28 kwi 2011

M 61 albo koniec kwietnia:

Ona: wróciła do domu po poranku najeżdżania na linie, te linie, w których mistrzynią rysowania jest, plątania arabesek, wicia liniowych gniazd na kartkach, nie lubią jej na drodze, nie jest wystarczająco precyzyjna, co bardzo ją denerwuje, nadzwyczaj. Dom przesycony zapachem skoszonej trawy, rano mlecze jeszcze świeciły swoim żółtym życiem wyciągając się do nieba siódmej rano, do początku dnia, do złotych kocich oczu, a teraz poszły do tego nieba, poległy przez panów z wyjącą rurą i rozsypały żółtozielone prochy wyściełając chodniki. Ona: zdenerwowana przeraźliwie, turkuć podjadek stresu podgryza ją od środka i z boku i z dołu i z każdej strony jaką sobie wymyśli. Więc marudzi, obija się o to i owo, a nie powinna, bo jutro być może będzie początek tego, na co tyle czekała.
Tymczasem nie chce jej się miliona rzeczy. A oprócz tego ma trylion pytań. A jak jutro wstanie i zaśpi i nie zdąży? A jak założy coś, co się okaże plamą na samym środku, która potrafi się pojawić złośliwie? A jak coś stłucze, wyleje albo zapomni zamknąć drzwi? A jak będzie miała dziurę w skarpetkach, które właśnie kupiła w Calzedonii i się okaże, że nawet nie zdążyły zamieszkać na jej nogach a już trzeba je wyrzucić? I co potem założyć, żeby nie zburzyć misternego planu? A które wziąć perfumy? A kolczyki? A jak jej paznokieć odpryśnie i będzie cały dzień chodziła z dziurą po lakierze jakby ją w to miejsce ktoś ugryzł i to będzie strasznie widać? A jak zapomni telefonu? A?...Nie wyśpi się, to pewne i będzie straszyć. Auto nie będzie jej słuchało a wszyscy rowerzyści świata i piesi będą się ładować pod jej hamulec. Nie zauważy czegoś, będzie jechała środkiem za bardzo albo nie tak jak ustawa przewiduje. A potem, już po wszystkim, wpadnie i zatonie w jego ciemnych oczach. A stamtąd może nie być odwrotu.

On i co w nim:

W rozedrganiu doczekał do piątku...
Noc poprzedzająca była nieskończenie i boleśnie długa. Wielogodzinna. Ślimacza. I w skrajności przybrana: Euforia i strach; pewność i zwątpienie; drżenie i wstrząsy. I te wybuchy w głowie. Jawa to czy sen? Muzyka krążyła wokół. A ta była zawsze jego bezinteresowną kochanką...
A co będzie jak...? Motyle walczyły z maligną. Ale dodawały mu skrzydeł.
Zajaśniało. Nowy dzień przyniósł mu otuchę. Żeby tylko wejrzała w jego myśli, serce i duszę. Wtedy Ona zobaczy. Zrozumie. Poczuje siłę jego w nią zapatrzenia. Siłę w radości istnienia z nim, oddychania w jego rytmie. Zachłyśnie się jego tymcostanowinajważniejsze, jego spokojem. Dotknie tego, co ofiaruje jej na wyciągniętej dłoni. Absolutem w oddaniu. Absolutem. Jego jedynymwswoimrodzaju...
Przecież Ona ma wielkie oczy - Widzące. Przecież ma wielkie serce - Czujące. Przecież ma wielką duszę - Wiedzącą.

Czy Ona to zobaczy, poczuje i zrozumie ? Czy zabrzmi jej to w niej tak samo?

Przeczuwał – ba! - Gdzieś tam: w zakamarkach, zakomnatach serca wiedział, że gdy Ją zobaczy, gdy usłyszy Jej głos, nie będzie już odwrotu.
Nerwowo obracał w dłoniach przeźroczystość butelki wody mineralnej. Nalana z niej do szklanki woda nie gasiła pragnienia. Czuł narastającą suchość w ustach. Serce wyrywało się z piersi łomocąc ile sił. Dłonie - zawsze ciepłe - teraz lodowatością swoją czyniły jego ruchy bezładnymi. Upuścił szklankę. Nie stłukła się. Uff...

Ona rozjaśniła się przed nim znienacka.
Po to przyjechał; dlatego przecież tam czekał...
SUPERNOVA galaktycznie się narodziła. Przepchnęła dotychczasowe Jego Wszechświaty w niebyt...
Nieśmiałość. Onieśmielenie. Drętwość. Odrętwienie. Słowa! Zdania! Gdzie jesteście?!
Paraliż...

22 kwi 2011

M 59:

są w niej słowa, a jakże, kotłują się od dni, chodzą, tupią, przewracają, krążą, ale żadne nie chce za bardzo wyjść, przyzwyczaiły się, że tym razem nie wyjdą przez palców końce chociaż wiosna pyszna jak limonkowa tarta jak pascha jak creme brulee jak coś od czego się prawie orgazmu dostaje tak jak wczoraj natknęła się na magnolię rozkrzyczaną kwieciem, różową, pyszną, bałwochwalczą w swojej urodzie patrzcie rozkwitłam. I jak to jest, że można mieć dreszcze od magnolii widoku, od zapachu kwitnących głogów, od tysiąca barw, które nareszcie się pozwoliły słońcu pomalować. Ona odpoczywa, krakowszczy się ponad miarę, spaceruje ociemniałymi Plantami, na których dywany żonkili pod osłoną nocy jak z plastiku - śpią, ona wsłuchuje się w stukot kopyt z dorożki wyznaczających zaczarowane trasy, ona idąc okołorynkową uliczką czuje zapach murów, powtulanych antykwariatów, knajpek zaaranżowanych na wstąp-do-nas-koniecznie, gdzieś na języku wciąż smak paulanera z imbirowym sokiem a ulice rosną, pięknieją, nie są już jak kołowrotek, który mylił je i nie mogła nigdy trafić na Gołębią. Ona wie, gdzie najbardziej pachniał jaśmin, gdzie zakwitła miłość jak jechała skuterem w granatową noc, gdzie są najlepsze chrupiące i nie bułowate precle, gdzie grają a gdzie tańczą, gdzie rosną brzozy wokół których tańczą ważki i to wszystko można zmierzyć, zawiązać supłem kroków nawet wtedy, kiedy wracała boso z miasta i pod stopami kwitły jej gwiazdy z okruchów ziemi.

18 kwi 2011

M 58 albo pełnia:

Od początku roku chodziła jej po głowie data osiemnasty kwietnia, tupała, stukała, szurała, kąsała, jakby coś w tej dacie było, jakby miała dopatrzeć dziury, skazy albo wręcz przeciwnie, niezwykłości, niespodzianki, hurra, yeah i happy. Oprócz powietrza pachnącego białym kwieciem, forsycją, pól pysznie zielonych soczystością wiosenną, które miękko głaszczą wzrok jak kocia sierść, oprócz widoku wiosennych polnych kwiatów, szafirków, stokrotek, tulipanów, żonkili, uśmiechu, że już są, słońca, które wreszcie ośmieliło się nagrzać, rozgrzać i bez opamiętania świecić w tę zieloność i żółtość – nic niezwykłego się nie wydarzyło. Ale jedzie w wagonie numer sześć i na miejscu sześćdziesiątym szóstym i pachnie Gucci II, rozsiewając woń malin i białego pieprzu, wjeżdża posłusznie wraz z pociągiem w pagórki głaskanych prędkością pól, mruży oczy od słońca, które bardzo powoli schodzi na horyzont, fantasmagorycznie podświetlając uśmiechniętą scenerię, mrużąc jej oczy i przenikając przez starannie umalowany płot rzęs - więc może się zdarzy. Bo kiedy słońce po całodziennej jasności przetoczy się nad drzewa i stanie się mniejsze, będzie moment ciszy i zapachów, kiedy ptaki najbardziej plączą czyste powietrze swoim cienkim kłębkiem śpiewu nawijając go na szpulkę wieczoru, kiedy wszystko co dzienne pochowa się i trzeba założyć kurtkę, bo chłodniej - na tak przygotowane niebo wschodzi księżyc. Osiemnastego kwietnia jest pełnią, przez co w niej niepokój i niezwykłość, że może się wiele zdarzyć, bo przez tyle lat nauczona, że kiedy się patrzy w jego okrągły plasterek, zawsze dzieją się rzeczy. Był mężczyzna, który doskonale mieścił się między jej biodrami i wtedy właśnie tylko ten na niebie widział, co robili. Były świerszcze strzygące mrok, kiedy siedząc na pomoście wokół spokojnej wody, całą noc pilnowały razem z nią księżyca, aby nie spadł a potem i tak ukradł go świt a nie dwóch takich. Zawsze prosto i wyraziście patrzyła w jego twarz a przy jego białym świetle jej oczy, na codzień w kolorze malachitowej zieleni, wydawały się być czarne. Uzależniona od srebrnego krążka, co miesiąc zawsze rzuca w niego słowami. Dźwiękami. Myślami. Wspomina i się dreszczy na myśl, że może dzisiaj przyniesie odłamek swojej niezwykłości w jej ostatnio codzienną zwykłość. Bardzo chciałaby. Dlatego osiemnastego kwietnia uczepiła się księżyca i ma nadzieję, że nie ześlizgnie się z jego chropowatej, przyklejonej do bezkresu nocy, twarzy. Może się jeszcze coś stanie. Ale tak naprawdę nie dzieje się nic.

On w przestrzeni nieznanej jej jeszcze:

Jego do Niej przemyślenia...

Tak, szukał tam tego, czego mu brakowało, czego zaznać chciał doszczętnie, czego – wie już teraz – nie dane mu było jak dotąd poczuć, posmakować jaktojestwtedy.... Bo myślał, że To stracił. Ale naprawdę nigdy Tego nie miał przecież...
Wychodził naprzeciw. Jak tonący brzytwy chwytał się przebarwionych opisów, zachęt, obiecywanej w deklaracjach wszelakich jedności dusz i patrzeń na świat. To nie było To. Nawet namiastka.
Wycofywał się speszony. Przestraszony, że może kogoś skrzywdzić, ze wykonał gest, ruch, myśl, słowo, które zaboleć w konsekwencji mogły. Nadinterpretowane.
Nie tędy. Nie tam...
A może w ogóle: nie?
Wtedy zawirował w jej oku. Jej byciu tam. W inności tak mu bezczelnie znajomej. Jego inności. I jej.
Wyczarował jej czar.
Stacatto wysokiego C w jazzowym zaśpiewie zadźwięczało i powaliło go zachłyśnięciem tyleż nagłym, co nieuniknionym. Wiedział to w okamgnieniu...
Zauważyła.
Potrąciła zawoalowaną w słowa strunę w dalszym wybrzmieniu. Przedłużyła wibracje (nie)świadomie rezonując, potęgując, dając nadzieję. Uchylając drzwi.
Jemu to wystarczyło.
Serce i dusza zawładnęły jego słowami. A to jego silna broń. Jedyna, ale porażająca. Musi tylko trafić w podobnie widzącą duszę. I podobnie czujące serce. Trafiła.
Dwa tygodnie olśnienia. Nieba gwieździstego nad jego głową.
Wsłuchiwania się w synkopy rytmu serca. Innego rytmu.
Wsłuchiwania się w śpiew i rym duszy. Ten śpiew i Ten rym.
Naiwnie wtedy pomyślał, że wyznaczył sobie nowy rytm oddechu, serca, życia...
A to Ona wyznaczyła mu Ten rytm. Bezdyskusyjnie. Znienacka...

On zerojeden.

I zbiera on siły na myśli i litery i słowa. I będą zakwasy po zebraniu sił i zabraniu się za myśli i litery i słowa.
I aparat już wyciągnął.
I uśmiecha się czasem nawet.
Ach, ten on.

16 kwi 2011

ilustracja muzyczna do zasypiania

http://www.youtube.com/watch?v=jJqYjL4kia8&feature=related

M 57 albo Warszawa:

W Warszawie coraz częściej bywa, jak potłuczona od ilości pracy filiżanka, która usiłuje się skleić gdzieś w atmosferze miasta. Gdzie Bunkier, Pauza, Prowincja, Singer, Alchemia, obiady u Stasi, gdzie herbaciarnia w prastarej piwnicy, szuka mimowolnie cząstki miejsc ukochanych, gdzie można zielonym pierścionkiem Plant zaręczyć się z Rynkiem, zamyślić się w maleńkim kościele na św. Jana a potem pogubić myśli na Gołębiej jak koraliki sprzedawane w Sukiennicach. Warszawa jest rozłożysta, duża i szybka, auto pędzące co chwila, radosne, żywe, długodystansowe. Niedobre espresso z czekoladą gdzieś w starannie wybranej kafejce na Chmielnej nie pozostawia żadnego posmaku. A chciałaby Warszawę lubić, za miejsca na Saskiej Kępie, może właśnie tam powinna usiąść i wybrać stolik i filiżankę z kawą, może powinna iść do parku i się w nim do zmroku zgubić.. Coś w tym mieście można latem znaleźć, bo kiedyś umiała. Na studiach przyjeżdżała co poniedziałek na wykłady, jadła obiad w Karaluchu za pięć złotych a za dziesięć piła kawę u Bliklego albo czekoladę u Wedla i spoglądała na miejsce, gdzie kiedyś stał dom mody Herse. W dzień warszawskich konieczności, kiedy zaczynała pracę makijażystki, siadywała w Małej Czarnej na Hożej, gdzie przy Verry Berry snuła kilometrowe rozmowy i myśli. I taka była jej Warszawa. Kiedyś pomieszkiwała w ogromnym białym apartamencie na Alejach Jerozolimskich, w których nie było nic oprócz białych ścian i filiżanek z porcelany kruchej jak skrzydła motyla, ukrytych na samej górze pod sufitem. Wspinała się więc po wielkiej drabinie i ostrożnie zdjąwszy białe precjoza, na środku wielkiego salonu nalewała do nich aromatyczną herbatę Earl Grey.
Warszawa nie ma dla niej określonego smaku, chociaż pamięta miodowy posmak Ciechana pity w upalny letni wieczór na Powiślu, gdzie każdy fragment chodnika zajęty amatorami złocistego trunku, gdzie każdy wtrąca swoje cztery grosze i sączy kolorowy wieczór. Pamięta smak kolacji w Hotelu Bristol, kiedy czuła się jak warszawska dama z tyrmandowych lat. Gdzieś na dnie szuflady z włoską kuchnią sączy się smak tagliatelli z truflami, jedzonych dawno temu w Chianti na Foksal. Kiedyś w zagubieniu jesiennym, kiedy czekała na pociąg omijając dworzec aż do Nowego Światu, przysiadła w kawiarni, gdzie wymuskany młodzieniec pił białą czekoladę z malinami i oglądał świeżo kupiony przewodnik po dworach na Kresach. W postawie, w wypucowanych butach Lloyda i nieskazitelnym garniturze kryła się potworna nieszczerość. Niesmak warszawskiego lansu na dobre zagościł gdzieś w jej świadomości a ona w tej kwestii bardzo nieumiejętna.
To miasto powstało ze strasznych powojennych ran, gdzie nic nie jest autentyczne i wszystko już było, jest duże i wypychane watą ludzi, aby się w nim dopasować i żeby nie spadało jak za duże buty. Za daleko do parku, gdzie można zaszyć się w książce zieloną igłą liści, za daleko na spacery, kiedy but nieznośnie obciera i trzeba przejść tysiące mil, aby gdzieś dotrzeć i doznać ulgi. Duże ulice z wieloma pasami, rozpięte ramiona mostów, rozgrzane płyty blokowisk, urocze mokotowskie wille – niebajkowe jednak, południowa Praga z magicznie osiecką Saską Kępą, Kamionek, siatka butików i kawiarń z muzyką chilloutową, falujący, stukający, wszędobylski tłum, arcydrogie ciasta u Gesslerowej, półmagia Rynku Nowego Miasta, sprawiają, że jednak ciągle tam wraca, tworząc własną geografię ścieżek, jak niedoskonały i niedokończony obraz, namalowany bez natchnienia a jednak bestseller.


megigreg, piątek, 15 kwietnia 2011

M 56:

Ona: w środku jest spokojna, wyciszona, jak wyklejona pudełkami od jajek, można więc bębnić i tłuc do woli. Na zewnątrz wciąż przepycha koszmarne zmęczenie, jak wielki regał z książkami, którego nijak nie można przestawić, odsunąć i upchnąć, chyba, że się poprosi kogoś o pomoc. W niezmęczeniu nikt nie pomoże, musi sama uporać się z nim i nie malować się fioletowym cieniem, nie dłubać, nie patrzeć w słońce, uważać. Wokół niej kołysze się pytanie-co się stanie jak ona się przestanie, co się rozpadnie i czy zatrzyma się w porę, czy zatraci w tym, co teraz robi. Czy umie być chociaż przez chwilę nieumiarkowana, nieumalowana, niedoskonała, nie pilnująca tego co je, czy jak się przestanie i przewróci w stronę tej swojej ciszy to coś się stanie.
...chyba nic. Świat nie umrze ani trochę o to, czy w porę wyśle maila, czy akurat wtedy wypije sok z buraków i nie wyjdzie z domu. Ona posiedzi więc sobie jak lubi, wypróbuje nową kawę, obleje piżamę w snoopy'ego, którą od dawnego niego dostała, otoczy się mruczeniem kotów, zje biały ser z miodem, orzechami i cynamonem, kromkę chleba od Buczka pieczonego w liściu kapusty, albo twardego żytniego z Liszek, z masłem Lurpak i nakruszy w tym swoim wielkim łóżku, w którym wciąż śpi na swojej połowie i nie umie za bardzo inaczej. Ona pójdzie w swoją dzielnicę, gdzie pola, kury i młodopolski zapach, pójdzie szukać kolejnej ciszy na zapas, aby w chwilach, kiedy kolejne miasto i niemoce podróżowe ją rozszarpią - wrócić, przywołać tę ciszę, która ją przepięknie od środka buduje.
Ona: lubi zieloność, zapach życia, kiedy słychać jak liście szepczą, że nastały, kiedy brzozowe gałęzie posypały się liśćmi, kiedy magnolie otworzą swoje pięści i będą krzyczeć bladoróżowym kwieciem, a ona będzie błądzić bez celu, w bezczasie, ubrana w coś tam, w niekonieczności i zachwycie, że jeszcze tak potrafi i tak można. Urlop.
megigreg, środa, 13 kwietnia 2011

M 55 albo o obudzeniu:

Ona: bezcielesną się stawszy, trzyma cienkie nadgarstki, miękkie usta i linię talii dla tego, który ją po raz kolejny obudzi, z którym zacznie budować od dymu to, co się zawaliło od fundamentów po dwóch trzęsieniach jej ziemi. Pamięta doskonale, kto ją obudził, kto wywołał w niej kobietę, kto rysował ją nagą w przestrzeni milimetr od skóry, a w niej topniał cały wstyd, całe chowanie się i nijakość i chciała potem być tylko w jego oczach, palcach i ustach. I potem już zawsze uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna patrzy na nią pierwszym swoim zachwytem nowości, łapczywie, zachłannie, kiedy nagle staje się cała jego i mogą baletem palców wzajemnie tańczyć po skórze i ona może spalić się w jego oczach i być z nim blisko, w świetle, w muzyce, w pościeli, w trawie, gdziekolwiek, gdzie tylko można otworzyć oczy i pozwolić palcom rysować się wzajemnie a ustom pragnąć i kołysać się, oddawać, bez myślenia, dawać dawać dawać.
A najpierw wypuszcza się nitki, tysiące nitek w świat, które muszą się splątać, zetknąć, poznać i wtedy zaczynają się rozmowy, nici stają się sznurkami i tak ludzie nimi powiązani zaczynają się zauważać, uśmiechać, a potem napotykać po kolei najpierw palce, dłonie, czy miękkie, ciepłe, jak sie mieszczą w drugiej dłoni, jak zachodzą ciemną nocą ulicy półksiężyce paznokci stając się pełnią. A kiedy już cały księżyc wzejdzie na niebie ich ramion, nabrzmiałe od pocałunków usta wędrują do siebie powoli zagarniając miękkość, a potem sypią się w dół i w dół, pod osłoną nocy a nitki stają się powrozami, linami, które przywiązują do siebie i tylko słowa, odległość  i konieczność mogą je przeciąć.
Ona: wypuszczała nitki po wielekroć i w usta niejedne i palce niejedne splątana, rozszerzała źrenice w momentach nagłego znieprzytomnienia i obudzona bardzo już zasnąć nie może, jak kobieta, która była zostawiona i zostawiała, która po raz kolejny nieustannie wierzy, że dawanie jest największą radością energią prezentem.
I teraz, w swoim kokonie, z tysiąca wypuszczonych nitek powiązanych na siłę, na supły, czeka, aż rozplącze obudzi ją ten, który rozkruszy ją w palcach na gwiazdy
megigreg, niedziela, 10 kwietnia 2011

M 54:

na całej połaci praca w każdej postaci praca jak broń jak schowek jak codzienny kołowrotek z którego nie potrafi wysiąść. padła w niebieską toń wody, w uszach zawsze muzyka z niebieskiego, po którym wie że jest jak każda, a potem wracała pod i nad ziemią i jeden chłopak nadział się na jej rzęsy, ale były nieuzbrojone pobasenowo i mógł zobaczyć, że ma bardzo gładką skórę i zrobiły jej się zmarszczki przy końcach oczu śmiech przez trzydzieści cztery lata gniótł jej skórę więc muszą być bo to normalne. i przed lustrem stanąwszy w wieczornej konieczności z elmexem zauważyła, że jej coraz bardziej nie ma, że bezcielesna, że ubiera coś, przestrzeń, która wypełnia te ubrania, codziennie, automatycznie, bo trzeba, bo praca bo tak. i to bardzo nie bardzo i nie ma ust palców zakamarków, są jakieś nieco większe łuki ale po co im się przyglądać, ona nietutejsza, schowana, kto ja tu znajdzie ten będzie lucky ale co jest w tym mieście na w, że musi się w nim tak czuć jak lawina wśród kamyczków rano i po południu masowo wsiadających i wysiadających, przecinających nitki swoich dróg, tak samo dużo pracujących, uczących się, zdobywających swoje everesty, stukających obcasami i pachnących aqua di gio bo nowa kampania i trzeba wspierać powiedziała pani z paznokciami trzymającymi ciepło-słodką zdobycz ze starbucksa, warszawa taak, miasto, w którym każdy musi mieć swój kierunkowskaz, za duża, warcząca, pełna bogata, szeroka, małozielona, bez żółtości forsycji, warszawa która przymila się szczegółami, otulająca dobrymi ludźmi ale też tymi z lawiny a ona tak bardzo chce do złotych  mruczących oczu i tam, gdzie zanim pojawił się jej dom rosły sady
megigreg, środa, 06 kwietnia 2011

M 53 albo tumiwisizm:

Warszawa pachnie deszczem, zakurzone chodniki pokryły się lśniącą powierzchnią, zaczęło padać. Krople mają to do siebie, że na wszystkich padają jednakowo równo, na płaszcze Już Wiosenne, na kurtki, wymyślne szaliki owinięte wokół wymęczonych twarzy, na teczki z laptopami i torby z rzodkiewką i szczypiorkiem, niektórym zakręci włosy a niektórym wyprostuje. Zieloność wznosi dywan w oczach, i pada ten deszcz równo, przetykany radosnym ptasim śpiewem i warkotem spoconych autobusów, zapraszających do swojego pojemnego brzucha na podróż w określonym celu. I w ich przestronnych, dusznych niezmiennie wnętrzach, z nosów parasolek kapie do butów, na torby, wilgoć unosi się parującej przestrzeni, w której każdy się wzajemnie obwąchuje patrzeniem na potrzebę bycia w wiosennym trendzie, na te oranże, fuksje, na kwiaty i pantery i skąd ona ma taką torbę, aach i ten płaszcz, och, a jakie kolory i nie ma już dawno hasła ciuchy z paczki tylko byle oryginalniej, z jajem, z gustem, ze smakiem, jak kto woli, jak gotująca się masa fashion victims wymieszana koniecznością przystanku i otwarciem autobusowego brzucha, z którego w kałuże wysypią się baleriny, obcasy i trampki.
Więc obwąchana, w granatowym płaszczu Massimo Dutti, jedwabnym szalu w odcieniach szarości, ultramaryny i nasyconej zieleni, w dżinsowych alladynkach Esprit, turkusowych, lśniących balerinach Irregular Choice, z nieodłączną srebrną i niezniszczalną walizką Ochnik i równie wierną granatową torbą Sisleya, dojechałam tam, gdzie powinnam i przeszłam na tumiwisizm. Napadało na mnie i postanowiłam się zaszyć wielką igłą chandry w namiot myśli, takich, które się przywołuje, chcąc się zwyczajnie dobić. Więc przyleciały i są. I nie mam ochoty na nic, żaden smak nie jest w stanie mnie wydobyć z tej uszytej przestrzeni, żadna muzyka, kolor, światło, głód ani pragnienie, ból, radość, smutek, nic. Deszcz puka, wieczór przyszedł w porę, a ja nie mogę się ruszyć, pomyśleć, określić, nie ma i nie ma i nie ma w moim namiocie niczego dobrego. To jest czas, kiedy po pustej, zmęczonej głowie, gdzieś z kątów wypływają resztki wspomnień, że ktoś kiedyś kochał z całej siły a ja to olałam i poszłam w inne światło, które zgasło dwa lata później i było nawet moim mężem i teraz żadne  z poprzedniej namiętności nie jest w stanie wrócić do punktu A i się męczy. Gdzieś ta miłość zdmuchnięta innym wiatrem kołysała się przez lata i nadal nie może znaleźć miejsca i to nie ma końca. I wiele kobiet w takie dni myśli w swoich namiotach z tumiwisizmu uszytych, czy zrobiły dobrze, a jakby to to byłoby inaczej, a dlaczego byłam taka, a teraz jestem inna i ała, kurka, boli, bo po co to odgrzebuję, zamiast zasnąć i obudzić się jutro, kiedy będzie po wszystkim złym i deszcz też się przestanie i może będę mniej zmęczona, taak, może wyjdę bez korektora pod oczami i zachce mi się. Tymczasem pobędę tu jeszcze, nieutulona, niewytulona dawno, z bólem głowy, z wszystkim nie takim i właśnie tak mi się dziś chce, nijak, bezsmakowo, w sekundę rozłożonym namiocie, który być może spalę świeczką.
megigreg, poniedziałek, 04 kwietnia 2011

M 52:

Ona: w połowie dnia przecięła słoneczną, pyszną, wiosenną niedzielę koniecznością podróży, zostawiając za sobą żółtość fajerwerków na krzewach forsycji i w oczach rosnące zielone dywany otulające miasto. Idąc ciemnym dworcowym tunelem, zawsze mija tanie gazety skazane na drugie życie, wyławiając z nich podróżne czytadło jak łapkę do zabicia muchy czasu, która natrętnie brzęczy w pociągu, mieszkania z książek, które ciągle rosną, i w których ciągle pojawiają się nowe tytuły. Boki owych mieszkań, prastare zakurzone księgarnie, w których nie sposób pamiętać co jest na samym ich dole, pełne są tytułów i wydań, dawno zapomnianych, że istniały, uświadamiają, ile tak naprawdę książek się przeczytało na przestrzeni czytelniczych dziejów. Licząc tak od drugiej klasy podstawówki. Przystaje więc na chwilę -  jeśli ją ma - i chłonie wzrokiem dawne wydania, wspominając emocje z książką związane, albo gdzie stała na białej półce w pokoju. Niczym małe okna, kuszą powrotem do siebie, odkurzeniem zaschniętych emocji albo nowością wspomnień, że zawsze daną książkę chciało się przeczytać, a potem ona zniknęła i trzeba było lat świetlnych, aby znaleźć ją w Krakowie, w mrocznym tunelu, gdzie stworzyły dom, o jeejjestależjejkiedyśszukałamsłyszałamżefajna. Kawał gęstej literatury a nie lakoniczny fastfood, po którym mózg się prześlizguje, nie pamiętając o czym to.
Więc ona idzie dalej, mija oblepione gazetami kioski, w których panoszą się także butelki z napojami wszelakiego autoramentu, bo może pan zechce coś z kiwi a tegoż akurat nie ma i co pan zrobi, straci ochotę, smak, będzie zły, pójdzie do Krysi obok i kupi, więc kiwi również musi być bo klient nasz pan. I jeszcze bułki i precle, słodkie, tonące w hektolitrach lukru, opisane skrótami, niezrozumiałymi dla cudzoziemca, z wbitym drutem z objaśniającą kartką czy to „ser-mak“, czy „drożdż. z czekol.“ "bułka z adwok.", czy wytworny pączek „z różą“ albo bardziej wykwintnie „z rosą“ i chociaż kosztuje złoty dwadzieścia, jest gumowaty, tłusty i nadziewany szprycą, mieszka cały dzień na dworcu, to nabywca może się z samej nazwy poczuć wyjątkowo. Plejada kanapek, z których wystają języki sera albo szynki, robione taśmowo z kajzerek albo bułek z przedziałkiem, posmarowane margaryną, z obowiązkową zielonością ogórka lub błyskiem papryki wystawionej po to, aby skusić amatora zdrowego odżywiania, że są w takiej kanapce rzeczy zdrowe, chociaż mogą się one okazać skromnym reprezentantem tylko do popychania językiem podczas konsumpcji.
I stoją te panie Krysie i Zdzisie świątek i piątek, prowadząc żywot kreta, nauczone dworcowych dżingli i rytmu dworca, czują się potrzebne, kiedy zgłodniała w podróży ciżba rzuci się na ich kolorowe kioski i  zje te wszystkie kanapki, te stosy, te lukrowane bułki podawane maszyną losującą ręki, bo wybrać sobie nie można i siedzą panowie od książek, zatopieni w lekturze bo odkurzają w sobie to, co kiedyś przeczytali, a planety szaleją, a tłumy przepłyną. Ona lubi tę dworcową niezmienność podziwiając, że można robić w kółko to samo, być przyklejonym do spożycia lub liter. Tymczasem wróci za pięć dni i pewnie za ten czas nie zmieni się cena precli, a trawa będzie jak zawsze bardziej zielona.

megigreg, niedziela, 03 kwietnia 2011

M 51:

Przedziały pociągów przypadkowo sortują ludzi. W każdym - zawsze ktoś coś czyta, gazetę, książkę, pojawiają się iPady, zakryte słuchawkami uszy. Bułki z serem, słodkie i słone, napoje wszelakie, banany i jabłka. Szelest...Po czterogodzinnej podróży śmietnik pod oknem wygląda jak kwiat, którego zerwie dopiero ekipa sprzątająca na koncu trasy, kiedy przekwitnie i upadną mu płatki.
Za oknem pierwsza zieleń, jej miękki zarost rozlegle kładzie się na starannie zaoranych polach, przepięknie pachnących obudzoną ziemią. Gdzieniegdzie pierwsze pąki na drzewach już ośmieliły wysunąć swoje palce aby coraz bardziej rozrosnąć się w nieprzeniknioną zieloność i temat do śpiewania licznym ptakom. Staje się nieodwracalnie w stronę tej radości, że słońce, że ciepło, że każdy dworzec tylko spina budynkiem z nazwą te szachownice pól, na których wygrywa tylko życie.
Poszłam do WARS-u, ze "Złym" Tyrmanda w zanadrzu, popijając antidotum na znużenie - czyli kawę po turecku, zaserwowaną z troską przez panią bufetową Maciejkę. Woda cienkim strumieniem wydobyła się z wielkiego, brązowego, emaliowanego czajnika z żółtym napisem WARS. W dobie grzałek, plastików i wszechobecnych technologii pani z upiętymi włosami, rodzajem czepka na zaondulowanej głowie, z perłową kreską na oku, w wiśniowej kamizelce, przejęta swoim zadaniem parzenia kawy, czerwoną od pary twarzą, wydała mi się wyciętym obrazkiem z lekko tylko potyrmandowych lat.
Dosiadłam się do pana, który z zapałem jadł gęstą zupę dnia, pana o przejrzystych oczach, jakie mają ludzie ze Wschodu i nie pomyliłam się, wielbiciel obiadów w podróży był z Białegostoku. Po przemiłej rozmowie o Tyrmandzie, podróżowaniu, duchowości, Biebrzy i kościele w Tykocinie, została mi polecona książka o podróżach odbytych przez jednego pana w dwudziestoleciu międzywojennym. Zapisałam i poszłam w moje wybrane przez pociąg miejsce.
Wysiadając w Warszawie, kątem oka dostrzegłam, iż młody chłopak w sąsiednim przedziale czytał dokładnie tę książkę, która została mi polecona w obiadowej porze, na krótkiej przestrzeni wydobytej godziny.
W ciemne granity dworca w Warszawie wjechałam z uśmiechem.  Zieloność, na którą czekałam wyjechała z drugiej strony następnym pociągiem.
megigreg, piątek, 01 kwietnia 2011

M 50 albo Niedodawalni:

Ona: jest w mieście, w którym wszędzie jest daleko, na bufet zakąsek podają śledziowe ble, na każdym rogu wokół rynku krem z pomidorów polecany na czarnych tablicach, o które potyka się słońce i śmiech wiosny. Słowa w niej nadal buzują, piętrzą się, tworzą i jakby ktoś rurkę podłączył to by jak woda sodowa uderzyły w klawisze, w papier, w głowę czyjąś. Nadal żyje bez przyzwyczajania się, oswajania miejsc dłużej niż dwie doby, nadal słońce wstaje w niej i z nią codziennie przez szóstą. Wie, dlaczego tak, bo planety szaleją i się układają tak te swoje reflektorki, aby nad nią świeciły.
Ona jest w dodatku Niedodawalna, tak jak inne 11, 22, 33 i 44, takie ziemskie elektrownie atomowe, które mają świetliste, nieprzeniknione oczy, które czują więcej niż unieść potrafią, które są bo są i wiedzą po co. Niedodawalni nieuświadomieni i tak się zawsze poprzyciągają do tych, co wiedzą o co chodzi, do tych, w których życie wyżywa się codziennie ponad miarę i razem tworzą wspólną siłę na ziemi. 33 w niej wie, że jest po coś, że więcej zniesie, uniesie, przetrzyma i pomoże, jak codzienna misja, jak mantra odprawiana na nowo co rano. Ona zawsze wyczuje Niedodawalnego, pozna po oczach, pozna po sile, po świetle, zwinie do siebie w kłębek i się cieszy, że są, że zlepieni i dają siłę tym, którzy nie mogą znaleźć swojej nitki do kłębka. Otacza ją kilka 11, dwie 33, wystarczy dodać kropla po kropli swoją datę urodzenia i wtedy już się potwierdza to, co od dziecka się czuło, że urosło. I jeśli jest w tym nić bałwochwalstwa, to słuszna.
Bo trzeba w coś wierzyć, w siłę, w świata części, w miłość, w ludzi, bo bez wiary nic się nie udaje, kłody pod nogami stają się na powrót szaroburym lasem a serce zamienia się w kupkę żwiru, w pył, który w każdej chwili może się unieść nieistotnie w zamęcie życiowej burzy i wtedy się zapomni, że się w ogóle istniało.
megigreg, środa, 30 marca 2011

M 49 albo farbki i pędzelki:

Malowanie jest energią. Trzeba najpierw mieć w sobie zalążek, pomysł, ochotę, chętkę, gram weny. A potem pozbierać to, co się ma i umówić na sesję zdjęciową, albo zebrać pędzelki i kupić karton, zwariować w sklepie dla plastyków i myśleć godzinę nad kolejnymi suchymi pastelami, nad akwarelkami w magicznych kostkach opakowanych jak cukierki, nad miękkością ołówka czy bardziej be czy ha, nad pędzelkiem z jakiegoś sierściucha bo Akurat Jeszcze Takiego Nie Mam albo Właśnie Zgubiłam (pewnie gdzieś leży, ale znajdę go przy kolejnej przeprowadzce). Otworzyć kufer z mazidłami jak sezam i podotykać konsystencje, ach, tu ta delikatna, pod brwią, ten mat na całą powiekę, tu jeszcze można to i to i kilka baz i kilka fluidów, bo może przyjdzie ochota na taki kolor a akurat go nie wzięłam i co z taką ochotą dalej zrobić jak się nie ma i nie ma i zła zła się staję.
Sprawdzić czy pędzle czyste, odwinąć je z przedługiej rolki, dotknąć włosie i znaleźć się od razu w innej bajce.
...pod palcami twarz, nakłada korektory, różne konsystencje, rzeźbiąc twarz jak bryłę, muśnięciami, jak laserunek, pozwalając czasowi zadziałać, niech się wtopi, niech zaistnieje, niech czułe oko aparatu wychwyci lekkość i rozświetlenie a nie ciężki puder. Nakłada fluid pędzlem, maluje jak obraz, dotyka palcami, małymi porcjami, kropla po kropli wtapia kosmetyk w twarz, aż efekt wygładzenia będzie zadowalający. Ma swoje ulubione pędzle, nie za miękkie, dość sprężyste, odpowiednie do struktury cienia, do jego kremowości lub sypkości a to ważne bardzo ważne gdzie i jaki cień się nałoży, aby nie byo zbyt ciężko, wytrzymało, oddało swoje nasycenie/nienasycenie koloru. A potem pewna ręka prowadzi eyeliner z japońskiego włosia jak do kaligrafii, kreska ćwiczona na milionach arabesek w dzieciństwie, nieomylnie rozszerza się i kończy sprawnym, cienkim podwinięciem. Tuszuje rzęsy, od spodu, za zamkniętych oczach, dokładnie otulając je czernią, nadając sceniczne wyraziste życie. Makijaż sam nabiera kolorów, jak kula puszczona w ruch, zostawia się go samemu sobie i on wychodzi, upiększa, rozmawia po swojemu z twarzą, wymyśla się pod pędzlem, żyje po to aby - zdumiony krótkim życiem - po kilku godzinach zniknąć pod bawełnianymi płatkami...
A karton docinam w dowolny sposób i najpierw szkicuję dmuchawce latawce wiatr i palce biorą pastele a opuszki palców tańczą po papierze, po liniach, ostrożnie jak baletnice i nagle jest, wychodzi, pojawia się a w duszy spełnienie, że jeszcze umiem, że ubyło mnie tyle akurat na wielkość rysunku i daję kolejne życie temu co we mnie od zawsze, moim obrazkom, które muszą najpierw do palców spłynąć, żeby powstały.
A potem pomakijażowe, porysowane endorfiny i cała ja za mała na uśmiech.
megigreg, sobota, 26 marca 2011

M 48:

Ona: cieszy się, kiedy dwa razy w tygodniu panuje nad rzędem dusz, uśmiecha się do słońca, do siebie w środku, do roześmianych oczu, do. Ostatnia rozrywająca radość, taka, że miejsca na nią za mało, taka, że w jedwabnej długiej sukni i na szpilkach biegała wokół kolumny Zygmunta tuż przed północą była wtedy, kiedy odbierała w hotelu Victoria statuetkę za PR-owy sukces jej. Cieszy ją zapach marcowego powietrza, ptaki dawno niesłyszane, telefon i uśmiech od kogoś kto zaświecił ponownie na horyzoncie jej znajomych. Cieszy ją dobra arabika i wzorek na flat white zrobiony z mleka, ciasto z bakaliami upieczone przez dobrą duszę, smak gorgonzoli z gruszką i suszony pomidor z bazyliowym serkiem na chrupiącym crostini. Uśmiecha ją wygodne miejsce w pociągu i dwie żwawe staruszki w ekscentrycznych kapeluszach, o spracowanych rękach i błyszczących oczach, kochające swoje ogrody i uczące się mody od "takich jak pani".
Bo wiele ma w sobie smutków, nauczyła się nie pamiętać złych rzeczy, zwalczać je, upychać resztki po kątach siebie, zamknąć i zalać betonem, żeby sobie gdzieś tam były jako część jej, ale nie nazwane i nie przypomniane - nie bolące już nic a nic.
Bo nie wie co jest gorsze - zostawić czy być zostawioną, kiedy słyszy się niewyobrażamsobieztobążycianiechcędalejwyprowadzamsię, kiedy czuje się przerażający, paraliżujący ciężar, którego nikt nie nauczył nieść,  a potem trzeba z nim iść w słońce i w życie i uśmiechać się mimo tego, że tym uśmiechem wciąż rozrywa się świeżo nałożone szwy.
...czy lepiej powiedzieć odchodzębonatrafiłamnaścianębezwyrwyniemogęiśćztobądalejbostracęsiebie w słoneczny dzień pachnący jaśminem, odważyć się to powiedzieć i umieć dalej mieć siebie w jednym kawałku.
A potem milion kobiet jak ona musi na siłę zostawić, pożegnać, nie zwracać uwagi, nie myśleć, nie przypominać, nie przywoływać, zrobić z siebie bezcielesność, bez ramion, talii, brzucha, omszałego karku, ust, pamiętać, że mają długie rzęsy, małe uszy i wąskie nadgarstki i z tą świadomością uśmiechnąć się, idąc w stronę słońca aż po horyzontu kres.
megigreg, środa, 23 marca 2011

M 47 albo pierwszy dzień wiosny:

Najwyraźniej podróż jest dziurą, przez którą trzeba się przepchnąć, przeczytać ją, przesłuchać lub przespać. A potem nastaje księżcowy Białystok ze srebrnym guzikiem księżyca, który aż do nowiu po kawałku będzie się odpinał aż zgaśnie w czarnej pościeli nocy. Miasto, w którym śpiewnym językiem rozbrzmiewają ulice, a ja jestem dumna, że to też jest polski, gdzie resztki śniegu po kątach leżące przypominają bitą śmietanę kładzioną łyżką. Dumny, złamany w kształt zszywki pałac Branickich z rannym ogrodem z tyłu, parki i cerkiew przed oknem hotelu. Ciepło i otwartość na każdej ulicy. W hotelu - panowie na biznesowych kolacjach, z miną konesera testują wino, międlą ustami udając znawców i zamawiają żurki i ryby żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia i interesy. Kalejdoskop łysin i garniturów, opartych łokci z wystającymi mankietami na spinki i wirujące talerze kelnerskich tac. W rogu, pod telewizorem, w bluzce w motyle kobieta z krótkimi włosami delektuje się spaghetti i jest mną, tylko siedzi tak cicho, że w powodzi szarości garniturów, błysków okularów i stukotu szklanek, ciężko ją zauważyć...
I wrócę do pokoju, gdzie z Krynką idę przez Podlasie, gdzie szum aut wyznacza rytm wieczoru, gdzie bardzo bardzo powoli skrada się sen.
I zostawię jutro kolejny hotel jak mężczyznę, w którym się wyspałam, zjadłam kolację i powitałam śniadaniem, bez wyrzutów, byle dalej i byle następny, bez zastanawiania się czy on w ogóle zatęskni za moimi palcami i ustami. Chyba, że się w nim zapomnę i wtedy napisze do mnie maila albo zadzwoni.
Na razie - popadam w hibernację.
megigreg, poniedziałek, 21 marca 2011

M 46:

Ona: nie dba o ciało, w czasach prehistorii była w ulubionej wodzie, wysiada jej kręgosłup z tej wiecznej podróży, o krok od katastrofy są chrupiące kolana, a ona jeszcze funduje im próżność obcasów na tydzień. Ale jak popatrzy w przelotne okno lub lustro to widzi duże oczy z wytuszowanymi rzęsami ulubionym Effect Faux Cils YSL, na obsesyjnie starannie nawilżanej twarzy miekko kładzie się fluid Sensai Kanebo w odcieniu 203, róż w odcieniu malwy i takiż błyszczyk. Na powiekach brzoskwiniowa satyna Rouge Bunny Rouge w połączeniu z roztartą fioletową kreską zazielenia jej oczy. No więc jest jeszcze ładna, pomimo zabiegania, zmęczenia, oddalenia wiecznego. Nikt w niej nie zasypia, nikt nie budzi, zamknęła się więc na cztery spusty i nie da się dotknąć nikomu, nie da obudzić tej heroiny, uzależnienia, ust bolących z tęsknoty, nie da narysować jego spojrzeniem kształtu nóg, nie da sprawdzić siły brzucha, nie wejdzie w rytm i nikt w nią. Wozi to swoje ciało po hotelach, wyciera i wciera ujędrniający Fenjal i Centimetric rozkosznie pachnący i taka przygotowana daje się codziennie wziąć tylko Morfeuszowi.
On: jest sobie gdzieś i może kiedyś zobaczy w szybie lub lustrze jakimś przenikliwe jej spojrzenie i nieodłączną srebrną walizkę i to jest inny on.
megigreg, piątek, 18 marca 2011

M 45:

Jeździ od punktu A do punktu B i niestety przez zmęczenie mało zauważa i jej elektrownia atomowa wewnętrzna schłodzona bydgoskim deszczem czeka aż naładuje się w złotych oczach kotów i potem znów wybuchnie po kawałku w każdym mieście a jak już to zrobi to znów wróci do domu spiętego klamrą weekendu jak cień. I jej życie jest podróżą pisane, spędziła tak całe wygrzane lato, wdychając zapach miast, inaczej pachnie Wrocław o szóstej rano a inaczej świt w Gdańsku. A najpiękniej ścieliły się poranne mgły w misach mięsistych, zielonych łąk gdzieś na Białorusi, gdzie czuła się jak u siebie, gdzie lasy gęste, że oczu nie można wcisnąć, gdzie się dopiero znajduje jak może wyglądać trawa, rosa, niebo, jak smakują dzikie maliny, kiedy rozgniata się ich słodkość na podniebieniu, gdzie łąka wokół pałacu w Podhorcach niczym wyszywany margaretkami kobierzec a za gardło łapie codzienne wzruszenie i można łzom pozwolić płynąć i ucieszyć to że tak pięknie i w tej piękności jest się takim małym. Więc pamięta też okolice Łowicza, do którego jechała zawianą wiatrem jesienią, gdzie horyzont wyszyty łysymi pniami wierzb płaczących wyznaczył ścieżkę staruszki w łowickim pasiaku idącą poboczem jak sztafaż z obrazów Gierymskiego albo Wyczółkowskiego. Mogłaby z tych obrazów zrobić muzeum, całe kolejki byłyby jak do Luwru, maluje się nimi w środku a na zewnątrz zostawia słowa.Czy ktoś ją nauczył tego malowania od środka czy ona miała to zawsze. Czy ona się przez to utrzyma na materialnej powierzchni codzienności czy zatonie trochę czy


megigreg, czwartek, 17 marca 2011

M 44 albo gdzie jest jej port:

poszła z nim na zimną wódkę wódkę do mety cała w koronkach i na obcasach które walczyły z jej stopami i kto tę walkę wygrał dowiedziała się wieczorem tralala śliczna Madzia zmęczona jak pies obładowana jak osioł w warszawie na gościnnych występach umalowała tuzin modelek ucieszyła się że wyszło popatrzyła w jego błękitne oczy już nie jej wybuchnęła śmiechem bo tylko on potrafi wejść tam gdzie nikt daawno nie był a potem ją ta wódka pomimo zjedzonego smalcu zmąciła uwierał szalik buty pulsowały skronie bolały usta od noszenia szminki i szli na przystanek i ona była niemiła wbiła szpile szpady kolce bolących słów a jemu przykro było i jej też i warszawa niemiła i usnęła szybko żeby na nowo przepychać zmęczenie jak wielką kulę która wcale po nocy nie robi się mniejsza i przeprasza przeprasza przeprasza

G 31 albo żołądkowa gorzka:

W smaku słodkawa. Wydana za mąż za smalczyk, który zawył brakiem perfekcji. Świadkowie ożenku uśpili czujność kubków smakowych słodkawą gorzką żołądkową, ale i tak nie z podgardla, trzech boczków, cebulki i mnóstwa przypraw smalczyk powstał. I jeszcze to jego plastikowe wdzianko.. No nic. Żołądkowa suczyła się perwersjami słodkawości swych a smalczyk patrzył i nic poradzić nie mógł na to. Nie podniecił go ni widok suczenia ni okoliczności ni otoczenie. Wsmalczył się więc po pijanych kubkach smakowych i pomógł nie upić się dwustoma gramami na pół podzielonymi prawie sprawiedliwie.
megigreg, środa, 16 marca 2011

M 43 albo jej dłonie są jej dłońmi:

Ma pędzel w palcach i nim włada od lat wielu, wydobywa, upiększa, koloruje, barwi, nadaje ton i rytm każdej twarzy. W czarno-białym świecie udusiłaby się z natłoku myśli okołokolorowych w głowie, więc maluje, widzi, zauważa, wygładza, dobiera, troszczy się, dodaje po laserunku, po muśnięciu, po. Jak obraz. Twarz.
Zdjęcia: Piotr Piątek www.fridayimage.com




Dziękuje mu za to, że on potrafi to przytrzasnąć aparatem w mistrzowski sposób. A potem są endorfiny pomakijażowe i ona płacze ze szczęścia i pełni.

Jej okiem jej:

Och.. trzeba przekręcić głowę.. bez sensu, przecież to niewygodne jest niewygodne. Specjalnie tak czy się pomylił się? Wszystko takie łatwe i łatwiejszym się staje a tu jakieś utrudnienia. Jeszcze każą listy ręcznie pisać, jeszcze powiedzą, że się nie wysyła z błędem przekreślonym tylko przepisuje stronę. Jeszcze skrytykują że na święta sms niezindywidualizowany do grupy 'bliskich i wyjątkowych' jednym 'send' leci miast kartek kilkunastu ręcznie wypisanych. Jeszcze zlajkować zabronią czy też portalową komunikację napiętnują. Jeszcze erudycyjnie będą szpanować akapitami z Baumana o temporach i moresach społeczeństwa 2.0. Jeszcze coś powiedzą o płytkości łatwej i w ogóle - może powiedzą coś, co bez odpowiedzi pozostać nie może a tu nie ma odpowiedzi tylko jest obrona że takie czasy, że wszyscy, że nie, fejsbukowe serwery się nie spalą i nie pozostawią nas jak dzieci we mgle i komórki działać będą zawsze i po co się spotkać i być punktualnym po co..
Tak, trzeba  przekręcić głowę. Trzeba się wysilić.
Niewygodnie?



To nie patrz.

M 42:

Ona jest ze sobą bardzo dużo, jeździ po Polsce, zwiedza, wyczuwa klimat miasta, coś tam pstryknie, napije się kawy i weźmie fakturę a potem zaśnie w hotelu pachnącym środkiem do dezynfekcji. I jak zwykle nie zdąży zjeść śniadania i pomknie w swój rząd dusz oglądając świt. Więc niektóre miasta bolą wspomnieniami, a tu jeździłam z nim, a tu na mnie czekał, tu powiedział to, a tam tamto. Zamraża się i nie chce pamiętać jak się spało na łyżeczkę, szukało ramionami po łóżku, przebudzało w półśnie po to, aby wpuścić go do siebie w gwałtowny kwadrans rozkoszy i rano znów odrobić swój rytuał wstawania. Ulice pamiętają, kelner pamięta, że była pani z oczami i pan i na siebie patrzyli i zamówili rybę bo obydwoje nie chcą mieć brzucha. Słońca tamto już sobie poszło i teraz świeci nowe, a księżyca nie zdążyła zauważyć, naoglądała się za to wieczornych ognisk miast, żarzących się światłami, kiedy wjeżdżali w ostre zimowe powietrze. Albo ciepły letni chodnik nad morzem, tak, szła tamtędy ostatnio, tylko w butach, tupała po śladach, patrzyła czy to, co było wtedy istnieje jeszcze jak pewnik, czy nie rozkopali, zbankrutowali i przenieśli. Wspomnienia. Jak świeże i stare strupy, których lepiej nie ruszać bo potem trzeba mocno się postarać i zamknąć oczy i zająć się zająć pojechać popłakać pokrzyczeć popracować zapracować i wtedy dopiero one robią psst i sobie idą tam, gdzie być powinny. A ona sobie zrobi za jakiś czas nowe wspomnienia. Za jakiś czas.

megigreg, poniedziałek, 14 marca 2011

M 41:

błękit na okrągło
pod twoimi rzęsami
mogę gestem zagarnąć
i już


nagle posiadam
nagle pachnę

ja
kobra unoszona
fletem palców
nieprzytomnie
na koniec świata
posłusznie
opadam


kobra pokornieje
schyla głowę
kiedy melodia
pnie się po
omszałej linii włosów


ja kobra
owijam się wokół błękitu
sycząc szepcząc
rytmicznie bezwstydnie

M 40:

Mniej zachłannie. Obiecuję, chociaż życie we mnie nieustannie rośnie i zawsze jest tyle do wyżycia, do obejrzenia, do zachwytu. Czy potrafię się stonować? Wejść w mniej intensywne barwy? Być półtonem a nie intensywną fuksją, ultramaryną, szmaragdem? Czy znajdzie mnie ten, który obejmie moje pociągi, mieszkanie w walizce i nienasycenie?

M 39:

Billie Holiday w przestrzeni sypialni powoli przeprowadza na stronę soboty. Przestrzeń między zimnym oczekiwaniem na TLK do Krakowa, kiedy ludzie ze swoimi małymi mieszkaniami na kółkach i na ekspres pchają się histerycznie w prostokąt drzwi, pokonała z czterdziestominutowym opóźnieniem. Wciąż między dwoma światami, wciąż bez miejsca, wciąż nie może za nikim ani za niczym tęsknić. Ale dziś za to - pięknie się wieczornie kołysze.
megigreg, sobota, 12 marca 2011

M 38:

Obudziła się gdzieś. W pociągu oczywiście bo gdzieżby indziej mogła być. Zmięte popołudnie, za oknem śmieją się do słońca, jakieś miasto. Wyjechała właśnie z przestrzeni pełnej wiatru, z miejsca, gdzie przestraszy mewa, dalej, do siebie, w miejsce, gdzie czekają złote oczy kotów. Za dwa tygodnie świat powinien wybuchnąć wiosną jak żółty żonkil, a we wszystkich końcach drzew prostują się zielone palce liści. Czeka cierpliwie na zapach wiosny, na tę cudowną coroczną machinę przyrody, która z zachwytem ruszy i porwie do tańca nowe słońce, nowe ptaki u jej nowe niebieskie buty.
megigreg, sobota, 12 marca 2011

M 37:

W przedziale pociągu do konieczności same kobiety powtulane w cztery rogi. Wielkie torby obok, Coco miesza się z Euphorią, więc jej Idylla pozostaje dla wybrańców jej szyi. Wzrok. Co czyta ta naprzeciwko. Czy po siódmej godzinie w przegrzanym przedziale ma tak samo zmięty puder na nosie i szkliste oczy od ciągłego zapadania w podróżny letarg. Szelest papierka. Pani naprzeciwko ma czas na batona. Odchudzać się będzie później, jutro, jak gdzieś dojedzie. Rzut oka na ręce. Pani z obrączką. Szept w telefonie na temat kolacji. Na nią ktoś czeka. Może tęskni. Odbierze płaszcz w przedpokoju i zrobi herbatę akurat do picia. Zdejmie z niej podróż, o której szybko zapomną pod ciepłą kołdrą MYSA z Ikei.
Ręce z brylantami. Z obietnicami, że są na świecie rzeczy, które nigdy się nie skończą. Splecione półsennie w rękawach swetrów, zgrabnie przerzucające strony gazet i czule stukające smsy.
Od drugiego marca przejechała tysiąc sześćset siedemdziesiąt cztery kilometry i spędziła w podróży łącznie półtorej doby. Od tego czasu z jednej strony z lekka pękło jej serce, a z drugiej już odczuwa dobroczynne skutki maści na blizny jaką jest czas.
Za oknem już bez firanek z napisem PKP przedwiosenne słońce uśmiecha lasy obietnicą zieleni. Ładnie się na to patrzy, w powietrzu unosi się zapach nowości, że zaraz coś się stanie i pójdzie sobie dziadek mróz, którego wszyscy kochają tylko w grudniu. Przejrzyste, leciutko tylko pomarszczone tafle jezior przecięte szumem pociągu, otulają się delikatnym woalem mgły. Wiosna ma dopiero je rozebrać z zimowej nieśmiałości, z uśmiechem i wstydem pierwszej miłości w tym roku.
A ona pojedzie dalej. Ona jedna nie ma żadnego pierścionka, który przywiązywałby ją do kogokolwiek. Żadnego tęsknienia. Ma miejsce na deklaracje w rozmiarze 13, w zimie trochę mniej. Równie zgrabnie pisze. Zapada w podróżny letarg, bezwiednie szuka biletu po to, aby chudy pan w wymiętym garniturze przytrzasnął jej cyferki, że jechała. A potem znów będzie kontynuowała płytki sen jak podróż,  z przystankiem na dworce, które zatrzymają pociąg. Wysiądzie i minie tysiąc mężczyzn z różami i uśmiechami. Jeszcze się załapie. I pójdzie swoją ścieżką, doskonale znaną, minie kościół, w którym mieszkają dusze, wejdzie na wysoki krawężnik po prawej stronie a potem już tylko przytuli ją jej azyl, jej koniec świata, do którego bezbłędny azymut wyznaczają złote oczy kotów.
megigreg, sobota, 12 marca 2011

M 36:

Przestrzeń od strony Lublina jest ładniejsza od innej. Rdzawzielony horyzont rozpoczyna się polami z kapustą, które wyglądają jak kule namalowane gwaszem albo farbą olejną o grubym laserunku. Zachwycający kolor malachitowej zieleni przetykają szarosrebrne pnie buków o pomarańczowych koronach. Pociąg cierpliwie objeżdża to zjawisko wokół a ja się nasycam i uśmiecham.

M 30:

A najlepiej to spać. Zasnąć, przetrzymać to, co w głowie kołuje i w żołądku pobolewa/przeszkadza. Kalms dwie tabletki rano, w południe i wieczorem, kiedy trzęsie. Bo wyjście z domu jest problemem. Bo jak da radę wyjść o kulach, a może po drodze zatnie sie w prastarej windzie i co ona wtedy zrobi. Stres. A może tłum w Manu ją zeżre, popchnie i ona się boi. I wsiąść do autobusu rano, chociaż radość, że jedzie do niego, ale na samą myśl, że emocje, że może być duszno i zrobi jej się słabo-stres. Więc zasnąć i to wyspać, te emocje nadwątlone.
I jak boli tak, że kurwami sie rzuca, kiedy ten ból jest wszędzie, w kolanie, w udzie, w mózgu, pod łóżkiem, na korytarzu, kiedy nie można odwrócić od niego uwagi, złapać go, oswoić, przeżyć go i wyobrażać sobie, że to nie ją boli, tylko staruszkę z endoprotezą, tylko panią naprzeciwko albo za ścianą-zasnąć. Może jak się obudzi to ketonal dożylny leciutko ugryzie ten ból i uczyni go znośnym, będzie się po obserwowanej kropli wsączał w jej cienki nadgarstek ugryziony wenflonem i gdzieś sobie po niej całej pójdzie i napotka źródło tego, co tak boli czyli kolano walczące z nowym ścięgnem i śrubami, takie w połowie nogi coś wielkości melona, które kiedyś było kolanem chodzącym po górach.
I zasnąć, kiedy żołądek przypomina o sobie, że istnieje, bo gorączka i dreszcze i oddycha się płytko, żeby go zanadto nie zbudzić, bo boli po wszystkim. Tolerując jedynie dwie łyżki manny na wodzie i trzydniowy chleb z masłem i tyle. Bo jak się obudzi z tego snu męczącego, półsnu właściwie skłonnego odgonić to, co przeszkadza-może zdarzy się tak, że boleć przestanie.
Więc w torbie ma kalmsy, manti i glucardiamid, bo jak się zdenerwuje i zasłabnie tak, że trzeba ją będzie ściągać stamtąd, bo jeszcze nie jej czas to musi wziąć w PORĘ to i owo i ona już wie kiedy, bo cienka jest bardzo ta granica, kiedy można przeoczyć i niebyć. A to wszystko z przewlekłego stanu zwanego stresem, jej podszewką, turkuciem podjadkiem, któremu niestraszne nic. I chuda jest za bardzo od tego ale
będzie dobrze
wszystko minie
amen