16 kwi 2011

M 53 albo tumiwisizm:

Warszawa pachnie deszczem, zakurzone chodniki pokryły się lśniącą powierzchnią, zaczęło padać. Krople mają to do siebie, że na wszystkich padają jednakowo równo, na płaszcze Już Wiosenne, na kurtki, wymyślne szaliki owinięte wokół wymęczonych twarzy, na teczki z laptopami i torby z rzodkiewką i szczypiorkiem, niektórym zakręci włosy a niektórym wyprostuje. Zieloność wznosi dywan w oczach, i pada ten deszcz równo, przetykany radosnym ptasim śpiewem i warkotem spoconych autobusów, zapraszających do swojego pojemnego brzucha na podróż w określonym celu. I w ich przestronnych, dusznych niezmiennie wnętrzach, z nosów parasolek kapie do butów, na torby, wilgoć unosi się parującej przestrzeni, w której każdy się wzajemnie obwąchuje patrzeniem na potrzebę bycia w wiosennym trendzie, na te oranże, fuksje, na kwiaty i pantery i skąd ona ma taką torbę, aach i ten płaszcz, och, a jakie kolory i nie ma już dawno hasła ciuchy z paczki tylko byle oryginalniej, z jajem, z gustem, ze smakiem, jak kto woli, jak gotująca się masa fashion victims wymieszana koniecznością przystanku i otwarciem autobusowego brzucha, z którego w kałuże wysypią się baleriny, obcasy i trampki.
Więc obwąchana, w granatowym płaszczu Massimo Dutti, jedwabnym szalu w odcieniach szarości, ultramaryny i nasyconej zieleni, w dżinsowych alladynkach Esprit, turkusowych, lśniących balerinach Irregular Choice, z nieodłączną srebrną i niezniszczalną walizką Ochnik i równie wierną granatową torbą Sisleya, dojechałam tam, gdzie powinnam i przeszłam na tumiwisizm. Napadało na mnie i postanowiłam się zaszyć wielką igłą chandry w namiot myśli, takich, które się przywołuje, chcąc się zwyczajnie dobić. Więc przyleciały i są. I nie mam ochoty na nic, żaden smak nie jest w stanie mnie wydobyć z tej uszytej przestrzeni, żadna muzyka, kolor, światło, głód ani pragnienie, ból, radość, smutek, nic. Deszcz puka, wieczór przyszedł w porę, a ja nie mogę się ruszyć, pomyśleć, określić, nie ma i nie ma i nie ma w moim namiocie niczego dobrego. To jest czas, kiedy po pustej, zmęczonej głowie, gdzieś z kątów wypływają resztki wspomnień, że ktoś kiedyś kochał z całej siły a ja to olałam i poszłam w inne światło, które zgasło dwa lata później i było nawet moim mężem i teraz żadne  z poprzedniej namiętności nie jest w stanie wrócić do punktu A i się męczy. Gdzieś ta miłość zdmuchnięta innym wiatrem kołysała się przez lata i nadal nie może znaleźć miejsca i to nie ma końca. I wiele kobiet w takie dni myśli w swoich namiotach z tumiwisizmu uszytych, czy zrobiły dobrze, a jakby to to byłoby inaczej, a dlaczego byłam taka, a teraz jestem inna i ała, kurka, boli, bo po co to odgrzebuję, zamiast zasnąć i obudzić się jutro, kiedy będzie po wszystkim złym i deszcz też się przestanie i może będę mniej zmęczona, taak, może wyjdę bez korektora pod oczami i zachce mi się. Tymczasem pobędę tu jeszcze, nieutulona, niewytulona dawno, z bólem głowy, z wszystkim nie takim i właśnie tak mi się dziś chce, nijak, bezsmakowo, w sekundę rozłożonym namiocie, który być może spalę świeczką.
megigreg, poniedziałek, 04 kwietnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz