28 kwi 2011

M 61 albo koniec kwietnia:

Ona: wróciła do domu po poranku najeżdżania na linie, te linie, w których mistrzynią rysowania jest, plątania arabesek, wicia liniowych gniazd na kartkach, nie lubią jej na drodze, nie jest wystarczająco precyzyjna, co bardzo ją denerwuje, nadzwyczaj. Dom przesycony zapachem skoszonej trawy, rano mlecze jeszcze świeciły swoim żółtym życiem wyciągając się do nieba siódmej rano, do początku dnia, do złotych kocich oczu, a teraz poszły do tego nieba, poległy przez panów z wyjącą rurą i rozsypały żółtozielone prochy wyściełając chodniki. Ona: zdenerwowana przeraźliwie, turkuć podjadek stresu podgryza ją od środka i z boku i z dołu i z każdej strony jaką sobie wymyśli. Więc marudzi, obija się o to i owo, a nie powinna, bo jutro być może będzie początek tego, na co tyle czekała.
Tymczasem nie chce jej się miliona rzeczy. A oprócz tego ma trylion pytań. A jak jutro wstanie i zaśpi i nie zdąży? A jak założy coś, co się okaże plamą na samym środku, która potrafi się pojawić złośliwie? A jak coś stłucze, wyleje albo zapomni zamknąć drzwi? A jak będzie miała dziurę w skarpetkach, które właśnie kupiła w Calzedonii i się okaże, że nawet nie zdążyły zamieszkać na jej nogach a już trzeba je wyrzucić? I co potem założyć, żeby nie zburzyć misternego planu? A które wziąć perfumy? A kolczyki? A jak jej paznokieć odpryśnie i będzie cały dzień chodziła z dziurą po lakierze jakby ją w to miejsce ktoś ugryzł i to będzie strasznie widać? A jak zapomni telefonu? A?...Nie wyśpi się, to pewne i będzie straszyć. Auto nie będzie jej słuchało a wszyscy rowerzyści świata i piesi będą się ładować pod jej hamulec. Nie zauważy czegoś, będzie jechała środkiem za bardzo albo nie tak jak ustawa przewiduje. A potem, już po wszystkim, wpadnie i zatonie w jego ciemnych oczach. A stamtąd może nie być odwrotu.

On i co w nim:

W rozedrganiu doczekał do piątku...
Noc poprzedzająca była nieskończenie i boleśnie długa. Wielogodzinna. Ślimacza. I w skrajności przybrana: Euforia i strach; pewność i zwątpienie; drżenie i wstrząsy. I te wybuchy w głowie. Jawa to czy sen? Muzyka krążyła wokół. A ta była zawsze jego bezinteresowną kochanką...
A co będzie jak...? Motyle walczyły z maligną. Ale dodawały mu skrzydeł.
Zajaśniało. Nowy dzień przyniósł mu otuchę. Żeby tylko wejrzała w jego myśli, serce i duszę. Wtedy Ona zobaczy. Zrozumie. Poczuje siłę jego w nią zapatrzenia. Siłę w radości istnienia z nim, oddychania w jego rytmie. Zachłyśnie się jego tymcostanowinajważniejsze, jego spokojem. Dotknie tego, co ofiaruje jej na wyciągniętej dłoni. Absolutem w oddaniu. Absolutem. Jego jedynymwswoimrodzaju...
Przecież Ona ma wielkie oczy - Widzące. Przecież ma wielkie serce - Czujące. Przecież ma wielką duszę - Wiedzącą.

Czy Ona to zobaczy, poczuje i zrozumie ? Czy zabrzmi jej to w niej tak samo?

Przeczuwał – ba! - Gdzieś tam: w zakamarkach, zakomnatach serca wiedział, że gdy Ją zobaczy, gdy usłyszy Jej głos, nie będzie już odwrotu.
Nerwowo obracał w dłoniach przeźroczystość butelki wody mineralnej. Nalana z niej do szklanki woda nie gasiła pragnienia. Czuł narastającą suchość w ustach. Serce wyrywało się z piersi łomocąc ile sił. Dłonie - zawsze ciepłe - teraz lodowatością swoją czyniły jego ruchy bezładnymi. Upuścił szklankę. Nie stłukła się. Uff...

Ona rozjaśniła się przed nim znienacka.
Po to przyjechał; dlatego przecież tam czekał...
SUPERNOVA galaktycznie się narodziła. Przepchnęła dotychczasowe Jego Wszechświaty w niebyt...
Nieśmiałość. Onieśmielenie. Drętwość. Odrętwienie. Słowa! Zdania! Gdzie jesteście?!
Paraliż...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz