9 maj 2011

M 63:

W mieście fabrykanckich pałaców, wąskich torów tramwajowych, bazarków i mody, na słonecznej ulicy, wśród poobijanych czasem kamienic, wyfrunęły z niej motyle. Całymi stadami, trzepocząc skrzydłami, niecierpliwie pchając się do słońca-lecą. Ona unosi się nad ziemią, czasem na nią spada, ale raczej fruwa z nimi, a wąsaty motorniczy ze zdumieniem patrzy, że jednak tak można. On zginął i zatracił się w miękkości jej ręki rozkwitłej w pąku jego dłoni. Prawie nie wrócił, bo tylko swoje opakowanie mógł wsadzić do autobusu, całym wnętrzem zostając przy niej i taką wydmuszką stanie się do kolejnego spotkania ich oczu. Ona rozjeżdżona przez pociągi, metro, tramwaje, cała w smugach, cała we wstążkach myśli myśli co dalej, wożąc go wszędzie ze sobą. Nadziewa się na inne uśmiechy, na inne skupione oczy, daje się czasem pospoglądać, zaczepić słowem jak miłym dźwiękiem. Połaskotać. Tęskni delikatnie skupiona na dzisiejszości. W upalnym wiosennym dniu kwitnie malachitowymi oczami. Przepisana od słów. Z nagle urosłą kulą niewyspania przepychaną americaną w rytmach Age of Aquarius w miejscu gdzie handel udaje taras. W będzie-dobrze. W samolotowym jutrze, które zawiezie ją w wyspiarską przestrzeń, gdzie trzeba nie przegrzać karty i chłonąć. W nowych, perfekcyjnie obciętych włosach, które strzygł ich dyrygent o przejrzystych bursztynowych tęczówkach. Tęskni cicho i daleko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz