29 lip 2011

M 75:

...jak ona strasznie mało pisze a przecież codziennie myśli, słowa maluje, ustawia sobie czcionki i kursywy i boldy, co jest ważne a co nie a tak mało z niej wypływa tu, gdzie powinno. Zakochani po najgłębszy grób, piramidy, grobowce Inków, tęsknią i wyją codziennie wymieniając słowa, litery i myśli ale tak ma być bo ona wreszcie przestała walczyć z miastem na Wu i może dlatego ułożyło się tak jak ułożyło. A może trzeba czekać w kolejce na swój czas, który kieruje na bardzo spokojną taflę wody, po której można płynąć na motyla i żadnych przechyłów, żadnych mielizn, po prostu się dzieje i już.
Może w mieście na Wu, kiedy wejdzie się w kwintesencję lansu, pocmoka w galeriach z solą, pochrumka w sukienkach, które kosztują cztery jej pensje, ale ona umie je tak dotykać jakby nosiła je na codzień i od zarania dziejów, kiedy się po prostu przyzwyczai do plastiku,chinosów, baletek i beżowych szpilek, bransoletek na sznurku z wymyślną blaszką, bon ton dla nadgarstków, do raybanów, które mają jakieś genialne szkła jakby inne okulary na świecie nie istniały, to ten stworzony specyficzny światek nagle staje się normalny. Jakby się dosypało ziarenek smaku, bo wtedy wszystko można zjeść i nawet staje się zjadliwe jak obiad za 4,5 w wymierającym barze mlecznym. Więc bywa sobie wśród ładnych przedmiotów, ale zanim do nich dojdzie, omija bezdrzewne ulice, zagląda w matrix kościoła na planie okręgu, przejdzie krawiecko-etymologiczne knajpy ze śniadaniem za 26 zł złożonym ze złotego jajka na miękko i sałaty frisse, obije się o róg nałogu, czyli latte na soi z dodatkowym espresso a potem pochłonie ją odnoga ulicy, na której jest fajoski stary spożywczy z dobrymi jagodziankami i jak jedną zje, to powie, że nareszcie ogarnia.
A jej anioł z lekka połamałby sobie skrzydła pod takim kątem życia w mieście na Wu, więc tam, gdzie na zielonej trawie rośnie ich dom, maluje ich wspólne kwadratowe my na ich harmonijne kolory, jest dla niej tak bardzo, że te 150 km mija jak oka mgnienie na fali ciągłych myśli, na ciągłej świadomości, że na drugim końcu są ramiona, oczy i miłość.

21 lip 2011

M 74 albo o parasolu:

Zawirowało, szybko się podziało, czas umknął między morze a Poznań, między nowe a stare i to że wciąż są razem i wciąż im mało. Zawsze kiedy padał deszcz i było nijako, chowała się pod czyimś parasolem, ale nie było dość wygodnie. Można się przyzwyczaić, że ręka wystaje i moknie, że z prętów parasolowych czasem kapie na szyję. Że torba mokra i się nie mieści w arenie parasolowej przestrzeni, że moknie takim kółkiem wokół, a w środku nie zawsze jest bezpiecznie niedeszczowo. Normalne, że pada, że nie zawsze uda się w całości schować, że czasem nie w porę się parasol rozłoży albo zapomni albo zgubi i nie ma jak się schować, schronić i kapie, ziębi i pada. A lipiec deszczowy, burzowy straszliwie, nawleka nitki błyskawic na krople igieł i nie ma spokoju, nie ma. Gdzie się podziały ciepłe letnie noce, może czekają na sierpień, może wybuchną całą pachnącą mocą, może. Ale parasol nad nią rozłożony nie pozwoli, aby zmokła, aby cokolwiek się jej się stało, aby najmniejsza kropla zakłóciła suchość jej rękawów i gzyms torebki. On ją otulił parasolem siebie, dużym, wygodnym, rozpostartym na sto pięćdziesiąt kilometrów i ona nie boi się przez to żadnych burz ani ulew, nie boi się, że parasol się złoży w nieoczekiwanym momencie, albo zepsuje albo będzie miał niestabilny uchwyt. Ona wie, że tak będzie zawsze i pod tym parasolem interesuje ją jedynie arena jego źrenic i siła rąk trzymających parasol nad nimi. A pod takim niebem mogą do woli karmić się lipcowymi rozpustnie rozdzielanymi na pół morelami, łowić ustami omszałość malin i chrupać jabłkowe premiery o nazwie wistabela i genewa.

12 lip 2011

M 73 albo o dróżniku:

Pomiędzy pasami brązowordzawych szyn, pomiędzy alejami maków, łopianów, powtulane w małe ogródki, stoją domki dróżników. Panie w białych bluzkach i granatowych lub czarnych spódnicach, z pewną dumą stając na baczność, obserwują przepływające pociągi, wystawiając chorągiewki. Panowie, niekiedy bardziej w cywilu, w beżowych koszulach i krótkich spodniach, wyznaczają pociągom kierunek, że można jechać w stronę lata, w stronę morza lub gór. Świerszcze nakręcają zegarek popołudnia, powietrze drży. Leniwe cielsko pociągu przepłynie obok dróżnikowej budki i kto zauważy, że na cieście drożdżowym na fajansowym talerzu siedzą osy.Kot lub pies, takim samym wzrokiem zarejestrują żelazne duże coś, z którego czuje się kanapki z kiełbasą, zapach coli i spoconych, zmęczonych od siedzenia, ciał. Lipcowe popołudnie obiecuje słodkie czereśnie, rosnące tuż za torami. Tylko czy będzie kiedy je zebrać.
Co robi dróżnik, kiedy nie macha chorągiewką, czy ma swojego zmiennika? Gdzie się można nauczyć tego zawodu i czy ta praca jest rozwojowa. Czy w gałęziach torów można odnaleźć swoją zawodową drogę. Ile zależy od machnięcia chorągiewką, która potrafi tyle samochodów zatrzymać, a oczom maszynisty pozwolić przeprowadzić pociągowe tony przez tory. Czy trzeba się ubrać odpowiednio do pracy, wytrzymać to lato deszczowe lub słoneczne, stworzyć namiastkę domu w huczącym pociągowym życiu?
Czy pani stojąca na progu swojego drugiego domu wie, że codziennie widzi ją tyle osób ile panią w telewizji? Czy ktoś robił wywiad z dróżnikiem i pytał go, czy lubi machanie chorągiewką? A jakby się komunikacja torów posprzeczała, to co będzie?
Chciałabym kiedyś wysiąść z pociągu i zapytać. Pani w wyprasowanej białej bluzce poczęstuje kompotem a powietrze zadrży bo zbliża się kolejna fala upałów i intercity z Poznania, a wie pani, taki to przejedzie szybko w swoją siną dal, na którą ktoś inny będzie miał wpływ. Ja robię swoje.

6 lip 2011

M 72 albo kanapka z margaryną:

Opuściła bez żalu najmniejszego szuranie i remonty na dworcu, zahaczywszy jeszcze o rozległą ladę z kanapkami, gdzie zblazowane panie na taśmociągu woda-bez gazu-serek-banan-kanapka-to wszystko-powerade-baton-soczek-co jeszcze- beznamiętnie inkasują mocno podwyższone należności a sklep powinien nazywać się marża. Ustawiła się w rządku posłusznym i nabyła namokniętą od pomidora kanapkę z najtańszym, gumowatym serem, szynką konserwową, jaką się jadło w kryzysie (leżała triumfalnie na dnie lodówki i jak ją mama otworzyła, to było święto), margaryną, która się niesmacznie rozmazuje o podniebienie i tak zaopatrzona wsiadła w przepełnione teelka, cudem znajdując miejsce. Bo miasto na Wu ma smak podróżnej kanapki, bo w tym mieście zjadła ich chyba najwięcej w życiu, omijając starannie te białe i zafoliowane i gumowate. A teraz rozkosznie rozgniata słodkość i chrupiącość ciemnych czereśni, pierze, domowi się i boli ją nadgarstek, który znów nadszarpnęła, taszcząc z lekka obdarty już, srebrny ciężar. I myśli o nim, o domu, który wyrósł dla niej i ona w nim wić będzie piękne designerskie gniazdko. A tymczasem musi pożegnać się z krakowskim deszczem, z ciszą i stukotem osiedla, ze skrzekliwym to wszystko pani z warzywniaka. Oswaja się z tym, że zacznie rosnąć w domu w mniejszym mieście, ona taka bardzo lubiąca metropolie i ich kolorowość, idzie sobie w większą ciszę, gdzie za płotem rosną chabry w zielonym zbożu po to, aby się nimi zachwycić. Idzie z wyboru, bo kocha, bo w mieście na Wu nie zmieściła się w ramkę i nie znalazła do końca takiej, w której mogłaby się wstawić jak w obrazek. Bo miasto na Wu będzie jej się kojarzyło z ogromną i przeraźliwą samotnością, deszczem, drogimi czereśniami, lansikiem i pępkiem świata. Ale dzięki miastu na Wu wie, że ma kochanych przyjaciół, nauczyła się siebie bardzo i przez to umiała znaleźć jego, który właśnie swoimi mocnymi ramionami z całej siły obejmuje myśli ku niej płynące, kocha ją całą, a ciepłymi, ładnymi dłońmi szpachluje schody, aby posiać na nich nowe kolory wyrosłe na nowo jak miłość.