31 sie 2011

M 78: albo post Kraków

Koniec sierpnia zgubił kota i zabrał Kraków. Wrzesień musi kota znaleźć, ale Krakowa już nie odda, bo tak postanowiła. Dusza ją boli w komarowy mokotowski wieczór, gdzie to jej męskie futro miauczące, może się boi, może go ktoś zabrał, może tęskni tak mocno jak jego kocia siostra i jak jego pani w dalekiej i zimnej Warszawie.
Tymczasem pewnej niedzieli zapakowali ciężarówkę po kokardę i zabrali cały jej Kraków, Ajaxem baking soda zacierając wszelkie ślady bytności w mieszkaniu o szczęśliwym numerze 33. Nie miała siły się nawet obejrzeć. Jeszcze nie teraz.
Milion obrazów. Tysiąc rzeczy. Setki odcieni. Więc tęsknić będzie do Kleparza, gdzie w kierunku Sławkowskiej stała pani sprzedająca szczotki, stała tam długo, aż skończyła się jej epoka i pani poszła tam, gdzie szczotek sprzedawać już nie musi. Tęsknić będzie do zapachu warzyw i owoców, do tych stert różnokolorowych, których cząstkę wynosiła do domu w postaci królewskiego chleba od Pawlaka, kresowego od Buczka, bukietów szpinaku, pęczków ziół, malutkich cukinii od pani z prawej strony. I stawiając torby na stole w domu, w słońcu, zawsze dwa kocie łebki buszowały - o przyniosłaśdawajmożemaszcośdlanas.
Wędzony bundz, bardzo twardy od ziaren chleb z Liszek i czosnkowa kiełbasa. Jagody spod Turbacza i szynka z Bidy, chudziutka, najlepsza z chrupiącym ogórkiem małosolnym, dobrym masłem i podpieczonym chlebem kresowym albo świeżą bułką poznańską. Pan od jabłek na środkowym stole zawsze pozwalał gmerać w najładniejszych jabłkowych kulach, a od pani naprzeciwko zawsze kupowała koperkoszczypiorki. I jarzynkę - po krakowsku, nie włoszczyznę, jak ją naszło na bardzo duży gar rosołu, pachnącego w całym domu. Na Kleparzu widziała pigwę, jarmuż, brukiew, sałatę rzymską, orzechy młode wszelakie, groszek cukrowy, malinówki i pomidory o najdziwniejszych kształtach, wszystkie te warzywoowoce, o których czytało się u Ćwierciakiewiczowej. Więc Kleparz... Jedno z cenniejszych kulinarnych trofeów, najpiękniejszy teatr smaków na świecie.
Na targu na Lea z kolei zawsze kupowała u pana pod kasztanem jajka, dla którego sprzedaż ta była czymś najważniejszym na świecie. I nigdy nie wie się, kiedy się te jajka po sześćdziesiąt dwa grosze po raz ostatni kupi, a pan mówił ściszonym głosem, że zaprasza, że lubi swoja pracę i jest jak pewnik, że cokolwiek się stanie, a on tam zawsze będzie. Kiedyś jeszcze sprawdzi...
Kraków. Nie do opisania. Litery za małe, ramiona za wątłe na przytulenie, na objęcie, za mała ja. Chrupiące precle pod Bagatelą, dobre na początku Sławkowskiej i na Nowym Kleparzu, nie bułczane i zapychające, tylko takie, jakie mają być, wspaniale smakowały w ramionach Plant, w zielonym magicznym kręgu, kruszone nad książką. Więc tęskni. Do kolejki po lody na Starowiślnej i po zapiekanki w środku nocy i po kiełbasę z bułą i oranżadą. Do kolejki po pączki u Michałka na Krupniczej, po które stała trzy godziny tworząc socjologiczne zjawisko i potem ucieszyła sąsiadów przynosząc pachnące z różą i zawijane, nie szprycowane, szczęśliwa, chociaż ręce jej zsiniały na amen i długo bardzo nie mogła się rozgrzać. Tęskni do małych drożdżówek z owocami sezonowymi z malutkiej pracowni cukierniczej na Długiej, do ciasteczek grylażowych z bliższej Starowiślnej, do bułek z serem od Hawełki, które jadła raz w miesiącu i dlatego ich smak krzyczał na cały Rynek, że jest najlepszy i nie pachnie malizną, tylko drożdżami i twarożkiem z wanilią. Do kawy w Tribece i czekolady na Wiślnej. Do sałatek na św. Anny w Chimerze, o wymyślnych, chrupiących ingrediencjach. Do krewetek - druga porcja gratis - Pod Wawelem, popijanych zimniutkim Paulanerem. Do pierogów i zupy na kościach u cioci Stasi opodal Mikołajskiej. Do krzaków jaśminu, który pachniał na Planty całe wypełniając ją czerwcem i zachwytem, że jego zapach jest oznaką długich nocy i najpiękniejszej pory roku. Do bram zdobionych rzygaczami, żabami, krakowskimi stworami strzegącymi wrót i mieszkańców, kiedy lubiła się tak powłóczyć dla łażenia samego i czucia stuletniego kurzu, zaglądania w zakamarki nieturystyczne i zamyślania po liter wewnętrzne wywołanie. Do jazdy na rolkach po uśpionych Błoniach, kiedy siódma rano skutecznie pobudzała do życia, że właśnie zaczął się dzień i po pustym asfalcie można rozjeździć cień nocy i nitki poranka spleść w warkocz dnia. Tęsknić będzie do spacerów, łazęg bez celu, boso, bo obtarły buty, bez mapy, do ścieżek, których już nie przekroczy, bo nie trafi tam drugi raz. Do aniołów krakowskich, które wciąż tam mieszkają i są na odległość słuchawki i którym świat tak samo zatrzasnął pewien etap - jak i jej.
Kraków żyje w niej śmiechem i obrazami, drżeniem stania przed starowinką Kossakówką, zielonością kopca Kraka i szumem brzóz wokół kopca Piłsudskiego. Nie sposób zebrać w jeden bukiet sześciu lat mieszkania w ukochanym mieście - bo zawsze jakieś trawy i liście powypadają i tylko trzeba je ocalić od jesieni. Nie zapomni ich nigdy. I nic nie będzie miało już takich kolorów, poznajduje sobie inne odcienie.

A kot - wróci. Bo inaczej jej serce pęknie i żadna Wisła tego nie naprawi.

25 sie 2011

M 77 albo o siódemkach:

Czas płynie niebywale szybko, odlicza patyczki piątków i poniedziałków, skreślając w sztachetkach tygodnia, łamie te zapałki dni po to i pali, aby w weekend zmienić otoczenie, zmienić powietrze, nauczyć się, co ma w której szafie i być z nim w ich zieloności i kremach i fioletach w domu.
Sierpniowa burza łamie Mokotów na drzewa, które nie wytrzymują i idą w swoją letnią śmierć pokonanymi gałęziami, niebo przesuwa się z trzaskiem raz w jeden, raz w drugi kąt okna. A ona słucha deszczu i myśli, czy u niego też tak pada, siąpi, moknie, czy też jest tak hałaśliwie wieczorem. Bo wczoraj była ciepła noc, rozgwieżdżona, jego urodzinowa i patrzyli razem w ich niebo, bo ona potrafiła pobardzodługimiciężkimdniu wsiąść w bus i z chilijskim carmenere, muffinką od Lubaszki, świeczką z numerem 7 i biletami na koncert pojawić się w jego zdumionych oczach na progu domu i musiał się uszczypnąć, żeby uwierzyć że to naprawdę jest. Bo ona tak umie - zatrzymać pana na ulicy bo jej się telefon zaciął i nie mogła zadzwonić, że się spóźni, a jej bardzo zależało i w zdumione oczy człowieka poprosiła o zadzwonienie i nawet nie pomyślała, że nieufni ludzie mogą podejrzewać niecne zamiary. A ona miała cne i przez to się udało.
Ona potrafi w t-shircie z takim dziwnym napisem iść do apteki i trzymając w ręku talerz z lunchem dla koleżanki poprosić o kardiamid, bo koleżanka źle się czuje, nie patrząc, że szynka parmeńska może przeszkadzać w świątyni leków.
Chociaż nie jest siódemką, to ma aż dwie w dacie urodzin i jak się doda jej wiek, to też jest siedem i jej on, też ma tyle. Ona się nie zastanawia tylko biegnie, tylko tworzy czas i ruch a potem wtula się w nieduże mokotowskie łóżko i myśli jak bardzo bliżej nieba jest ich sypialnia i łóżko z jego ramion.

9 sie 2011

M 76 albo o rytmie:

W końcu lipca niebo nie dopisało. W letniej modzie wciąż kolor szary,gdzieniegdzie porozrywany błękitem, a jak się uda w ten błękit wreszcie w całości ubrać i zestawić z zielenią, to wyjątek. Sierpień wreszcie przywołał słońce, ciepło rozlało się po polach, podnosząc delikatnie za brodę namoknięte kłosy zbóż. Na beżowych pagórkach rżysk rozsypały się zbożowe beczułki, jak z pudełka z pralinkami - wziąć w dwa palce i pstryknąć w nasycony błękit... Zielone kule renklod toczyły się słodyczą w wygrzany koncert świerszczy, gdzieś leniwie pachniały lilie i brzęczały osy. Ona w takiej scenerii próbuje złapać rytm, łącząc trzy miasta w jedno ogniwo, rozdzierając się pomiędzy kocie tęsknienie, zieloną oazę ogrodu i wąską nitkę ulicy obsadzoną kamienicami, parkomatami i prastarym spożywczym gdzie dominują białe sery z Garwolina i przeceny. Pociąg nie wypluwa jej tak często jak tysięczną ogryzioną pestkę, ostatnio więcej jej w szafirowym i wygodnym samochodzie i kładąc mu rękę na udzie, jechali tak w swoje odległości, w te wszystkie trzy kąty, do odwiedzenia w czasie krótkim i koniecznym. Trzymanie ręki było niczym aksjomat, szukał niezmiennie palcami jej dłoni i tak trzymając się, wciągali się po drodze w kolejne kilometry, robiąc przerwy na trzymanie kubka z kawą ze Statoil. Wokół kwitło lato, smakowały jagodzianki w Paradyżu, odpust za stacją benzynową, na której zatrzymała ich awaria w hamulcach. Czas pozwolił na nie hamowanie się ich i był pierścionek, lody, wata cukrowa i słońce i wiara jak u dziecka, że pewne rzeczy nigdy nie mijają. A potem, kiedy wracali już z powrotem, on nieustannie i niezmiennie wygrywał rytm na kierownicy swoimi silnymi, piegowatymi dłońmi, bo wszystko jest rytmem, nie tylko sączonym przez jego przedramiona, nie tylko przez godziny. A najpiękniej to złapać ten rytm i tak być sobie w sierpniu nie patrząc jak czas ucieka, jak kończą się kolejne wystukiwane piosenki, jak nieustanny rytm przyrody zapewnia, że zawsze będą śliwki, kurki i morele w sierpniu, a potem pirosy i paularedy a potem jeszcze gruszki i jeszcze większe osy i wtedy się wie, że przyjdzie jesień. A do tego czasu żyją rytmicznie. Wśród swoich palców, dróg i kotów, wśród słów, ulic i zamyśleń w niebo wpatrzonych, kiedy muszą być osobno, pod wspólnym wszakże niebem.