29 wrz 2011

M 82:

Wchodziła w żywioł, szum pochłaniał przestrzeń bardzo szybko jedząc niebo chmurami po kawałku. Groźne powietrze gęstniało gdzieś wysoko a chodniki ziewały od kurzu i przesuwały opadłe klonowe liście. Ostatnia fala ciepła nadpłynęła nad wysuszone chodniki, świat westchnął i zaczęło się. Przekładana między mokrymi dłoniami deszczu, wyślizgiwała się z żywiołu, biegnąc do domu prawie na oślep. Omijała naszyjniki ulic, korale po jednej stronie czerwone, po drugiej białe, przesuwające się po wilgotnej szyi miasta na Wu. Dom. Schronienie właściwie, gdzie łóżko, lampa i pozory, że świetnie i niesamotnie, a co noc piszczy dziwnymi snami. Dół brzucha rozsadza cykliczna konieczność, znak, że jeszcze nie czas na bycie domem, na co tak najbardziej, najmocniej czeka. Ciężko nie zauważać wózków, kobiet o wypukłej linii brzucha, wpadać na rogu ulicy na mężczyzn tulących miauczące tobołki. Jej tobołek wisi nad nią blisko i czeka na moment, wyczuwa, kiedy wreszcie stanie się ich osią, napędem, kiedy się rozwinie i stanie się w niej mieszkańcem i będą obserwować po czasie, po kim ma kolor skóry, czy piegowata i ciemna, czy jasna, czy oczy ma ogromne, czy ramiona smukłe, czy włosy faliste i brązowe, czy czarne. To bardzo trudno postarać się o bycie domem, zazdrości wybrańcom, których to spotkało i pewnie jak przestanie, to i jej się uda się wynająć, ale na razie nie umie, a ta nieumiejętność strasznie boli i za nic nie umie jej uporządkować.

W mieście na Wu, gdzie zasiewa te swoje rabatki samotności i zbiera kwiaty i zawozi mu co piątek aby je spalił w ramionach, razem ze swoim bałaganem, nie spotka żadnego znajomego wózka ani wynajętej znajomej kobiety, nie spotka nikogo z poznaną twarzą, oswoić musi po raz kolejny nowe dla niej miasto, włączyć się w sznur korali rozsypanych po wilgotnej i szemrzącej szyi.

I może to na Wu sprawi, że przez te powroty do gdzie indziej rosnącego domu, stanie się mieszkaniem za tyle, ile każda.

22 wrz 2011

M 81 albo pierwszy dzień jesieni:

Lato wsączało krople w ziemię, jak nie lato, ale zdążył zobaczyć przez dni letnich kilka, jak ona mruży oczy w słońcu kiedy słucha świerszczy, kiedy wdycha jak pachnie lipiec, jak sierpień. Przepłynęły niezapamiętale, nie tak jak poprzednie lata, będąc miesiącami deszczu pełnymi, płaczliwymi nadmiernie, kiedy z bronią parasola trzeba było iść na zewnątrz na atak kropli przygotowanym. A teraz nauczy się jak na jej twarzy kładzie się jesienne niskie światło, jak złoto wokół i tak blisko, jak chrzęszczą żołędzie i przyszłe ludziki z kasztanów, które zawsze ma się ochotę zrobić, nawet kiedy się jest dorosłym i kiedy nie można takiego ludzika postawić na telewizorze bo ten jest nowocześnie cienki a nie taki, do którego trzeba było wstać i przełączyć program na drugi wystającym guzikiem. Więc jesień powolutku zadymia przestworza i powietrza, podgryza na rdzawo liście nie będąc szrotówkiem tylko coroczną koniecznością i wybiera sobie te, które najsampierw mają być rdzawe a za ich przykładem pójdzie reszta. Późnoletnia zieloność spektakularnie będzie umierać w swojej corocznej feerii i podziwiać ludzi, którym się będzie chciało trzaskać aparatami chrzęścić w kołdrach liści i nakrywać płotek rzęs ciepłym słońcem powieszonym dużo niżej niż kilka miesięcy temu. Będzie zimniej, herbaty pójdą w ruch otulane pierścieniami złożonych dłoni o starannych paznokciach, mgły nawieje w miejsca, w których trzeba będzie schować śmierć kolejnych traw, kolejnych drzew zapadających w hibernację. Powieszą się garściami korale z jarzębiny, o których się śpiewa od przedszkola do Opola, a w domach, kiedy się więcej spędza czasu z powodu ciemności i szarugi, posypią się niejedne korale palców po aksamitnej skórze w dół i w dół. Ona jak zwykle westchnie do ukochanych fioletowych i szarych swetrów, wyciągnie je z szafy i spędzi w ich towarzystwie kolejne pół roku i będzie owijać wszystko co bardzo marznie wełną i jego zawsze ciepłymi dłońmi. Jesienią przyjdzie melancholia, zasnuje umysł, zaplącze w zamyślenia i zamglenia i taką ją pozostawiwszy, każe istnieć w mieście na Wu i zadeptywać chodniki. Ona smutna nieco, chociaż słońce przez kołnierz chmur wychyla promienistą szyję, tęskni cicho i czeka, czy rozwiąże się pewna tajemnica, zasiana przez niego dwa tygodnie temu.

17 wrz 2011

M 80 albo weekend:

On: podlewa piszczące z pragnienia trawy i drzewa są takie szare, a potem wsiada w szafirowy samochód, który ma pysk ubrudzony muchami i jedzie odebrać ją z pociągu, który ją regularnie wywozi z miasta na Wu każdego piątku o 16.35. Na stacji kupuje kawę na Statoil, latte bez cukru i odebrawszy ją, jedną spośród piętrzących się wysiadających, wyłowiwszy jej zmęczoną, ale szczęśliwą buzię, zdejmując z wysokich schodów jej kolana i walizkę, prowadzi za drobne ręce do samochodu, w którym zdążyło napachnieć kawą i zastać podpaździernikowy zmrok. A potem jadą do ich domu, gdzie czekają pieskoty i zapach jesieni łowiony gwiaździstym durszlakiem nieba.

Ona: jedzie w pociągu czytając raz po raz to książkę, to gazetę, czasem podsypiając nieco aby móc być wieczorem jak najdłużej z nim. Zazwyczaj wsiada do pierwszego wagonu, ale dziś jest w ostatnim, żeby zobaczyć, czy tu też wysiada tyle osób na tej stacji, co i ona. Czy tak samo jak z przodu ludzie dłubią w telefonach zabijając dwie godziny piątku i tak samo bardzo chcą być tam, gdzie rosną ich domy. Wysiadłszy, widzi już jego radość i tak idą do samochodu, a potem jadą miękkim asfaltem ciągnięci przez księżyc, a ona zawsze trzyma mu rękę na prawym udzie, to jej miejsce, ważniejsze od kierownicy. Zmęczeni tygodniem i upojeni sobą, zasypiają w dużym łóżku w pachnącej paczulą sypialni, zaraz po tym, jak roztopi się w jego palcach, które zdejmują z niej każdą pajęczynę warszawskiej samotności, które utulą wszystkie minuty przedsenne, kiedy ich palce istniały tylko na klawiaturach telefonów w komputerów. I kiedy stworzą w mózgu jeden wielki wspólny tumult, po stokroć większy niż każda już milion razy opisana rozkosz, wciąż dla nich nie do uwierzenia, że można jeszcze bardziej.

On: nie umie zasnąć bez niej na lewym ramieniu, wtulonej lewym udem pomiędzy jego nogami. Schowawszy skrzydło lewe, wypuszcza prawe, otulając ją nim aż do poniedziałku do 6.24, kiedy to wielki brzuch pociągu zabierze ją do miasta na Wu.

Ona: zawsze zabiera w drogę jego pióro, jak desygnat, który podniesie z największej tęsknoty, podstawi zawsze autobus do pracy na czas i na którym przeżyje do kolejnego spotkania ich warg.

8 wrz 2011

M 79 albo czwartek

Mokotów zadeszczony i rozmiauczony tutejszym warszawskim kotem, którego języka wciąż się uczy, bo mówi w innym kocim dialekcie niż jej futra. Jej iKot się znalazł, święty Antoni jeszcze niepocieszony bo nie miała czasu, ale myślami po tysiąckroć dziękowała, że mogła w czerwony szlafrok, zeszłej niedzieli wtulić miauczącą kulkę ze zdartymi pazurami. Bo już prawie zbudowała dom, pozbierała te wszystkie książki, sierście i rzeczy i nagle przyszła Próba i zabrała jej kota i po co, żeby sprawdzić, ile jeszcze wytrzyma?.. Płakała strasznie w jego skrzydłach, ale, że jej nie wypuścił ani przez moment, umiała się nie poddać i Próba postawiła jej kota z powrotem na starachowickim tarasie pełnym niedzielnej, porannej kawy.
Miasto na Wu zamyka tydzień deszczem, ale ją to nie obchodzi, bo właściwie mało rzeczy w nim jeszcze oswoiła. Polubiła małe straganiki warzywne, znalazła kilka serc, które urosły w różnych częściach dużego miasta dla niej i okazały się.
A ostatnio zastanowił ją brak koszy na śmieci na stacjach metra, bo co zrobić z obgryzionym delikatesem w palcach nie sposób go tak gdzieś na manowce wywieźć, bo manowców w mieście na Wu nie ma. Tęskni wiecznie i przeraźliwie, co ją zwolni, co ją ustawi na nowo i pewnie być może, chciałaby najbardziej na świecie, będzie to, co świat uskrzydla, buduje, dla czego się żyje i to właśnie wybierze moment dla którego powie stop muzyka i nastanie cisza bez miasta na Wu, tylko będą jego skrzydła i dach ich domu i dom z niej.
A tymczasem, oderwana, skubie widelcem maliny, smaży w myślach powidła, usypia koty i ustawia fioletową kanapę, zasypia w pachnącej sypialni, pije razem z nim kawę, zawija poranek w czerwony szlafrok, miauczy kotem, chrupie tosterem chleb toskański, zatapia się w sowie w jego oczach, patrzy co przekwitło w ogrodzie, karmi ryby w stawie, maluje szafkę, kupuje paprykę na przetwory i jest cała daleko, pozostawiając w mokotowskim deszczu swoją stusześćdziesięciosiedmiocentymetrową skorupkę o nowoobciętych włosach, która najbardziej na świecie lubi godzinę dwudziestą trzecią, bo ona prowadzi ją przez przełęcz snu bliżej właściwej strony życia.