30 lis 2011

M 90 albo środa:

Nad ich domem trwały gęste gwiazdy, obejmujące przestrzeń listopadowego nieba ciemnym kręgiem z zagadką lasu z jednej strony i mrugającymi oczami miasta z drugiej. Gdzieś poza ich okręgiem się działo, można było się przemieścić tu i tam, ale ona wolała trwać taka dłuższą chwilę obok domu z zieloną dachówką, patrząc na bezlistny i oczekujący na zimę ogród. Dzień miała nerwowy, nie zakończony pomyślnie, zaśnięty w jego czułych dłoniach podczas masażu prawego podudzia, on na rękach tak właśnie przeniósł ją do łódki Morfeusza na drugą stronę dnia, najczulej i najostrożniej jak potrafił, aby łódka przepłynęła miękko.
Pierwsza mżawka listopadowa wyciągnęła zapomniany parasol i pod warszawskim niebem, gdzie gwiazdy milkną od świateł, przemyka w koniec zmęczonego dnia, strząsając z zakamarków kurtki jesienną, nieprzyjemną wilgoć. Wciąż zawiązana na supeł, pogrążona w koniecznościach, na chwilę rozsycha. Kiedy grzeje się w cieple przyjaciół przy kominkowym ogniu, codziennie budującym inne miasta, wybijając rytm hitów z lat 80-tych na fioletowych poduszkach i tańcząc znienacka dyskotekowe, latynoskie rytmy. Rozsycha, by znów na chwilę zastygnąć w grudkę żwiru, bo nie ma szczęścia w chwilach, kiedy jej najbardziej zależy i to, co później wychodzi, jest nie przyprawione, mdłe i nie takie. Nieudane. Bo ma tak, że wszystko musi wydreptać, okupić, wymodlić, wymęczyć, wytęsknić i jak już poczuje totalną ścianę, bezsiłę, koniec, nie ma już żadnego pomostu, pomocy - to wtedy się udaje. Szczęście to bardzo ulotna chwila, w która trzeba wcelować piłką pokory i pracy - tak ona zawsze ma. Najwyraźniej. Się nie zmieni. I chciałaby, aby wreszcie złapała te piłkę i rzuciła i wcelowała w to, na co już tak dawno i długo czeka. Musi przyjść taki dzień, pod każdym niebem, niezależnie od gwiazd.

20 lis 2011

M 89:

Odsycha. W jej niebie rozpostartym od piątku wieczór do poniedziałku bardzo rano pieskoty wiecznie głodne kocich chrupków i dotyku, pieskotowym swoim rytmem wtulają zmruczane kocie sny i płowe bokserskie myśli o jesiennym, spacerowym lesie, wybieganym łapami. Jesień smakuje pigwówką, zupą cebulową z tymiankiem, imbirem i gorgonzolą, pachnie dymem, który wyznacza kierunek ostatnim spadającym liściom. Wokół domu nadal niebo jest duże, porozrywane chmury odsłoniły niebo i uśmiechnęły je słońcem, dając jej poczucie, że poza miastem na Wu istnieje bardzo dużo prastarych rytmów przyrody, nie wyznaczanych tylko cyframi rozkładów jazdy 117 i pociągu relacji Warszawa - Kraków z przystankiem na zawsze zimne Skarżysko-Kamienną. W jej niebie nie przejmuje się, że można spać do dziesiątej, nie chodzić na fitness, jeść popcorn miskami i szarlotkę od mamy. W jej niebie jest równowaga, jak rozpostarta lina, z której nic jej nie wytrąci przez trzy dni i jeszcze wystarczy na trzy kolejne w mieście na Wu, po tej linie potrafi bezbłędnie stąpać, a jak z lekka spada, to pieskoty i jego skrzydła za nic nie pozwolą upaść niżej niż linia liny.
Odsycha. Przed kominkiem, gdzie on buduje z drewna palące się miasta i spadają w swoją hipnotyzującą przestrzeń, tlącą się żarem coraz to innego rozpalanego życia, które przejdzie w szept dopiero nad ranem, obserwowane przez zakochanego w kominkowym życiu psa. Pije białą herbatę z płatkami fiołków, jesieni się w kołysce z piór i sączy nitkę niedzieli zaplątaną jeszcze w poniedziałek w porannym mieście na Wu.

11 lis 2011

M 88 albo o nierównowadze:

Dzień powitany samymi jedynkami i o 11.11 przyszpilony spotkaniem warg w przerwie między myciem podłogi i ubrań składaniem. Odsycha po wertepach warszawskich w pieskotowej aurze i jego skrzydłach, ale ciężko utulić jej rozedrgany tydzień, coraz trudniejsza równowaga między domem a rytmem pracy, który wprawia ją w nieznośne drżenie. Trudno nacisnąć guzik off w głowie i nie mieć konieczności na cały tydzień rozciągniętych, trudno przestać myśleć o myśleniu, że trzeba przestać, bo ona wszędzie, w każdą część tego co robi, w każdy pyłek najmniejszy i nawet to, co rani ładuje się z całym sercem i zanim wyrwie się na siłę z powrotem i zabliźni te wszystkie swoje poharatania tygodniowe, to minie trochę czasu. I wcale nie jest łatwo trzymać równowagę, kiedy z jej wyraźnie narysowanej linii, którą idzie, raz po raz ją coś strąca i wraca do punktu wyjścia, z którego wyszła już dawno temu. I kiedy zasypia w warszawskim łóżku przytrzymując brzegami powiek za krótką kołdrę snu, nie zawsze myśli jak Scarlett O'Hara i wtedy na jej głowę spadają niewyspane, niedobre i nieregularne sny.

3 lis 2011

M 87:

Uplotła z dymu, wspomnień i barwinka rosnącego w ich ogrodzie wianek na grób jego ojca. Kochał ogród, który zaowocował miłością i czuwał w nim, kiedy oni w tę miłość wchodzili, więc część ukochanej zieloności pomilczy razem z nim w miejscu, gdzie przeżyli wspólne ostatnie lato. Pojedzie w rodzinne ramiona i zapali na grobie pamięć o dziadkach. Życie żyjące w kwiatach, w palcach zapalających zapałkę, w świetle. Cmentarz ożyje, będzie rozmawiał, pachniał dymem, przypomni, wspomni, zaśpiewa po swojemu i pożegna świątecznym światłem. Ona poczuje ciepły uśmiech dziadka, który bujał ją na nodze jak była mała i rysował z nią konie. Drugi dziadek, któremu zawsze dzielnie czytała nekrologi i kronikę wypadków, mówił do niej czule Magduś i patrzył, jak dzielnie zagniata ciasto na makaron małymi dziecięcymi rękami. Babcia, kochająca niebieski kolor, która, pudrując nos wielkim puszkiem i malując wąskie usta szminką Celia, szła do prezydium, zostawiając jej na straży tykający zegar. Co można im teraz dać. Światło. Kwiaty. Uśmiech. Wspomnienia. Ściśniętą, umarłą miłość, na siłę odkochaną, zatartą przez czas. Łzy, wycierane ukradkiem skórzaną, listopadową rękawiczką. Co my sobie dajemy. Ukojenie, że zdążyliśmy się pożegnać. Zalepioną cienką lub grubszą warstwą czasu dziurę, która zawsze powstaje po czyimś koniecznym zniknięciu. Tłumiony ukradkiem płacz, który nie potrafi jeszcze unieść smutku i niepogodzenia. Oni są obok nas, czuwają. Rodzice nad swoimi dziećmi, dzieci nad rodzicami. Plączą się dusze, obserwują pośpiech, płacz, podwyżki i szczęście. Nowe budynki. Koty i psy, które zamierają w kłębkach nieutulonego żalu, zaraz po stracie swojego pana. Pogoń za codziennością, niekiedy coraz bardziej ciężką, bo już bez kolejnego filara w rodzinie, bez którego fundament chwieje się i grozi zawaleniem. Umiera miłość, tworzy się dziura. Można w nią postawić znicz i przynieść kwiaty, zapalić światło i zgasić wyrzuty sumienia. Ale lepiej pójść do ogrodu, na spacer i spojrzeć, na ile umarł świat bez obecności bliskiej osoby. Jak trudniej i jak pełniej się potem uśmiechnąć. Bo życie jest światłem.