22 sty 2012

M 96:

Nareszcie znaleziony czas na pisanie. Nareszcie zdany kolejny egzamin, kiedy doskonale oswoiła linie, pieszych, Los zesłał łaskawy śnieg, pozwolił jeździć wolno i wymyślił ferie, a wtedy stało się to i wreszcie może być kierowcą, co bardzo bardzo lubi. Kot i jego ugryzienie przez kota konkurenta. Wyścig z każdą minutą wieczoru czyonaczyja. Zawieszenie nad każdą sekundą, która ucieka i przepycha ją do kolejnego dnia, wypełnionego po wręby koniecznością. Nierównowaga. Pośpiech. Tęsknota za kotletem z ziemniakami, jedzonego przy stole a nigdy nie ma czasu na zrobienie tych kotletów. Nie makaron nie sałatka nie substytut jedzony przy komputerze nie bezczas na herbatę. Podłączenie do telefonu jak do kroplówki i załamanie świata jak nie działa. Jest dziewczyną przybyłą do miasta na Wu. Powtulaną jak miliony innych w swoje wynajęte pokoje, mieszkania, mające podwójne suszarki, balsamy do ciała, pianki do włosów, szczotki do zębów. Jak zostawi ulubiony tusz do rzęs w jednym domu, to w drugim jest zła że go nie ma i co wtedy. W dwóch szafkach ubrania, pomieszane skarpetki, jedna w jednym domu, druga w drugim. Spięte odległością, walizką, czasem, wytrzymaniem, żeby się nie rozpaść na atomy. Dziewczyny z miasta na Wu. Zasypiające w towarzystwie szklanki, ułożone z maseczką na twarzy dla lepszej jędrności skóry w swoich powynajmowanych mieszkaniach, w substytutach domów, w myśleniu, że tak się długo wytrzyma, że są dzielne nade wszystko. Dwa życia, przed weekendem i w weekend. Dwa dni jak kroplówka podtrzymująca wolę życia na wyjeździe. Co rano zbieranie kawałków siebie, picie kawy otwierając oczy na wypełniony pracą dzień i potłuczone fragmenty pustych wieczorów spędzonych na klikaniu opowieści o dniu, malowanie oczu, czesanie włosów, zakładanie szpilek, wiara, że będzie dobrze, by potem znów rozpaść się na kawałki zbierane poduszką na sen, rozbijanie myśli czego nie zrobiły a mogły budowanie swoich światów z nadzieją że wysiądą z karuzeli i będą madonnami.
Gdzieś tam daleko tęsknią ich prawdziwe łóżka, tęsknią jedyne wybrane skrzydła, które można znaleźć w nocy i zatonąć w nich w długi wspólny sen, kubki, z których pije się zieloną herbatę i popołudniową kawę, rozsiane kolczyki, pieskoty, które poczwórnie dostają szału kiedy ona wreszcie się pojawi w domu, nie dokończone wieczory z nim i pomysły jeszcze nie zaczętych dni i ciągle tyle przed nimi tyle a karuzela się kręci i trzeba wyśmienitej równowagi aby z niej nie wypaść na niewiadomy koniec świata. A gdzieś w głębi, kotłuje się jedno wielkie słowo dość.

9 sty 2012

M 95 albo puzzle na Wu:

Styczeń stacza się ze swojej góry przewidzianych w kalendarzu dni, odkreśla środy, czwartki i wtorki, wyżywa weekendy, targa wiatrem, nie wkłada czapki, a jak włoży to od razu marudzi, że za gorąco. Obwarszawiła się trochę, stworzyła smycz, dzięki której nie zabłądzi w mieście na Wu, ułożyła sobie całkiem ładne puzzle i czasami wyjmuje jeden klocek i dopełnia kolejny, aby układanka powstawała coraz większa. Kiedy była mała, tata zawsze przywoził jej z podróży puzzle z rysunkami dzieci z UNICEF-u, pamięta, iż czekała w beżowym przedpokoju z wielkim lustrem, tata wchodził z wiatrem na kurtce i z torby wyjmował białe pudełko z rysunkiem na wierzchu, który układała cały wieczór, czasami we dwójkę z siostrą, pijąc herbatę z cytryną w szklance. Miasto na Wu nie ma taty, ani białego pudełka z puzzlami, ale ma tramwajowe brzuchy, z których wysypują się klocki ludzi i wpasowują w swój cel, do którego mają dotrzeć. Wypluje taką ją, w szarej kurtce, czarnych wysokich kozakach, z nieodłączną szarą walizką, nieco bardziej porysowaną, poobijaną przez przejechane odległości i wpasuje ją w nitkę Mokotowskiej, prowadząc do pracowego biurka, gdzie wtopi się w biały fotel jak idealnie pasujący klocek. Szorując kołami walizki o pseudozimowy chodnik, minie kultową Charlotte, gdzie podają bardzo chrupiące bagietki dla ludzi z dobrymi zębami i dziąsłami, bo jak się czasami taki kęs chrupkiej bułki omsknie po dziąśle, to aż oczy łzawią i nic nie pomoże, nawet szybki okład ze słodkiej domowej konfitury. A potem apteka na rogu i dalej concept store'y czyli sklepy o przerośniętej formie nad treścią dla ludzi z bogatą treścią portfela i z cyframi na karcie. A potem po prawej minie wtopioną w placyk cukiernię, gdzie zażywne panie w opaskach ze sztucznej koronki na zaondulowanych włosach sprzedają starannie wyprodukowane ciastka z pracowni cukierniczej z prawie dziada pradziada bo z powojnia. Szorując walizką, minie grono tupiących w kaloszach młodych kobiet, które zmierzają do swoich przeszklonych komnat - układanek, w których zamienią owe bardzodrogiekalosze na czółenka lub szpilki z przeceny w sklepie Bagatt.
...szorując walizką, minie a la paryskie butiki z czapkami po 900 złotych, a potem minie kolejny fascynujący concept store, w którym smutny pan z charcikiem na ręku ogląda filmy na cienkim laptopie Sony Vaio, otoczony chyba specjalnie źle uszytymi ubraniami, w bardzo smutnym sklepie, w którym nigdy nie widziała innej duszy niż tego pana i tego charta. A potem mija galerię z solami i biżuterią, kolejną wymyślną fanaberię dla wydawania pieniędzy, by na chwilę przystanąć w warzywnym po sałatkę do obiadu i gruszkę konferencję, które zawsze leżą po prawej stronie. I już zaraz wpasuje się w swój fotel w pracy jak w doskonałą układankę, otworzy okno z widokiem na sklep ze sznurkiem i złotem i pomyśli, że jeszcze są ładne miejsca w tym mieście, wcale nie tak już nieoswojonym i wierzgającym jak niedawno. Miejsca, które porannie autobusowo rozjeżdża drażnią mile nutę fanatyczki starych parków i pałaców, nawet z konieczności odbudowanych. Jak już pseudozima się skończy i nastanie pachnąca, nieokiełzana zieloność, to przyfrunie jej on i pójdą w parku pod drzewem mocno tuląc się patrzeć, czy na plecach im obojgu już wyrastają skrzydła.

1 sty 2012

M 94 albo noworoczna cisza:

ogień w kominku pełga liże drewno rozdaje cienie i blaski, przyciąga domową ciszę, kiedy wszyscy wokół popołudniowo drzemią oprócz niej i radia, pieskoty w kłębki swoich snów drzemią odsypiając noworoczną noc, czarnymi kłębkami stając na straży i jego popołudniowego snu za oknem bezśnieżnie szarawo brunatno zima jest o tam, daleko, nie tu, właściwie nikt w przestrzeni między miastem na Wu a korzeniami ich domu jej nie widział. Cisza. Nowy Rok, umówiona przekroczona granica przywitana Veuve Clicquot Brut otwiera kolejny tom do zapisania tamten już odstawiony na półkę już podsumowany już podliczony podczas ich porannej inwentaryzacji w łóżku zanim przyjechali ci z którymi przywitali ich kolejny rok kolejne kartki do zapisania. Soczyste lato pozostawiło owoce wspomnień do których uśmiechali się wracając w nocy z miasta na Wu wioząc niebieski samochód po poziomych liniach padającego śniegu który wciągał ich na drogę na aleję drzew na których była tylko noc liny z płatków i długie światła. Wjechali w kolejny rok z radością wspólnych wspomnień bo w zeszłe powitanie noworoczne nikt by się nie spodziewał, że spotkają się w najbardziej banalny sposób, że zauważą nie przegapią poczekają nie zrażą będzie im się chciało chcieć będzie im się chciało nie udawać nie bać się nie trwożyć słowami tylko mówić pisać wiedzieć trwać być razem tak intensywnie że bardziej nie można.
będą w literach w palcach zamykać swoje wieczory, będą tęsknić ona zaśnie na jego lewym ramieniu a potem odwinie się z lewego skrzydła w sen, będą jeść śniadanie przy okrągłym stole pić herbatę z samowara myć zęby stojąc na ciepłej podłodze w łazience jego pies będzie bardziej uwielbiał ją a jej koty jego i taki będzie ich rok bardzo najbardziej najpełniej ich.