22 mar 2012

M 103 albo gdzieś w marcu:

Stała bardzo wcześnie rano w autobusie, który miał ją zawieźć do jej samolotu i zastanawiała się, jak udźwignie dzień. Naprzeciwko niej wielka słuchawka z harmonijką na końcu, przyłożona do lewego ucha wielkiej twarzy samolotu, wpuszczała ludzi. Tupały obcasy, szorowały kciuki o touch pad Blackerry i HTC, najmodniejsze małe komputerki w bizness-świecie. Jej Blacbkerry - porysowany, bo w torbie zawsze ma takie chochliki co siedzą i rysują szlaczki na ekranie, jako jedyny na wyświetlaczu ma kota rozciągniętego na fioletowej kanapie. Wypada mieć nic, bo to biznes. Regarding...Thank you....Best regards...Unfortunately....Wokoło wprawne kciuki opiłowanych paznokci wstukują klawisze. Ona znów pomiędzy światami. W walizce, której właśnie urwała się rączka i stała się walizką-staruszką, oklejoną kodami lotów, porysowaną przez zęby dwóch zim, z nadgryzionym jabłkiem na honorowym miejscu. Kiedy będzie mogła oprzeć się plecami o własne łóżko...Nie pręt w autobusie, nie samolotowe krzesło-windę, które w godzinę zawozi ją do Pragi, mimowolnie podnosząc i opuszczając, nie poduszkowe królestwo w hotelu oznaczonego kodem dobrze znanego środka do dezynfekcji. Kiedy poczuje, że nie żyje pracując, z przerwą na dom i lot na jego skrzydłach, tylko żyje i fruwa z przerwą na pracową konieczność. O tam będąc, zajrzała wszędzie, doprowadzając do ostatecznych protestów prawe kolano. Chodziła w górę i w dół, poszła bardzo rano na spacer, kiedy nie było ludzi i miasto było wtulone jedynie w stukot i warkot dostawców jedzenia i pudeł po to, aby machina turystyki mogła doskonale funkcjonować nawet późno w noc. Zachód słońca zastała patrząc na kosa, który śpiewał obok delikatnie napęczniałej forsycji, gdzieś na zamkowym zboczu, pachniała ziemia. Tam była z nią wiosna, a już niżej był tylko jeszcze zimowy kamień i wagony włoskich wycieczek, które mijała, wtulając się w swoje tempo i zakamarki murów. Gdzieś z boku, w uliczce po drugiej stronie najbardziej rozdeptanego mostu strzeżonego przez posągi i sprzedawców drucianych kolczyków, napotkała zapach mało uczęszczanego kościoła, który przywitał ją z pustymi i szerokimi ramionami doskonałą ciszą. Kościoły już przestają tak pachnieć, coraz bardziej zachuchane i zapstrykane przez wszystkowidzących ze Wschodu, którzy oglądają ławki, wyrzeźbione lalki, do których ludzie się modlą, ale za nic nie rozumieją, że tam właśnie mieszka najważniejszy na świecie duch. Wyszedłszy z zapachu modlitwy, z objęć niewymownej ciszy, ruszyła w górę, by wnet znaleźć się w kamiennych pasażach, w których idealnie i doskonale można się zgubić, idąc jedynie w stronę światła. Udało się. To, że ono jest, nigdy nie pozwala zabłądzić i do tego wyprowadza za rękę na ulice z tabliczką, która w dodatku istnieje w niedużej mapie wziętej ze zdezynfekowanego hotelu. Poszła w kierunku światła stworzonego przez ludzi, w biżuterię, pamiątki, sklepy, które rzadko kiedy śpią a człowiek od kasy fiskalnej w środku to już bardzo mało, w eleganckie ulice z zachwycającym, secesyjnym deltalem, poubierane w naprawione kostiumy, w okna wystaw, gdzie znane marki wyginają się manekinami i aranżacjami w arcymodne do muszenia posiadania ubrania i dodatki. I gdzieś za rogiem, ważkolubna ona, znalazła sklep pełen tykających zegarków, usiany czasem, cyframi i mechanizmami, a pośród cyferblatów, tarcz i wskazówek, znalazła poduszkę, na której spały ważki-broszki, czekając na jej ręce i oczy i jeszcze nie na możliwości spięcia jej szala, bo im bardziej vintage tym droższe. Powiedziawszy im do widzenia zapewniła, że jeszcze je kiedyś odwiedzi i poszła dalej, myśląc o tym, czego jej zabrakło w jej czasie, że nie może być słynną makijażystką dyktującą trendy, gdzie była, kiedy bił dzwon i zabierali na Stanowiska, żeby teraz mieć wpływ na takie manekiny, kolory, nosić jedwabie i kaszmiry, a przecież jest bardzo pracowita, wie dużo co z czym i przede wszystkim dlaczego. I tak idąc męczyła miękkie buty Hilfigera stukając nimi o twardą nawierzchnię ulic. Kupiła po drodze takie coś z czekoladą i jeszcze w kształcie rury z cukrem i mając o tam wszystkie diety bez węglowodanów, poszła w stronę swojego snu, bo tuż przed nim stał jej anioł z palcami na klawiaturze i pisząc do niego, zakończyła długi spacer z własnymi myślami pod słonecznym niebem.

12 mar 2012

M 102:

Beztytułowy. Szarpany walizką. Turkuć podjadek, który zżera. Tasiemiec uzbrojony, ten podobno gorszy. Zepsuty alternator, który nie ładuje prądu. Nie chce jej się być miłą, bezcielesne coś we fioletowym płaszczu i szarych butach zaczęło kolejny tydzień w mieście na Wu, które wtłacza w jej przegrzany mózg tysiące bodźców. Co ucieszy i naładuje to zaraz tego nie ma, to się zeżre, połknie, stanie się bezbarwne i zanim dobierze odpowiednich kolorów, to minie sto tysięcy lat. Dużo płacze, oczyszcza się, nie oczyszcza, nie wiadomo co, najchętniej nie mówiłaby słowa, nic. Coś jej się pozatykało, wlało się niedobre paliwo i szarpie, nie ma siły iść do przodu, chociaż on z całej siły uruchamia katalizator swoich ramion, tłumi, tuli, kołysze i uspokaja a mimo to ona wciąż płacze. Coś jej się wyraźnie popsuło. Ma ochotę i zaraz jej nie ma, na czekoladę, na kawę, na gruszkę, na serek bazyliowy z rukolą i suszonym pomidorem a jak już to zje to co z tego, to tylko jedzenie, niedobrze tak, nie można. Gdzie jest przyczyna. Gdzie jest dziura w całym, gdzie puścił szew w jej idealnym świecie ze światłem, które zachmurzył prawie wiosenny poniedziałek. Nadal odczuwa - ale złe rzeczy. Nadal śni - ale złe sny. Może znajdzie igłę z nitką, zaszyje w książkę, w nicniemówienie, w brak słów, w nieemocjonalność, w czerń, nie fiolet nie granat nie szary nie turkus, w bezsmak, w ciemność. Może trzeba wejść najbardziej w swoją czarną dziurę i wtedy znajdzie się światło od razu. Może trzeba tylko o sobie i z sobą, ale to najtrudniejsze. Może nie trzeba się denerwować na walizkę, którą zaczepia i podrywa dziurawymi zębami chodnik i przez to ciągle ją szarpie za rękę. Może wyczerpie się płyn do spryskiwaczy, nie naleje się nowy, wtedy przestanie przetwarzać wszystko co złe wokół i nie zostanie jej nic innego, jak patrzeć w słońce. Wtedy nie będzie miała wyjścia.