31 maj 2012

M 111 albo dziesięć lat temu:

Koniec maja otwiera okrągłe pięści peonii, delikatnie ukazując ich cudownie pachnące wnętrze, jaśmin rozpachnia płoty i wzdłuż chodniki, konwalie sypią swoje perły na cienkie, zielone łodyżki, irysy swoją trudną do narysowania sylwetką rysują zielony horyzont ogrodu. Cudowny, pachnący wilgotnym bzem maj panowszy się wszędzie, na swój koniec bycia w tym roku sypnął truskawkami, które posłusznie układane na przemian w beżowych łubiankach, opanowały prawie każdy róg ulic miasta na Wu. Uwielbiała jeść truskawki widelcem, delikatnie muskając ich bok, plecy lub zielonkawe nogi w serku waniliowym, najlepiej takim, który smakował jak z dzieciństwa, kiedy był tylko jeden rodzaj w dużym sklepie, pachnącym skwaśniałym mlekiem. Więc zanurzywszy w plastikowym pudełku jedyną w swoim rodzaju, truskawkową toń pomyślała o tym, co się wydarzyło dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu oczekiwała znaku, cudu, wiatru, słowa, czegokolwiek, co zawahałoby ją przed byciem żoną, dziesięć lat temu była wigilia jej ślubu, jak przez mgłę pamięta reminiscencje, stop-klatki, jak w zwolnionym filmie, co się działo nazajutrz. Pamięta tylko, że stała na progu kwiaciarni ciotki, która to robiła jej wiązankę z eustomy i kaskady rozmaitych liści i czuła na twarzy wiatr i nic więcej. Nazajutrz padało. Ślub był późno, fryzjer, uwaga na francuski manicure, makijaż, pamięta, że malowała oczy jasnoróżowym cieniem w kremie, nie pamięta, jaki miała fluid ani jaki róż. Delikatna kreska eyelinerem, błyszczyk na ustach, świetlistość szczęścia na dwudziestopięcioletniej twarzy. Sukienka z blodoróżową górą i kremowym dołem, lekka, dziewczęca, wygodna, rękawiczki z palcami za łokieć, trochę jak Audrey Hepburn z "Sabriny". Obroża z pereł na szyi. Uśmiech. Ojciec prowadzący ją do ołtarza. Bardzo dużo gości w pięknym, barokowym kościele, pęk jaśminu, kłujące spinki z tyłu głowy, twarze wujków i cioć, które już nie żyją. Wirująca aura uśmiechów i poczucie, że już jest po drugiej stronie - tych, którzy są już małżeństwem. Czarny opel omega udekorowany różowymi kokardami z tiulu zawiózł ich tam, gdzie tańczyli szybkiego walca z "Trędowatej". I walc, i stłuczone kieliszki nie przyniosły szczęścia, ani ryż wytrząsany o 7 rano z włosów i sukienki na podłogę ich małej, wynajmowanej kawalerki. Potem był Kazimierz i spacery. Co będzie, pytała. Ciekawa, jak rozwinie się ich wspólne życie, bez odpowiedzi co dalej, kiedy każdego wieczoru, potrafili się długo uwodzić muzyką. I poczuli, że już chcą być razem na długo, kiedy rosła w nich ogromna kula tego, że może na zawsze, w bardzo zimowy nadranek, kiedy zmęczeni całonocnym tańczeniem do muzyki Vaya Con Dios wsiedli do autobusu jadącego w przeciwnym kierunku niż cel, kiedy już ze sobą zamieszkali i ona woziła mu kanapki do pracy i sypali do siebie drobnymi słowami na kartkach, oglądali mistrzostwa w lekkiej atletyce na pożyczonym telewizorze, łazili po górach niewyobrażalnie dużo, kiedy nagle pojawiła się w mieście na Wu po raz pierwszy i z sukcesem kilkoma kosmetykami wspinała się na makijażowe góry i to wszystko było szybkie, nowe i rosło - nie wiedziała nawet, jak bardzo ten nowo zbudowany dom, to rysowanie cienką kreską wspólnego życia może runąć. A stało się to po roku, kiedy jednym zimowym wieczorem zatrzasnął jej wieko do trumny, z której umiała się wydostać jak Lisbeth Salander. Nie kocha jej powiedział i nie wyobraża sobie życia z nią bez przyczyny ot tak walnął słowem i sobie poszedł twierdząc że nie do innej kobiety a żaden facet na świecie nie robi tego bez przyczyny. A potem tak samo pachniał bez i jaśmin, kiedy zostawiła te zgliszcza i poszła w inny koniec świata, a tam nie znalazłszy odpowiedzi na pytanie - jak będzie dalej - poszła w jeszcze inny kąt, w który nareszcie znalazł ją anioł. I teraz, kiedy za miesiąc i tydzień stanie się na powrót żoną, po dziesięciu latach, wie, że w ich nowym domu zbudowanym od dymu, w ich odległościach, słowach i palcach, w pewności, która jedyna na świecie, na pytanie jak - odpowie: cudownie. I bez cienia cienia.

21 maj 2012

M 110:

Ona: powróciwszy do miasta na Wu, zaczęła poniedziałkową górę tygodnia, której wierzchołek osiągnie w środę jak zawsze, a potem się rozkosznie stoczy w piątkową dolinę prowadzącą do domu. Lubiła te piątki, kiedy jadąc busem czekała, aż w pewnym momencie, kawałek za Radomiem, horyzost sfaluje się w lekką lamówkę niewysokich gór, obszywającą soczystą, majową zieleń. Maj chował kota jeszcze bardziej w niezmąconą toń i ona już powoli zaczęła wierzyć, że kot stał się najszybciej ich Serafinem i poluje na żaby i myszy na niebieskich połoninach, a dałaby wiele za mruczące, kochane, ciepłe od słońca futro, które chodziło krok za krokiem niczym pieskot. On: zasypiając, zszywa kumkaniem żab i coraz częstszym szumem cykad kilka wieczorów bez niej w wielką kołdrę, pod którą śpi od poniedziałku do czwartku, by później rozwinąć lewe skrzydło i w nim dać jej zasnąć. Ona: uwielbia jego mocne przedramiona, ręce wyrzeźbione bólem tysiąca pleców, ciepłe, silne i pocałowane piegami, kiedy może patrzeć, jak się napinają, jak współistnieją obok jej niedużych dłoni, jak potrafią zrobić tyle rzeczy, jak czule głaszczą zrozpaczoną kotę, jak napinają się podczas ogrodowych prac, jak trzymają kubek, kierownicę, bębnią triole i swoje rytmy, jak umieją współgrać z jej skórą, pomimo swojej siły i czasem szorstkości, są. Gdzieś w tęsknieniu za tą jego siłą, do której wraca i z której nie chce odjeżdżać, gdzieś w pracowym kołowrocie, w makijażach, które pamiętają o jej pędzlach, palcach i oczach i dzwonią, gdzieś w nareszcie ciepłej, obsypanej perłami konwalii, lekko spóźnionej wiośnie, w pierwszych truskawkach, pomidorach o smaku pomidora a nie importu, w niewyspaniu, w apetycie na kabanosy z ketchupem 7, kalarepie i groszku z majonezem, gdzieś w koniecznościach, miękkich drogach lekko przejeżdżanych szafirowym autem, jak podszewka, jak ziarnko grochu, jak natrętna, mała mucha, jak paproch, który wpadł do oka, gdzieś na samym dnie tego wszystkiego, co się dzieje, co zabrało kota i nie chce go oddać, co oddala i przybliża, co cieszy i smuci, gdzieś głęboko pojawiło się znów to dobrze znane przeczucie, że się coś zaraz zawali, bo za długo jest dobrze, że ona ma takie czujniki, że ściąga na siebie czyjeś niedoskonałości, szlamy, paprochy i odpadki i one są i one trują, tworząc blokadę, cośnietak, co nie pozwala osiagnąć jej pełni, stać się wszystkim, miłością, stać się połączeniem jego silnej i jej mniejszej dłoni, co może wybierze sobie jej szarozielone oczy i jego piegi, albo jego czarne włosy a jej ich falistość, co będzie nim albo nią, co stanie się na wieczność mostem między nimi. To jest jak robak, jak larwa, która trąca nie tylko jej intuicję, ale nikt o tym nie mówi, bo może za wcześnie, bo może nie można, bo ona jest wyczulona, a może właśnie trzeba skumulować energię i popsuć szyki i otworzyć drogę, aby spełniło się to światło, które jest tuż tuż. Które tym razem majem zabrało kota i może właśnie on poszedł o tam z misją wrócenia z tym, w tym, na co tyle czekają.

13 maj 2012

M 109 albo kot:

Im bardziej patrzyła w pysznie zielony ogród, tym bardziej nie było w nim kota. Trawa, krzewy i mały staw pełen żab i ryb zgodnie milczały, nie chciały powiedzieć, kiedy ostatnio go widziały, tajemniczo szumiąc i kumkając jakby nic się nie stało. Czekają na kota wszyscy wciąż w ich niedużym domu, aż zapuka łapą jak zawsze, aż złote oczy zapalą się w dużym oknie dużo później niż gwiazdy, aż rzewny jego głos przypomni, że wrócił i będzie jak zawsze. Co on je, gdzie śpi, czy miauczy tak dużo jak zawsze, czy śpiewa kocie piosenki, takie, jak tylko on potrafi.
Kot umiał otwierać wszystkie drzwi i szuflady, był ekspertem od podgryzania przwodów od pralki, ulubionych i arcyważnych kabli i rączek od torebek. Kot dzielnie znosił rany od pierwszej stoczonej kociej bitwy i osę wczepioną w piękne futro, wspaniale polował na muchy, w wysokim krakowskim mieszkaniu można go było trzymać i unosząc do góry - łapać nim naprzykrzającą się muchę. Kot wskakiwał do wszelkich pudeł i toreb, utulał i witał swoją panią, kiedy wracała z każdej podróży, czule liżąc ją po włosach i wmruczając się w ich wspólną dwukotową - bo z kocią siostrą - noc. Dwa koty jak sygnatury jej najbardziej burzliwego życia, dwie cierpliwe twarze, zawsze witające, zawsze niezmiennie takie same, jak dwa pewniki na świecie - że cokolwiek by się działo - one zawsze będą na świecie, wtulając stęsknione kocie kłębki w zagłębienie ramienia. Kot musi wrócić.
Chociażby złapany na sieć utkaną ze wspomnień, kiedy spał z siostrą w pralce, a ona szukała kotów po całym domu, jak spały w szufladzie bo tam im się najbardziej podobało, kiedy wywaliły z kocich nudów i oczekiwania całą zawartość innych szuflad, kiedy nauczyła je zawsze wracać na kicikici i aportowania piłek. Kot potrafił wszystko, włącznie z bezgranicznym kochaniem i spaniem w przedziwych pozach zazwyczaj z jedną ręką wyciągniętą do przodu, zawsze zasypiający na ramieniu, na brzuchu, wszędzie tam, gdzie mogło być pozornie niewygodnie, kot, który wygrzewał sobą każdy ból, odnajdując go kocim zmysłem i tak umiał znaleźć bolące kolana, brzuch i porwane od dźwigania srebrnej walizki nadgarstki. Dwa czarne kłębki natychmiast poznały jej anioła, były od razu z nim podczas ich pierwszej spędzonej nocy, kiedy ona poszła zatańczyć w rytm miasta a on na nia cierpliwie czekał właśnie okotowany w jej domu na Złotej Podkowie w Krakowie.

Dlaczego więc zieloność go ukryła, schowała w ptasie śpiewy, w zakamarki pod liśćmi, w krecie ścieżki, nie chce powiedzieć gdzie są splątane kocie ślady, gdzie pies może znaleźć trop a nie szczekać z rozpaczy, gdzie. Niech maj odda jej kota, mantra myśli oplata każde spojrzenie w budzący się i zasypiający dzień, oplata zasypiającą kotę wpatrzoną w wielkie okno, triole wystukiwane przez niego pałeczkami na kolanach podczas słuchania jazzowego koncertu i taki obrazek pełen nadziei i niepokoju ona zabierze jak uwierający talizman w tygodniowe życie w bardzo duże miasto wypełnione koniecznościami, bezkociem i totalną miłością do futra w kolorze venge, której nie sposób zgasić tygodniowym zniknięciem.

10 maj 2012

108 albo wieczór:

Pierwszy ciepły wieczór w mieście na Wu wybuchnął krzakiem bzu pod blokiem, na przekór betonom, kwadratom świateł pstrzących horyzont, na przekór pasom transmisyjnym nieustannego szumu. Drzewa, które były tu pierwsze, przed żelbetonowymi pudełkami dla ludzi, przez samochodami, najnowszą Skodą jakąś, przed szczekaniem psim, przed ludźmi w kapturach, którzy palą i są stworzeni do omijania szerokim bezobcasowym łukiem, aby tylko nie zauważyli - rosną i kwitną. Wykroiła sobie foremką okna przestrzeń w ciepłą wiosenną prawie-noc, foremką z rodzynkami świateł po drugiej stronie i pachnącą życiem, tym wszystkim, co rusza do boju, co stanowi niezmienność nawet jak wszystko się wytnie, rozjedzie i rozbuduje.
Miasto na Wu kusi parkami, ale ona zaledwie czasem do nich zajrzy, bo to nie jej drzewa, ona ich nie zna, widziała je w tefałenowskich produkcjach i z okien 159, 108 i 107, że są takie parki, o, ale bez niego, bez jego skrzydeł nie poleci w tę zieloność i nie oswoi tego, czym miasto na Wu ją kusi. Bo nie umie tak sama, może nie chce.
A kiedyś umiała, przyjeżdżała tutaj w zaduszony ursynowski beton, kiedy miasto stawało się jedną wielką patelnią, w której słońce wygrzebywało swoją łyżką ludzi z cienia mieszając ich w jedną spoconą miazgę, kiedy spalało wszystko prawie na wiór i zapach tamtego kurzu, tamtego lata pachnącego jakimś nim, jakąś namiastką tu i teraz, przywołał jeszcze świeży, ciepły wiosenny środkowomajowy wieczór. Po co ona walczy z tym, co tu się dzieje, może właśnie powinna tu i tam pójść i poznać, odnaleźć coś do lubienia, jeszcze bardziej oswoić bycie tu, może wtedy to wielkie rozdarcie, ta wieczna dwoistość nie bolała by tak... Bo wokół ich domu bardziej rosną gwiazdy i bardziej ginie kot, który gdzieś tam na nią na pewno czeka, trawa jest bardziej zielona bo w ogóle jest, z żółtych mleczów powstają żarówki, które łatwo stłuc najlżejszym wiatrem, żaby mylą się z rybami, wokół ich domu wiosna jest nieco starsza, niż w mieście na Wu, szumiącym nieustannie, z rolkami ulic, które przyklejają paprochy samochodów, świateł i kurzu. Może kiedyś nauczy się wykrawać foremką okna nieco więcej niż dźwięki i fontannę zieleni z jednego drzewa, może zaprzyjaźni się z parkiem i może przestanie myśleć o tym, że w Krakowie już dawno stałaby się władcą pierścienia zielonych, wiosennych, ukochanych Plant.

6 maj 2012

107:

Noce ciężkie od obrazów, w powodzi snów można się jedynie utopić i chociaż zasypia na jego lewym skrzydle, to stacza się ogromną przepaść nocy, w lewą stronę swojego łóżka i tam pozostawszy śni mocno i ciężko. Księżyc ogromny bardzo zbliżył twarz do ich okna, zajrzał, podglądając chciwie i tylko wywołał w niej jeszcze cięższe poranne śnienie. Może spojrzawszy na nią, zabrał z niej całą energię i jasne sny, może ma właśnie tak, że zagląda przez okna a potem jest taki duży bo zbiera spojrzenia, zbiera uśmiechy i zamyślenia wszystkich na świecie, którzy na niego mocno patrzą i przez to tak góruje jak przyklejony plasterek, jak luneta, przez którą ktoś nas podgląda i obserwuje. Ona przez dzień słoneczno-wietrzny nieprzytomna, drży już na samą myśl o podróży do miasta na Wu, o zmierzaniu się z tym, czego nie zrobiła jak powinna, boi się zwyczajnie i może to turkuć podjadek stresu tak ją zjada wespół z księżycem. A jej anioł umie łapać turkucie w słoiki i może ona też powinna się tego nauczyć, na drodze do miasta na Wu podstawić słoik i niej tam wpadają rzeczy i paprochy niechciane. Tydzień majowy, bez dotykania klawiatury, a z dotykaniem jego palców, minął kwitnąco, białymi pasami jabłoni, które ciągnęły się przez łagodne wzgórza pól. Osypane kwieciem tamburyny drzew, pod którymi kwitły oceany żółtych mleczów, malowały wspomnienia wiosny jakiej jeszcze nie widziała. Wiosna nadrabiała kwietniową zimność, wszystko kwitło na potęgę, aby na czas zdążyć, pachniał bez, pachniał kurz odbity cieniem na sandomierskiej bramie, pachniała pełna fajerwerków mleczy trawa a nad wszystkim świeciło niebo-po horyzont dopełniając biało-zielonego obrazka. Jeździli dużo, sączyła się kawa na tarasie, koty przynosiły jaszczurki, myszy i żaby, ogród zapełniał się ptasim śpiewem, szumiał bezczas zaplątany w wierzbie nad ich małym stawem, nie zrobili jeszcze tysiąca rzeczy, nie poszli do lasu z psem, nie poszli na inny spacer też z psem, nie poszli na basen, nie odwiedzili znajomych tu i tam, ciągle im mało bycia razem, ciagle zachłanni na wiosnę i siebie, przyzwyczajeni do tyludniowego bycia, niewyspani księzycowo-wiosennie, nagle muszą znów w dwa tygodniowe światy odnowić swoje tęsknienie a potem ona w piątek wieczorem znów wróci i policzy piegi na jego ustach.