30 cze 2012

M 114 albo prawie:

Sobota obudzona jak nigdy w mieście na Wu. Duszność bloku, powoli kipiący kocioł upału, i pierwsza od stu lat ich sobota nie razem, bez śniadania na tarasie, bez jajka na miękko a w niedzielę omletu z truskawkami, bez kawy, sączenia poranka, przemykania szaro-czarnych kocich mruczeń i mokrej psiej śnupy, wtulającej swoją radość w ich wspólną, zbiorową. Ona jest prawie żoną, on prawie mężem, będą sobie na chwilę oddzielnie, on we Lwowie ona tam, gdzie najbardziej wracają wspomnienia, na pierogach z jagodami u mamy. Paznokcie w kolorze mango na tle żółtej ściany. Jakieś coś na śniadanie. Trochę zaledwie wyspana kula zmęczenia, przepychana od tygodni stoczy się już niedługo i stanie ich wspólnymi, wyczekanymi wakacjami, jej pierwszymi od dobrych kilku lat. Jeszcze niedawno zdołała odwiedzić Paryż, poplątać się w deszczu na Montmartre, kupić mu cukierki karmelowe miękko rozgniatające się o podniebienie. Popaść w niepisanie, w swoją klasyczną gonitwę wyznaczaną rytmem pracy, bo właściwie mogła by pozwiedzać bardziej miasto na Wu, pójść o tam i tu, odwiedzić zakątki, które są i które lubi, ale nie umie nie chce, wpisuje się ustawicznie w mozolnie wyznaczony kwadrat i tylko czeka i czeka na to, co przyniesie koniec wakacji. Przeszczęśliwa. Zakochana miłością totalną, przywiązana powrozami, którymi stałe się sznurki, wypuszczone rok temu z jego palców. Pięknieje. Czuje niebywałą siłę miłości, nie osaczającej i warunkowej, ale lekkiej, ogromnej, tak, jakby się delikatnie fruwało nad łąką albo niebieską wodą tak po horyzont i miała często takie sny, że nic nie waży i lata tak według niej, od dziecka, tak zawsze wyglądało szczęście.

19 cze 2012

M 113:

Czai się lato, huśta i mami zimnym czerwcem, nie huknie upałem, nie krzyknie w zieloność, że już, że zaraz wakacje, że lato wszędzie, w które tylko się obudzić w jego południe. Zadeszczone, niesłodkie truskawki, ale zawsze truskawkowe, jak tylko tu mogą smakować, małe główki kalarepki, słodycz młodych ziemniaków pozawijanych w płatki młodej skórki, chrupiący koperek i zimna maślanka i tak smakował ich wspólny, piękny, leniwy weekend, celebrowany jak tylko najpełniej, najbardziej cieleśnie, najbardziej ich sposobem można. W trawiastej oazie, po której delikatnie słońcem łaskotał wiatr, biegały zdziwione koty, że ona tam właśnie leżała czytając, podpierając spodami stóp gorące słońce. Jest w niej coś z dawnych czasów, coś co sprawia, że staruszki i staruszkowie mówią do niej 'panienko', coś co pozwala właśnie w tłumie osób zatrzymać, wyłowić, zagadnąć taką oblepioną wspomnieniami duszę, a te dusze mają niezapomniany wdzięk i hart ducha i przypominają, że świat wyglądał trochę inaczej i dlaczego ona go nie znała wtedy... Ale pewnie w tamtym świecie nie spotkałaby swojego anioła, może jakiś jego okruch tu i tam, ale nie takiego, który pisze kartki na jej pustej tygodniowej połowie łóżka 'Nie lubię jak Cię tu nie ma', a może to jest tak, że właśnie on jest taki niedzisiejszy i ma właśnie ogromną, przedwojenną duszę, która właśnie dla niej urosła i na nią czekała o tam i udało się jej ją znaleźć. Ona pomimo pracowej wirówki, uzależnienia od pasty jajecznej z samu społem na Mokotowskiej, odporności na mokotowskie must have, wrzasków i ryków wuwuzeli z podwórka, piłkarskiej gorączki, eksplozji kwiatów lipy pod wielkim blokiem, zapominania rzeczy rozpiętych między dwoma domami, kiedy mylą się jej szafy i szuflady, pomimo wyjątkowego nie zgubienia jasnofioletowych okularów i notorycznego nie dopijania kawy, potrafi w biegu, w konieczności, w pośpiechu, w szumie, usłyszeć ciche 'panienko' i kupić od bardzo uprzejmego z przedniojęzykowym ł staruszka dwie pocztówki z czymś i z czymś i chwilowy dialog z nim i pewien szacunek do kobiety w jego oczach znajduje potem w ciemnych tęczówkach jego anioła, ukrytych pod kosmatymi krzaczkami brwi. I przez to czerwiec ucieka szybko w stronę lipca a ona fruwa nad ziemią.

10 cze 2012

M 112:

Czerwiec wgryza się słońcem w pęki piwonii, w przedpołudniowe drzemki pieskotów, w zapach siana skoszonego za płotem, w życie nowego kota, który wiecznie głodny i wymiętoszony zawitał do ich domu, wprowadzając swoje nowe kocie zwyczaje i nowe pieczątki łap. Duch iKota krąży nad ogrodem i pomimo nowej kociej duszy w domu, ona ma ciągle nadzieję, że jego ciekawska buzia wyłoni się sponad traw o tam, nieco dalej, że jego charakterystyczny Czerwiec rozpycha zieloność po świecie, wiwatuje kwitnącym jaśminem i burzami, rozpycha uśmiech na twarzy milionem czerwcowych smaków. Delikatna chrupkość zielonych szparagów, owija się wstążkami tagliatelii w kremowym, rozpustnym sosie, wlewającym się cienką strużką smakowego tła swoją słodkawo-cytrynową nutą. Łyk białego, półwytrawnego wina dopełnia wniebowzięcie. Pachnąca wanilią i migdałami tarta, z chrupkim chrzęstem kroi się po kamionkowej formie w apetyczny trójkąt. Kruchość delikatnego ciasta kontrastuje z aksamitnym kremem i kwaskowatością truskawek, smakowego epicentrum czerwca. Ona uwielbia gotować i gotowanie lubi ją, w prostych plackach na maślance z truskawkami i cukrem pudrem, w zupie z młodych warzyw z pęczakiem i na kurczaku, pachnącą nacią selera, koperkiem i masłem. Uwielbia otwierać lodówkę i czarować śniadaniaobiadykolacje z tego co jest. Kurczak w panierce z mielonych orzechów, pieprzu, mąki kukurydzianej i soli, pocięty na paski osiąga niebywałą i pyszną chrupkość. Lubi doprawienia, dopowiedzenia, kropki nad i w jedzeniu, których szuka się na podniebieniu, a są nimi różności w postaci dodatku pigwówki do mięs, miodu lub syropu klonowego do kwaskowatości i ostrości musztardy, orzechów i pestek dyni do warzyw, czosnku, oregano i tymianku - ulubionych przypraw, ciecierzycy, której kulki działają smakowe cuda. Nie lubi podrobów, boi się królików, raczej ich nie zje nigdy, nie przepada za kaczką i dziczyzną, za bardzo wymyślne i za bardzo mięsne i za bardzo zwierzęce dania dla niej. Nie znosi bylejakości, woli schrupać kalarepę z ketchupem 7 lub Heinz, lubi czasem groszek z majonezem kieleckim dochrupczony rzodkiewką. Kocha chłodniki o wyrazistej, czosnkowo-pieprzowej nucie, z pociętymi buraczkami, o kolorze prawie amarantu i pięknym okiem jajka pośrodku, zupy-kremy z cebuli, brokułów, pomidorów, zawsze wyraziste, dosmaczone jej sercem i może tym - po otwarciu szafki z przyprawami. Kulinarne wpadki pamięta z gotowania makaronu w zimnej wodzie, kiedy miała osiem lat, naleśnikach z samej mąki gryczanej, które łamały się na kawałki, za nic nie chcąc stać się istotą naleśnika, czasem zwarzony krem, ratowany łyżką gorącej wody. Nie lubi veget, kucharków, dosmaczaczy i nie aromatycznego pieprzu, nie lubi dań z torebki, ziarenek czegoś, co zabija smak rzeczy, do której się przylepią, rozgotowanych warzyw, słabej i niedobrej kawy, nie słodzi niczego, bo dla niej cukier zabija smak, nie znosi syropów light bo sztuczność wyczuje węchem i na sto kilometrów. Odróżnia smak jajka z numerem 1 od numeru 3, kocha chleby z Krakowa, prądnicki, kresowy pieczony na liściu kapusty, warszawskiego talara i kardynała od Lubaszki, łódzkiego na zakwasie od Gniotka, który może leżeć tydzień i odda wszystko za chlebową kromkę posmarowaną masłem z Końskich, z malinowym pomidorem i solą i konia z rzędem za słoik lekko kiszonych ogórków od mamy. I na szczęście jest posiadaczką języka geograficznego, który wyczuwa najmniejszy niuans smaku i czasem aż boli, zwłaszcza po zjedzeniu sera pleśniowego, orzecha włoskiego i gruszki, z łykiem wytrawnego czerwonego wina o owocowym, lekko słodkim posmaku i aksamitnym finiszu.