31 lip 2012

M 118 albo w domu:

Ostatniolipcowy wieczór, cudownie spędzony w domu, jej stopy w jego dłoniach, wieczornie odpoczywają, rozmawiając z jego ciepłymi palcami, które sobie zwiedzają międzypalce, kostki i aksamitne wierzchy, by znów zawrócić do początku. Śmieszny najnowszy kot śpi jakby nim ktoś rzucił, kocia hrabina niczym egipski posążek, wmrucza się w cienką kołdrę wieczoru. Maliny jedzone widelcem, nadziane na srebrne ostrze wraz z krążkiem księżyca. Spokój. Cały świat miasta na Wu zniknął nagle w cudownie wyrwanym tygodniu, który pozwolił jej nadomowić się, nasycić się tym, czego wciąż mało, do czego tęskni i co właśnie się spełnia. Maluje dom. Nasyca się światłem. Trochę sprząta. Nie umie nic w półtonie i w półcieniu, zawsze musi wszystko maksymalnie - jak malować to do utraty tchu, ekwilibrystycznie pokonując parapety i gzymsy, przyciskając pędzel we właściwe miejsce. Ma dom. Niewiarygodne, po latach tułaczek, wynajmowania tysiąca mieszkań, wreszcie może zasadzić korzeń, rzucić kotwicę, może, jak dobrze. Wiedziała, że kiedyś się tak stanie, że każda podróż ma swój cel, tylko trzeba w nią iść z odwagą, nie bać się i jak się nie udaje to zostawić, pojechać w drugą stronę, bo może tam właśnie znajdzie się taką kotwicę i znalazła. Dom jej urósł trochę z boku, nie na miastowym szlaku, tylko tam, gdzie trochę trudniej połączyć dwa światy, ale ona zawsze była mostem, skupiającym niemożliwe z możliwym, łącznikiem między niebem a ziemią, złem a dobrem, tu i tam. A nie zawsze było łatwo, aby być między światami. Wydarzały się rzeczy, które chwiały podstawą i burzyły prawie wszystko, zastępując to, co łatwe u innych - jej najtrudniejszą drogą. Kobieta z przeszłością i mężczyzna po przejściach zatopią się w sobie, nagle dławiąc się księżycem, rytmicznie zwiedzając się w jeden niezwykły, ciepłodomowy, zaciszny i najbardziej na świecie ich, duet.

24 lip 2012

M 117 albo powrót:

Ona: przewrócona z upału w zaduszonym mieście na Wu, przeraźliwe tęskni. Nastały znów ciepłe dni, wygrzane bezlitosnym, miejskim słońcem, z pracą, która wisi jak konieczność i z powrotami do żółtego pokoju, w którym misternie wykonuje te same czynności spajające klamry dni i nocy, nawlekające na posłuszny sznureczek koraliki dni, nie do rozerwania. Nie chce jej się wyjść nigdzie, do kina, do parku, pospacerować po ulicy, powłóczyć się bez celu, pojechać na pętlę i się zagubić i znów wrócić, nie chce jej się spędzać gorączki termometru dni, nie umie, coraz bardziej nie umie sobie radzić 130 kilometrów od niego i nie wie, jak to będzie dalej, widzi zamazany horyzont, widzi plany marketingowe ale bez siły, jak tu się napędzić, aby wyszły. On: podlewa ich ogród, raz po raz przypominając sobie jak ostatnio w nim byli i wyrywali chwasty a potem pili kawę i goniły ich pieskoty i nie umie się w tym ogrodzie znaleźć, bo nigdzie jej nie ma, brązowych włosów i długiej szyi i wiszenia na telefonie i na jego ramieniu. Ona: je ziemniaki i fasolkę i ubolewa, że maliny kosztują 10 zł a nie 5, co za miasto, oby przepchnąć dzień do wieczora i iść spać, aby już stało się pojutrze i bezcenne, wyczekane jutro i dziś i jego wytęsknione, opalone ramiona. Kupiła żel do mycia - taki, jakiego używali o tam, i pachnieć jej będzie bezlitosna reszta lata tak, jak pachniało ich dwutygodniowe, beztroskie szczęście. Trzyma się poręczy prawą ręką w autobusie i patrzy na małe, białozłote kółko i tam w nim jest on i on z nią wydają resztę, machają na pożegnanie, piszą na komputerze, trzymają kubek z kawą, są. Może jednak powinna bardziej umieć wyżyć poniedziałko-piątki, nadać im rozmachu i smaku, ale nie umie. Może powinna zanurzyć się w lekturze w parkowej zieloności, ale tam większość wózków i matek i to ją też drażni, bo jeszcze bardziej oddziela od niego. Zawęża swój prostokąt, w którym się porusza, aż stanie się małym poletkiem z małą przestrzenią nie do wytrzymania uniesienia i wtedy rozpęknie się to gorące lato na atomy i wraz z jesiennym deszczem postanowi wrócić na zawsze w jego skrzydła, rozdmuchując w przestrzeń miasta na Wu spalonego kurzem i szumem - wszystko to, co zbudowała o tu.

19 lip 2012

M 116 albo w podróży:

Zachmurzone, polskie już lipcowe niebo, rozgryzła soczystą i lekko kwaśną wistabellą, forpocztą całego konglomeratu jabłek, jaki ma nastąpić nieco później. Soczystość słodkiej maliny, miękko rozgniatającej się o podniebienie przegryzła ostrym, dojrzałym, kawałkiem sera pecorino, przywiezionym z toskańskiej podróży. Ciepłe, wygrzane włoskim słońcem popołudnie, z miękko układającym się światłem, strzyżonym delikatną nutą świerszczy, tak różne od wakacyjnych wspomnień, że aż się uniosła o tam, gdzie cykady wyznaczają staccato dnia. W małym domku, wokół którego rosły drzewa piniowe, mieszkało lato. Szerokie i bardzo wygodne łóżko z czułością przyjmowało ich sny, a kamienny dach i jego opalona twarz były jej niebem. Zapach jego rozgrzanej skóry przecinanej stukotem cykad. Smak pikantnych tagliatelli z pikantnym peperoncino łagodziła słodycz pomidorów i rześkie, lekkie i chłodne białe wino, pite przy stole z kraciastą serwetą. Słodkie cantucci posłusznie nasiąkały winem, rozpadając się w ustach na migdałowo-pomarańczowe atomy. Nakłuwali zakochane oczy na ciemnozielone cyprysy powstawiane w ciemnożółte pola, przeplecione sznurami pól z winogronami i jasnozielonymi kulami oliwnych drzew. Powyginane sosny o płaskich głowach dotykały lazurowego nieba, kiedy jechali oglądać ciszę i światło we włoskich, niedużych miasteczkach. Szukała jego ręki tam, gdzie biała plaża łączyła się z rozbielonym błękitno-miętowym kolorem morza, aby nie zgubić się w jego szumie. Jechali bardzo długo samochodem, plącząc kilometry autostradami pośród gór, ona wciąż trzymając rękę na jego prawym udzie, bo on inaczej już jeździć nie potrafi. Dwa dni wcześniej, w eksplozji lata, ona w zielonej sukni, z włosami ułożonymi w fale, wycięta ze swojej epoki, trzymając go za obydwie ręce, w dużej sali, gdzie było bardzo wielu ludzi, mówili do siebie to, co związało ich na zawsze. Pamięta tylko jego rozognione oczy, głos brzmiący gdzieś obok i siłę jego rąk, w które oddaje się bezwstydnie, z całą miłością, i na fali kilkudziesięciu uśmiechów i pięknych życzeń spełniał się ich dzień, zapamiętany na zawsze, gdzie wszystkie poplątane ścieżki, bylejakości, radości i dni za dniami, splotły się już w jedną, wspólną drogę tak łatwo, jak właśnie Los by dla nich napisał właśnie taki scenariusz.

7 lip 2012

M 115:

Lato wybuchło, gorące jak ich miłość, z tą różnicą, że ona nie jest przetykana burzami, jest tym, czym miłość jest, końcem świata zamkniętym w jego silnych, opalonych, piegowatych ramionach, jest malinami i słodkimi truskawkami przyniesionymi na śniadanie do omletu, zapachem kawy przywiezionej ze Lwowa, energią, czułością, z jaką on regularnie wciera jej żele na obolałą stopę z pękniętą żyłą. Jest muzyką, nagrywaną na ich wielki dzień, pewnością, że on przeprowadzi ją na stronę, gdzie są męże i żony i tam sobie będą już na zawsze, dobrani przez magiczny palec przypadku, 19 kwietnia w zeszłym roku. Miłość jest wtedy, kiedy on zakłada kalosze i spodnie i pomimo upału łazi po pokrzywach i krzakach, bo tam boleśnie zamiauczał kot i może te zaginiona dusza tego, który stał się kocim Serafinem, a może tego, któremu trzeba pomóc. Miłość jest żółwiem, który pojawił się w ich stawie i uwielbia płatki kukurydziane, czujnymi, brązowymi oczami, które czasem ze wzruszenia napełniają się wodą szybciej, niż staw po burzy, wstawaniem po wodę w nocy, bo jej chce się pić. Budowaniem, rośnięciem, przestrzenią, która rośnie i za mali są, aby ją objąć sobą. Potęgą. Bezwiednym utulaniem i wtulaniem się w nią każdej wspólnej nocy, dopasowując się do kształtu jej snu i jej ciała, wspólnym rośnięciem, w jedną całość, jeden rytm. Trzymaniem ręki na jego udzie podczas jazdy samochodem i bez tego to on już nie umie prowadzić. Linią jego umięśnionych, lekko brązowych, nakrapianych pleców, kosmatych brwi, spod których czujnie i badawczo błyszczą mlecznoczekoladowe oczy. Uśmiechem i troską. Pocałunkiem o tu, bo już tam to za chwilę. Ta, która zawsze wierzyła w anioły, od dziecka ich szukała, czuła, wiedziała, że istnieją, chwytała je za skrzydła, aby na chwilę przystanęły, nie uciekły, były, ta, która wiedziała, że wreszcie się uda i wreszcie się spełni - dołącza do Serafinów.