30 sie 2012

M 122 albo przyzwyczajenie:

Ona ma dwie suszarki, dwie zaparzaczki do kawy, dwa kubki, ulubiony nóż, ulubioną pościel, żel do mycia i zestaw kolczyków, które zawsze wozi ze sobą w małej szafirowej portmonetce. Przedmioty, ulubione rzeczy do jedzenia zawsze trzymają w pionie, ustawiają plan na dzień, uśmiechają.
Ona nie może bez płatków owsianych w papierowej torebce, bez spinaczy, którymi natychmiast po przyjściu do domu każe trzymać grzywkę, bez makaronu rurki, tagliatelle albo conchiglioni i za nic nie zje innych, bo jej nie będą smakować, bez jabłek, kawy i to zawsze ma w każdym domu. Jak ją najdzie, to je kabanosy z ketchupem. Albo kalarepę z tymże, wyłącznie marki Heinz. Uwielbia cukinię i czosnek, tańczą pięknie na oliwie a potem smakują jeszcze lepiej. Ona nie umie bez zielonej, jaśminowej herbaty, maczania pełnoziarnistej bagietki w oliwie, bez białego sera z miodem i orzechami i do tego kawałek czegoś posmarowanego masłem, o bez masła tez nie może.
Jak to jest, że rano ona z nim piją kawę w kubku o fioletowym gardle a po południu w grubej szklance i ona moc kawy określa po kolorze, jaki zostawia wlane mleko. I słucha się zawsze Trójki, bo innej się nie może. I czyta po raz tysięczny te same książki, chociaż zna się je na pamięć prawie do połowy i słucha muzyki tak doskonale znanej.
Jak to jest, że jeden nóż się lubi bardziej od drugiego i właściwie można wszystko jednym, chociaż w szufladzie armia cała. I można ciągle chodzić w jednym zestawie ubrań, i jak się coś nowego kupi to sobie nie wyobrażała życia właśnie bez tej rzeczy, jak mogła funkcjonować przed, skoro ta właśnie rzecz tak bardzo do wszystkiego pasuje.
Jak to jest, że trudno jest wyjść poza wiktuały, które się zawsze kupuje i nie ma odwagi spróbować czegoś nowego bo właściwie to po co, skoro tamte są takie pyszne. I to, że się chodzi jedną stroną ulicy, bo drugą jest bardzo niewygodnie bo tam pewnie jest balkon, z którego zawsze kapie. Mało jest rzeczy obojętnych. Właściwie rodzaj mleka i płynu do demakijażu nie ma znaczenia, a tak to większość jest męcząco i skrupulatnie przemyślana, bo jak inaczej.
Takie codzienności, które przyzwyczajają, trzymają w pionie jak gorset, który zaledwie czasem się rozsznurowuje po to, aby zaraz udowodnić, że właściwie to, co sprawdzone przez tryliony wydeptanych codziennych ścieżek znacznie ładniej będzie kończyć lub zaczynać dzień.
Jedyne co, to nie może przyzwyczajać się za długo do jego rąk, zwłaszcza w popołudniową niedzielę, bo potem strasznie trudno zasznurować się w trzymający w pionie gorset maili, smsów i telefonów, który pozwala przetrwać i  nie zgiąć się w pół, nie złamać pod naporem toczącej się od poniedziałku do czwartku wielkiej kuli tęsknienia.

20 sie 2012

M 121 albo tęskność:

On między jeziorami, z zakochanym w nim kotem i zbombardowany gwiazdami, tęskni. Ona, w mieście na Wu, z nowymi, ładnymi brwiami, tęskni nie mniej. Jak to się dzieje, że kiedy jego konieczność wyrywa z domu, odczuwanie tej pustki i niemocy jest jeszcze silniejsze. Dom ładnie sobie rośnie pod opieką mamy, a ona się czuje jak rzucona marionetka, bo tak. On o tam, dom daleko, rodzice w innym mieście wraz z garstką przyjaciół, jeszcze inna ich garść rozsiana w Krakowie, a w mieście na Wu już totalne resztki, które rozjadą się niedługo w swoje nowe strony z powodu miłości lub pracy. Nieobecność jest jak wisząca w próżni kotwica i to najbardziej denerwuje, że nie można się przyczepić, zaczepić, to drąży, boli, piecze i uprzykrza codzienność. Tęskność przejaskrawia, rozpierzcha myśli. Daje siłę. Wierzy, że kiedyś się skończy i nie da się do siebie przyzwyczaić. Zbija czas popołudniami, co z tego, że świerszcze za oknem, że noc ładnie pachnie, że woda strasznie szumi w rurach w pokoju w mieście na Wu, kiedy nic nie smakuje, nie podoba się, uwiera, byle nastał poranek i kawa z kawiarki z tłoczkiem i makijaż o 8.10, złożony z kreski fioletowym linerem w żelu Bobbi Brown, tuszu do rzęs They're Real, kredki Chanel w odcieniu czekoladowego brązu, którą muska dolną powiekę, korektora MUFE, różu MAC, bronzera Benefit, pudru Dior, błyszczyka nakładanego już na schodach. Potem autobus 107, 108 lub 159 i mokotowskie wystawy, koniec przeceny w sklepie Bagatt i praca a potem powrót i gdzie by tu myśli włożyć, w co, żeby jak najszybciej pofrunęły ku ciemnej nocy, naciągnęły roletę ciemności, która w sierpniu zapada jak przysłowiowa klamka. Tęskność szarpie. Obtłukuje dni w ciężkiej głowie, kusi aby jeść coś słodkiego, a bo co, bo jej tak o, to sobie pofolguje i kupi małą słodką drożdżówkę z serem i jeszcze coś czekoladowego a potem powyrzuca z sumienia śmieci, że być może jak on wróci to będzie ważyła tonę i powinna iść na basen i poćwiczyć ale jej się nie chce za nic, zastygnąć w bezruchu, przeżyć dzień i dalej. W mieście na Wu nie pachną łąki, nie spadają gwiazdy, nie ma wróbli, nie ryją krety, trzyma ją kurczowo konieczność, tęskni, zna ze słyszenia słynne knajpiane smaki, porusza się po dobrze znanej trampolinie ulic, aby przypadkiem nie odbić się dalej. W mieście na Wu kiedy zapada się w swoją kilkudniową skorupę, podbarwione tęsknieniem dni urastają do rangi gigantycznej, niestrawnej kuli, którą toczy przed sobą. Dlaczego nie potrafi się odnaleźć akurat w tej siatce ulic, a może w innej umiałaby, bo bardziej oswojona. Nie poznaje nowych ludzi, nie zwiedza, nie ma ochoty odezwać się, że jest.  Dlaczego organicznie nastawiona do wszystkiego i wiecznie czuje się jak nie u siebie i jak stworzy to już u siebie to nagle tego nie ma, bo musi tęsknić. Dlaczego tęsknienie odbiera siłę, tak mozolnie zbieraną z każdą godziną. Dobrze, że już noc. I jutro.

18 sie 2012

M 120 albo weekend bez niego:

Dzień ciemniał bardzo szybko, jakby nagle przykręcono światło i zaciągnięto zasłonę, skrywając pieskoty, zółwia i ranną kaczkę, nową mieszkankę stawu. Lato pachnie świeżością, nie wygrzaną, ciepłą nocą, z delikatną nutą skoszonej trawy, która niczym szczypta przyprawy kotłuje się w ciemnym tyglu nocy.
On tam, wśród jezior, ona tu, w ich domu, po raz pierwszy sama w wielkim łóżku, z wystawionym radarem tęsknienia nastawionym na długie fale. Z wyciszoną burzą w jej brzuchu, kiedy po raz kolejny przez chwilę uwierzyła, że sny, że pies kładący się na udach, który nigdy się tam nie kładzie, że może wreszcie Los ześle jej ową pełnię, na którą tyle czeka. Nie będzie łatwo. Wszystko, co osiągnęła, zmieniła, do czego doszła, wydarła pazurami i okupiła potworną cierpliwością i tu nie będzie inaczej. Na razie o tym nie myśli, bo ją to paraliżuje i tylko czasem poszarpie ją płacz, w samotności, w swoim kłębku, nie do dotarcie przez nikogo, do rozwiązania tylko przez nią. Dobrze, że mija.
 Na fioletowej kanapie zjada dzień po kawałku. Pójdzie pod prysznic i z oceanem wody spłucze jego poranne, żegnające ją usta i palce, osiadłe na szyi. Umyje skórę żelem Tołpy, pachnącym jak ich Toskania, na włosy nałoży odżywkę Dove. Zrobi peeling całego ciała, starannie wygładzając każdy fragment skóry, myśląc o jego ciepłych i silnych dłoniach, które jak wrócą, to sprawdzą czy jej skóra jest nieustannie miękka. Zrobi peeling twarzy i maseczkę Kleopatra  z zielonej glinki, przypominając, jak ostatnio robili razem maseczkowe miny. Nałoży balsam Gosh o cytrusowym zapachu, na stopy i ręce coś w tubce od Eveline, ulubienie fioletowej. Nowy krem z ziół, cały po rosyjsku, przywita pojedynczą noc i obudzi wyspany dzień. Może poczyta. Napisze smsa. Posłucha jak brzmi ciemność. Zaśnie na poduszce w paski, pachnącą czarnym Silanem.
 Rano na tarasie, w czerwonym szlafroku wypije kawę z kubka o fioletowym wnętrzu, zje ser biały 0% Mazurski smak z miodem lawendowym i malinami, poczyta i zmruży oczy w horyzont smagany wierzbą na wietrze. Posączy przedpołudnie. A potem spakuje nową, kremową walizkę w rzeczy niezbędne do życia w mieście na Wu i pojedzie w nowy tydzień, zakończony czekaniem, aż on przyfrunie.

10 sie 2012

M 119:

Lato zaczynało pachnieć gdzieś za Mazowszanami, wpadając cienką, zapachową strużką przez otwarte okno w dachu busa. Miasto na Wu, ściśnięte w węzeł gordyjski ulic, pomoczone deszczem, pachnie spalinami, kurzem, gdzieniegdzie zielonością, która co prawda pachnie jak kolor zielony, ale zduszenie nieco, jak na miasto na Wu przystało. Od za Radomiem chmury robią się większe, bo mają więcej miejsca na niebie, aby pokazać swoją feerię kolorów i strzępiastość kształtów. Ona uwielbia wypatrywać, aż w pewnym momencie płaski horyzont wypiętrzy się w poszarpaną linię, zwiastującą bliskość domu i inne województwo.  Za fotelem w busie chrapie studencki czosnek i ona nie ma jak przesiąść tej wyjątkowej woni, zmieszanej ze strużką lata z dachu. Czyta. Wzrusza się jak nie wiem co, czytając artykuły w pismach, które mogą jej wystarczyć na dwuipółgodzinną podróż. Łzy napływają do oczu i wtedy musi spojrzeć gdzieś na zieloności za oknem, na pola, żeby włożyć i rozjechać w nich wzruszenie, które trzyma. Ona w ogóle rozklepana jakaś. Mijają ją w kolejce, bo się nie umie odezwać w porę, będąc na krawędzi niezdecydowania w kwestii wybory sałatki w Salad Story. Zawsze zamawia Healthy Halsę z gęstym balsamico z kurczakiem w ziołach, a tym razem zaatakowała ją nicejska. I zajęło jej dobre pięć minut przyzwyczajania się do smaku nicejskiej, w tym czasie popchnęły ją tryliony spragnionych sałat kobiet, a ona się powściekała na swoje niezdecydowanie. Bo ma tak, że upatrzy sobie jakąś małą drożdżówkę, którą je raz na tydzień i jak pani da jej inną, nie o tą, z której apetycznie wystaje ser to już ma nos na kwintę. Gorzej jest z malinami - jak upatrzy sobie odpowiedni pojemnik i maszyna losująca poda jej ten z innego brzegu albo skądś indziej, to ją aż zatyka, że się nie może odezwać, że chciała ten inny. To jest choroba. Dotyczy kawałków ciasta za szybą, kanapek z ciabatki, pomidorów, malin, truskawek, jabłek, dotyczy wielkości cukinii, wypieczoności bułki lub chleba. W marketach zawsze wybiera płyny lub cokolwiek, co jest w pudełku z końca kolejki czekających na zakupowy los. Wystawia rzędy obmacanych i poodkręcanych przez rzesze, aż dopadnie nie naruszony i nie otwarty egzemplarz. Ale nie jest aż tak roztargniona jak jej mama, która nie radzi sobie z otwarciem mleka w kartonie i zawsze otwiera je w najbardziej absurdalnym miejscu, wydłubując dolny róg i siłując się z wielkim nożem. Mam potrafi kupić czarną herbatę, bo ktoś jej wmówi, że to na pewno zielona, nigdy nie dokręca słoików i ma manię kupowania kefirów, których nie dopita armia stoi w rzędzie z datą ważności marzec. To jest genetyczne. To niezdecydowanie, niejednokrotnie irytujące po wręby, po menisk wypukły, po pachy.
Ale podróże, godziny, kilowatogodziny jakie przemieściła już, ciągnąc za sobą walizkę, to już ma z siebie. Nikt z rodziny by tego nie wytrzymał.