25 wrz 2012

M 125:

Ona dla nowopoznanych ludzi piecze muffiny z konfiturą, organizuje, zachwyca się jak się cieszą, obserwuje jak się śmieją, jakby po tej chwili spędzonej razem miał być koniec świata i cudowne jest to, że te, które się nie znały wcześniej, potrafią scementować się w jedną radosną całość i to jest niezwykłe. Ona w podgryzanym jesienią powietrzu wyczuwa mglistość, szeleści kasztanami szybko opadłymi i podziwia botki Clarksa na wystawie w wielkim centrum handlowym. Okruchy jesieni zauważa w militarnej, nieładnej modzie, w pojawiających się swetrach, w chęci na coś słodkiego, czego dniami szuka a nie doszukawszy się, zastanawia co to mogłoby być, co warto ugryźć właśnie teraz. W nadal zielonym lesie nie czuje jeszcze tego chłodu, który przeszywa, który mówi, że trzeba jeść zupę z dyni z oliwą i imbirem i smażyć powidła, oby zdążyła, bo już śliwki węgierki miały w zeszłym tygodniu pomarszczone pupki a ona musi do Pragi i może nie zdążyć. Przez kołowrót pracy znów ma poczucie bezcielesności, niedbałości o siebie, machinalnie wciera balsam Nutrilift i serum Olay jako remedium na poranną, zaspaną twarz porysowaną liniami nzmęczenia i konieczności, jesieni, trzydziestu pięciu lat i żywienia się pomidorami i pośpiechem.
Tymczasem przestała na razie walczyć z miastem na Wu. Oswoiła je - bo tak ma być, bo teraz jest taki czas, kiedy to hałaśliwe, tłumne i konsumpcyjne miasto staje się wartością, bo ona nie musi tak jak większość, bo zawiera ludzi, którzy zauważają tak jak i ona. Czymś, co się dzieje tylko dla niej.
Jak tęskniące pieskoty, które zawsze miauczą o jedzenie, kiedy ona wraca, chociaż przed chwilą jadły. Jak obserwowanie czy szron już nadgryza mały domek z narzędziami. Jak widok jego rozognionych oczu, rozgrzanych dłoni i stóp w skarpetkach i japonkach, kiedy specjalnie przychodzi ją budzić w urwany niedzielny poranek. Jak picie kawy w kubku rano a w szklance po południu. Jak nie zważając na zimno, robi jej masaż pleców, bo tyle się natargała walizek i nasiedziała przed komputerowym ekranem. Jak całkowite i od krańca do krańca wtulanie się i chowanie w namiocie jego ramion, którego za nic nie chce opuścić.
Jak wszystko.

Ona zawsze chciała, aby to, co łączy jego z nią było ponad te mienia i chcenia, ponad to, ile i czy się ma czy nie ma, aby to trwało niezależnie, czy się trochę zranią i zaraz naprawią, czy w lodówce jest pusto czy trochę pełniej, czy są daleko czy blisko, czy tęsknią do nieprzytomności, czy uda im się pojechać w góry czy nie.

I ma.

18 wrz 2012

M 124 albo o przyjaźni:

Ona zagryza już poniedziałkowy wieczór czekoladą, ostatnio dużo jej je, jakoś tak na dokończenie dnia. Już poniedziałkowe miasto na Wu roztelepało beżową walizkę na mokotowskim chodniku, kiedy minęła sklep z butami, który się właśnie tworzy z takimi superekstrafajoskimi na miarę, minęła celebrycki ogródek restauracyjki bogatej w kozi ser, buraki z orzechami, kurki i wysokie ceny, w której to możni tego świata czyhający na otwarcie sklepu z nadzwyczajnymi butami, chowają napełnione kwasem hialuronowym twarze za wielkimi okularami, jedząc wyłącznie dietetyczne i zdrowe rzeczy. On daleko, ustala linię obrony i okopuje się w ich domowym szańcu, gotowy do bitwy o dobrze rozwiązaną przeszłość. Żeby nie zostawić niesmaku jak źle doprawiony obiad, który się bardziej pamięta niż te podniebienne rozkosze, osiągane to tu to tam. Ostateczne rozstanie z osobą, która kiedyś znaczyła i była horyzontem, nie zawsze jest łatwe. Ona z kolei ma tak, że gdzieś daleko na takim jej horyzoncie, czuje niesmak, że stało się jak się stało, że nie wszystkich naraz można lubić, rozumieć i umieć się rozstać jak nie wychodzi. Zakończona przyjaźń, która znaczyła i przestała się z powodów zbytniego narzucania woli, pobolewa jak źle zrosnięta kość - można z nią chodzić, ale czasem uwiera. Obserwuje. Podgląda co i jak.  Przekopuje wspomnienia, znajduje rysy, góry i doły. Nie lubi, kiedy ma w sobie gdzieś głęboko nie zakończone sprawy. Nie rozplątane do końca węzły, ale je tak zostawi, bo nie ma sensu wracać do nich, skoro są już tak zaciśnięte od dawna.

Zmieniają się ludzie wokół. Są z nami ich ze względu na porę i stan, w jakim się znajdujemy, bo wypełniają w nas lukę, zalewają sobą to, czego nam w naszym pionie brakuje. A potem jak wyschnie, to często odchodzą bo moduł się wypełnił. Przyjaźń jest związkiem, czasem opartym na braku i dopełnieniu i właśnie wtedy jest najbardziej krucha. Jak misja do spełnienia w danym czasie, z początkiem i końcem. Kiedy nieudana, wtedy wisi w duszy jak nie do wyrzucenia plik, jak kartka z pamiętnika, której się nie można pozbyć.

A w mieście na Wu przyjaźni się z długimi spódnicami, czyta rzeczy z MacBooka, ciamka chleb z oliwą z talerza, krytykuje. Nosi się białe trampki lub mokasyny, podwinięte dżinsy i słuchawki na szyi. W porze lunchu zamawia białe wino, odwiedza Powiśle i kupuje coraz to bardziej wymyślne chleby. Wygala pół głowy.

 Nie ona. Ona przyjaźni się z zeszłym sezonem, z życzeniem nowego płaszcza, z włosami, które ujarzmia i pozwala im być sobą. Ona chciałaby zauważyć wszystko i wymazać z siebie każde kogoś zranienie, ale się nie da. Ona za mało jest tam, gdzie powinna, ale inaczej nie może, wciąż wisząc między światami i uwierając się nadmiarem tego, co przynosi tylko ciężki jak kamień sen. Ma wciąż i niezmiennie bezczas na przyjaźń i czas na miłość.

10 wrz 2012

M 123:

Gdyby to wszystko było proste jak 123 to świetnie. Kołowrót dni pędzi tak, że trudno się zatrzymać i tylko jego ręce są w stanie ją złapać. Coraz trudniej. Miłość rośnie wraz z rudziejącą trawą i rześkim zapachem pól, znak, że idzie jesień. Rozmyty horyzont w jeszcze ciepłym słońcu jest tak samo rozmyty jak każdy wieczór w mieście na Wu, wyostrza się tylko w piątek, kiedy wraca o tam, gdzie ona potrafi wszystko. Wkurza się, że nie pamięta. Nie dzwoni, nie składa życzeń, otacza się w poczekalni kobietami, które są wszystkie młodsze i wszystkie w ciąży i ta atakująca ją armia rozmów, dźwięków ktg, planowań, wyborów imion i rozmów o imbirze i migdałach jest nie do wytrzymania. Pęka w szwach jest zdolność mieszkania w walizce. Może umiałaby znaleźć alternatywę, ale na razie boi się o niej powiedzieć. On z miłości przesunąłby całe wielkie miasto na Wu, wraz z ulicami, meblami, kawkami, piwkami, serami kozimi i bagietkami, autobusami - bliżej. Ona usiłuje być dzielna, ale coraz częściej rozpada się na atomy, nie tylko z tęsknienia powodu. Ranowieczory są zimne i nieutulone, właściwie tylko jeden w miarę utulony w dni powszednie, kiedy on wstaje i wygania kota spod samochodu a potem zawozi ją odparowując szyby na przystanek, skąd biały bus, darując jej tylko w poniedziałek dwie dodatkowe godziny snu, zawozi ją tam, gdzie jest niemoc i konieczność.
 Tak, była w Paryżu, oglądając roześmiane, słoneczne niebo z okna biurowca. Wróciła bez smaku. Czas na niego nie pozwolił.
Marznie. Zasypia. Automatycznie pracuje. Odwraca role zupełnie już, że żyje tylko w weekendy a w resztę tygodnia usiłuje przetrwać. Survival. Czasem jest tak, że nie zdąży napisać o czymś, co było intensywne w kolorze i minęło i potem już ma inny odcień. I się denerwuje, że nie zdążyła. Że nie ma czasu na spotkania. Czasem ochoty. Że zupełnie automatycznie już porusza się po mieście na Wu, nie zauważając niczego, czy już ulice zapełniają się jesiennymi modnisiami spowitymi w ciemnozielone, modne kolory. Nie chodzi po sklepach. Od głodu ratują ją pomidory, kalarepa i cukinia. Nie ma ochoty na wiele, chociaż on ostatnio smażył dla niej frytki i to było coś. Za duża dusza na za małe, wymęczone ciało. Za dużo prędkości, za mało poczucia celu. Za mało lata, za dużo zimnych poranków, odganiających wilgotnym, lodowatym powietrzem możliwość jedzenia razem śniadania na tarasie. Tak, ona ciągle o tym samym. O nieustanne nierównowadze, którą już bardzo niedługo trzeba będzie zmienić. Ona wie. On też, tylko jak zawsze, cierpliwie czeka, co wieczór w łóżku zagarniając ramionami miejsce po swojej lewej stronie, gdzie zawsze śpi ona.