18 paź 2012

M 128:

Szeleściła dziś liśćmi, udało się, za to dawno nie widziała żadnego żołędzia, chodzi dużo po określonym kwadracie miasta na Wu i omija toczące się kule pomarańczowych dyni, trzymające swoim ciężarem chodniki i straganowe półki, bo jak ktoś je oderwie i kupi i zabierze aby zmielić na placki, tarty, ciasta i zupy, to spadnie więcej liści i skończy się złocista, jeszcze piękna jesień. Tka te dni jak batik, przetyka słońcem i deszczem, nadziewa słodyczą gruszek konferencji i jabłek jonagored na popołudnia i poranki, coraz bardziej zapadające się w ciemną koncówkę roku. Na jej pracowej ulicy pootwierały się nowe sklepy, oczywiście jak zawsze puste, dla wybrańców z pełnym cyfr kontem, dla pań w dużych samochodach i panów w dżinsach, trampkach i budrysówkach. Opodal kościoła z dwoma wejściami, tam, gdzie w podwórku, prostopadle stoi witryna z butami, które cudem ktoś zauważa, zawsze gra na bałałajce starszy pan, jak sztafaż, jak troszkę zepsuta pozytywka grająca jedną melodię, wklejony w wysiadające z autobusu 108 buty na obcasie, torby i teczki z laptopami i z firmowymi, papierowymi torebkami zawierającymi śniadanie i pewnie obiad, bo czasu nie ma, bo je się przed komputerem, bo czas ucieka i miga szybko jak zmiana świateł na Ujazdowskich przy imperium pani w lokach z telewizji.
Tka się ten batik dni, aby niedługo zawiesić się, odłożyć na półkę i czasem zerknąć, jakie są w nim kolory, gdzie jest utkana w pośpiechu dziura a gdzie był należycie wyżyty czas i ścieg jest równy. Pędzi nieustannie, nie wyżywa dni jakby chciała, bo właściwie żyją tylko ich palce i głosy, w pośpiechu stukając po klawiaturze, przepychają na tych klawiaturach godziny i dni, które prowadzą ich wreszcie w swoje skrzydła i potem tylko rytm ich palców i ich rytm trwa ściśle określony, bez fałszu, jak idealnie zagrana harmonia trzyma ich i pomaga przeżyć pozostałe, chłodne jesienne dni. 
Ale nieustannie, jak dobrze zapamiętana melodia, gra tęsknienie, więc odsuwa wszystkie najsmutniejsze piosenki, odsuwa szarugi i myśli takie se bo można zwariować, uschnąć jak liść, stracić zieleń i iść sobie o tam, gdzie bardzo wielu ze skrzydłami, ale już po tej innej stronie. Ulicy, która trzyma ją w mieście na Wu po to, żeby jeszcze przez jakiś czas  wytrzymać grę na bałałajce i utkać w miarę kolorowy, tegoroczny batik.

15 paź 2012

M 127 albo płaszcz:

Kiedyś w świecie wyżywanym przez babcię panowało misterium szycia. Odkąd nastawała jesień i zimna, wilgotna ciemność, z szafy wypadała wiązka kruszącego się bagna na mole i padało stwierdzenie trzeba coś uszyć bo niestety znów pogryzły. Ciężka ciemnozielona jesionka wykończona kołnierzem z karakułów mrużyła oczy, wisząc w przedsionku i szykując się na naprawy. Pachniało naftaliną, lawendą, trzeszczały w butach drewniane prawidła, babcia wyciągała skórzane rękawiczki za duże na nią o pół palca, które teraz są zupełnie dobre bo babcia miała nieduże dłonie takie jak teraz ma ona i sprawdzała czy nie popsuło ich pół roku leżenia w przeczytanych stronach "Kobiety i Życie". Z lewej strony w przedpokoju stał czarny telefon z wykręcaną chrzęstem tarczą, w której dziurkach zanurzała palec i uczyła się melodii cyferek tańczących wokół, ukradkiem spoglądając na zawartość milczącej szafy po prawej stronie, w której mieszkały palta. To była zimowa świątynia, starannie przeglądana w stosownej porze, kiedy świat zaczynał rudzieć i pojawiały się szare renety. Druga babcia nosiła futra, miała nawet dwa i do tego wielki kożuch, którego ona się bała, przerażona wielkością kołnierza, w którym zapadał się nos.
Kiedy padało stwierdzenie iż stała się panienką i trzeba coś uszyć, w czasach domów towarowych i sklepów Społem z prażynkami, octem i oranżadą z rurką nie było łatwe do wykonania. W sklepie z długimi ladami i rzęsistym, jarzeniowym oświetleniem pełnym pajęczyn wiszących po bokach, rzędem leżały wełniane sukna, z ceną wyciśniętą stemplem i przypiętą szpilką po skosie. Lepsze materiały mieszkały w Modzie Polskiej i tam wkraczała z mamą jak do świątyni, słuchając jak pani w butach z dziurkami i bez pięty i palców, w wełnianej spódnicy i sztucznej bluzce z helanko odwijała grubą belę materiału, furcząco wystawiając i krojąc jego długi język na metry. Babcia mierzyła potem i szyła, powstawał fason jak przystało na dziecko noszące białe rajstopy w prążek, przy zakładaniu których trzeba było uważać, żeby dwie kreski były z tyłu a jedna z przodu, które nosiło prążkowaną podkoszulkę i sukienkę z wysokim karczkiem wykończoną bawełnianą koronką albo spódniczkę w szkocką kratkę i bluzkę z koniecznie okrągłym kołnierzykiem, haftem richelieu i przewiązaną na kokardę aksamitką.
Gorzej było z butami. Lakierki spod lady i chińskie tenisówki kupowało się od tajemniczych cioć, które w domach pełnych pamiątek z podróży parzyły granulowaną herbatę i rozmawiały z mamą, podczas gdy ona, nudząc się, wyobrażała sobie krainy z makatek wiszących na ścianach. Zima obfitowała w plastikowe kozaki, pierwsze były białe z granatowym pingwinkiem, noszone na zmianę z koszmarnymi relaxami, w których czuła się przeraźliwie nieelegancko, podobnie jak w kozakach w jasnoróżowym kolorze z białą podeszwą, niebywale śliskich, w których raz po raz przewracała się uciekając w śniegowej bitwie pod szkołą.
Mama plotła na drutach kilometrowe szaliki i wytwarzała fikuśne czapki, dzięki czemu ona uniknęła zarazy z elanobawełny, która opanowała wszelkie pasmanterie i głowy dzieci w podstawówce nr. 72. Każdy mieszkał w bloku wypełnionym rozlicznymi szafami, w których puchowe kurtki-koszmarki pelisy, futra, jesionki i palta wyłaniały się z napchanych małometrażowych wnętrz, tworząc już od listopada swoisty pochód, za którym ciągnął się zapach naftaliny i zniczy z dymiącym na czarno knotem od producentów prywaciarzy.
Trzydzieści lat później jesień opanował poliester a zimno nie zmalało. Nie ma pań w juniorkach i sklepów z ogłupiającymi jarzeniówkami  i nikt nie nosi plastikowych kozaków i kultowych relaxów do kożucha. Pozostały za to wspomnienia czułej ręki babci zapinającej guziki, wzorki na jej futrze z lisa i odpinany kołnierz z karakułów z wytartymi brzegami. Są rzeczy, które przeżywają i wspinają się po drabince lat na pawlacz, na który czasem z sentymentem warto zajrzeć.

7 paź 2012

126 albo jesień i powrót:

Nie zauważyła. Ani światła, bo jak byli z psem w lesie to jeszcze go nie było, ani zapachu ziemi, przymarzniętej nad ranem. Dziś z samolotowych przestworzy dostrzegła kulki dyni poturlane po prostokątnych polach, jak to tak, że nie zauważa, niedobrze, nie ma czasu takiej dyni zdobyć i ją przetworzyć odpowiednio, właściwie czas nawet ma, tylko nie w tym domu, niestety, bo jej dom wciąż w stanie totalnej tęsknoty, piszczy. Jak wróci ze swoich podróży to sprawdzi, czy ziemia na wstążce pola obok domu pachnie jak tylko jesienią, czy las podbarwia się podszewką kolorów w swojej jeszcze zieloności. To lato, tak ważne dla nich, powoli odchodzi, robiąc miejsce marznieniu rąk i stóp, które on cierpliwie otula, ociepla. Kiedy podczas takiej jesieni ktoś odchodzi, to trzęsie się wyznaczona ziemia i ten ktoś w nią wpada, robiąc miejsce innej, nowej duszy. Trudno utulić pustkę, kiedy kogoś nagle nie ma a się na to nie przygotowało. Czasami odwiedza ich motyl, puka w okno, przelatuje blisko i ona wtedy mówi, że to jego  tata, którego już tu nie ma ich odwiedził. Zawsze się to sprawdza, pomimo naciągniętej na niebo jesiennej szarugi.
Nastaną dni zimne i wypełnione zmuszaniem się do wstawania. Nastanie w kawałku spełnione marzenie o jesiennych obiadach z dyni, ciast ze śliwek, jabłek i gruszek połączonych nitkami karmelu. Najbardziej i bez końca by chciała siedzieć z nim nad tym ciastem, z herbatą w nowym kubku z ważką, wpatrzona w zielonoszary horyzont podbarwiony różową poświatą zachodu, otoczona pieskotami i kominkowym ciepłem i żeby gdzieś tam, daleko od nich toczyło się wielkomiejskie życie, bez potrzeby uczestniczenia jej w nim. Na razie jesienny spokój, z nostalgią wspomnienia o tych, którzy już tej jesieni nie zobaczą, trzyma ją w wyspanych i ciepłych ramionach domu i niech to popołudnie nie skończy się w żaden poniedziałek.