15 paź 2012

M 127 albo płaszcz:

Kiedyś w świecie wyżywanym przez babcię panowało misterium szycia. Odkąd nastawała jesień i zimna, wilgotna ciemność, z szafy wypadała wiązka kruszącego się bagna na mole i padało stwierdzenie trzeba coś uszyć bo niestety znów pogryzły. Ciężka ciemnozielona jesionka wykończona kołnierzem z karakułów mrużyła oczy, wisząc w przedsionku i szykując się na naprawy. Pachniało naftaliną, lawendą, trzeszczały w butach drewniane prawidła, babcia wyciągała skórzane rękawiczki za duże na nią o pół palca, które teraz są zupełnie dobre bo babcia miała nieduże dłonie takie jak teraz ma ona i sprawdzała czy nie popsuło ich pół roku leżenia w przeczytanych stronach "Kobiety i Życie". Z lewej strony w przedpokoju stał czarny telefon z wykręcaną chrzęstem tarczą, w której dziurkach zanurzała palec i uczyła się melodii cyferek tańczących wokół, ukradkiem spoglądając na zawartość milczącej szafy po prawej stronie, w której mieszkały palta. To była zimowa świątynia, starannie przeglądana w stosownej porze, kiedy świat zaczynał rudzieć i pojawiały się szare renety. Druga babcia nosiła futra, miała nawet dwa i do tego wielki kożuch, którego ona się bała, przerażona wielkością kołnierza, w którym zapadał się nos.
Kiedy padało stwierdzenie iż stała się panienką i trzeba coś uszyć, w czasach domów towarowych i sklepów Społem z prażynkami, octem i oranżadą z rurką nie było łatwe do wykonania. W sklepie z długimi ladami i rzęsistym, jarzeniowym oświetleniem pełnym pajęczyn wiszących po bokach, rzędem leżały wełniane sukna, z ceną wyciśniętą stemplem i przypiętą szpilką po skosie. Lepsze materiały mieszkały w Modzie Polskiej i tam wkraczała z mamą jak do świątyni, słuchając jak pani w butach z dziurkami i bez pięty i palców, w wełnianej spódnicy i sztucznej bluzce z helanko odwijała grubą belę materiału, furcząco wystawiając i krojąc jego długi język na metry. Babcia mierzyła potem i szyła, powstawał fason jak przystało na dziecko noszące białe rajstopy w prążek, przy zakładaniu których trzeba było uważać, żeby dwie kreski były z tyłu a jedna z przodu, które nosiło prążkowaną podkoszulkę i sukienkę z wysokim karczkiem wykończoną bawełnianą koronką albo spódniczkę w szkocką kratkę i bluzkę z koniecznie okrągłym kołnierzykiem, haftem richelieu i przewiązaną na kokardę aksamitką.
Gorzej było z butami. Lakierki spod lady i chińskie tenisówki kupowało się od tajemniczych cioć, które w domach pełnych pamiątek z podróży parzyły granulowaną herbatę i rozmawiały z mamą, podczas gdy ona, nudząc się, wyobrażała sobie krainy z makatek wiszących na ścianach. Zima obfitowała w plastikowe kozaki, pierwsze były białe z granatowym pingwinkiem, noszone na zmianę z koszmarnymi relaxami, w których czuła się przeraźliwie nieelegancko, podobnie jak w kozakach w jasnoróżowym kolorze z białą podeszwą, niebywale śliskich, w których raz po raz przewracała się uciekając w śniegowej bitwie pod szkołą.
Mama plotła na drutach kilometrowe szaliki i wytwarzała fikuśne czapki, dzięki czemu ona uniknęła zarazy z elanobawełny, która opanowała wszelkie pasmanterie i głowy dzieci w podstawówce nr. 72. Każdy mieszkał w bloku wypełnionym rozlicznymi szafami, w których puchowe kurtki-koszmarki pelisy, futra, jesionki i palta wyłaniały się z napchanych małometrażowych wnętrz, tworząc już od listopada swoisty pochód, za którym ciągnął się zapach naftaliny i zniczy z dymiącym na czarno knotem od producentów prywaciarzy.
Trzydzieści lat później jesień opanował poliester a zimno nie zmalało. Nie ma pań w juniorkach i sklepów z ogłupiającymi jarzeniówkami  i nikt nie nosi plastikowych kozaków i kultowych relaxów do kożucha. Pozostały za to wspomnienia czułej ręki babci zapinającej guziki, wzorki na jej futrze z lisa i odpinany kołnierz z karakułów z wytartymi brzegami. Są rzeczy, które przeżywają i wspinają się po drabince lat na pawlacz, na który czasem z sentymentem warto zajrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz