30 sty 2013

M 140 albo o smaku:

Wielkie hałdy brudnego śniegu topniały w oczach pod usypiającym dotykiem deszczu, szarzejąc świat, szyby, nastawiając wycieraczki na nieustanną pracę. W rozmoczonym Lublinie, kuląc się pod kapturem jasnoszarej kurtki, ślizgając w fioletowych kozakach o spodach niczym macki ośmiornicy - weszła w oświetlony, pachnący prostokąt drzwi i zapachniało jej cebularzami. Zaraz wbiła zęby w świeżo zakupiony krążek ciasta drożdżowego wypełnionego podsmażoną cebulą z makiem, a takie rozkosze tylko w Lublinie, nigdzie indziej na taką skalę. Rozkosz nie do przejedzenia, przypominana zawsze wtedy, kiedy uda się jej zawitać o tu, a będzie się udawało znacznie częściej. Miasta zwiedzane po nitce smaku do uwodzicielskiego kłębka. Idąc bardziej niż nieco w dół od Lublina, Kraków opasany obwarzankami, które zawsze kupowała od blond pani w krótkich włosach pod Bagatelą albo na Sławkowskiej, albo tam w takim małym podcieniu jak się skręca w prawo w Długą. Rozkoszne krążki musiały być przypieczone i z sezamem, z chrupkością rozrywającą kubki smakowe, zwłaszcza w połączeniu z masłem i wędzonym bundzem.
Jeden smak, jedno miasto.
Paradyż to smak niezwykle uczciwej bułki z serem, zjadanej z sentymentu niedaleko stacji benzynowej, która historyczna dla nich, staje się ikoną drogi do rodzinnego miasta.
Łódź pamięta jagodziankami od Dybalskiego, z których ciemnofioletowa toń rozlewała się po delikatnym drożdżowym wnętrzu a później po podniebieniu. Miasto na Wu rozpieszczało ją drożdżówkami z serem, kupowanymi w małej cukierence na Hożej opodal Mokotowskiej, bogate twarożkowe nadzienie pachnące wanilią cudownie uśmiechało ją w głodne poranki na drugie śniadanie. W Białymstoku jadła najlepsze na świecie małe placki z twarożku, podawane ze świeżymi truskawkami i miodem. W Gdańsku, nie wiedzieć czemu, pamięta smak kuchni rosyjskiej, ichniejszej zupy rybnej i pieczonego ziemniaka, daleko w tle pozostawiając smażoną flądrę, bo takie na papierowej tacce dawno wymarły.  W Zębie, podczas zimowego wyjazdu, dopadła ją wyjątkowa rozkosz smaku pieczonych na blasze moskoli, podawanych z tartym oscypkiem i śmietaną. W Żorach opodal stacji kolejowej jadła genialne pierogi ze szpinakiem, których stos zabrała na wynos, które pozwoliły jej przeżyć cztery godziny czekania na pociąg na zimnym peronie.
Jest tyle miast i smaków na świecie, nie odwiedzanych cukierni, pomijanych knajpek, w których można złowić ten unikat, smak smaków, absolut, który w świecie glutaminianu sodu i dań z woreczka staje się niczym najdroższa biała trufla.
Jak rozjedzie do szczętu i do cna ten brudny śnieg na płaską i jasną twarz wiosny, to pojawią się nowe miejsca na swoistym, indywidualnym, kulinarnym szlaku wspomnień. Coś być musi za zakrętem.

22 sty 2013

M 139:

nie czyta o dzieciach niczego, że radość, że spało, że się uśmiecha, że jest, nie chce, zapada się w swoją największą na świecie mysią dziurę, po raz kolejny się nie udało i nie uda się już nigdy, nadzieja po połowie miesiąca spada jak jazda na piątce z wzniesienia po gołoledzi, jakiś karnawał podobno jest, ona walczy z zimą, z zaspą, z podjazdem, który odśnieżała dwie godziny ale podobno źle bo z grudami, z traumą po stłuczonym lusterku po walnięciu przez jakiegoś oszołoma, któremu się spieszyło w strasznej, zimowej nocy.  Nigdy nie zobaczy różowej drabinki na małym, plastikowym prostokącie, nie wierzy zupełnie w magię pastylek, które połyka, bo podobno od tego można się będzie wspiąć uśmiechem po tych różowych sztachetkach, bo jak to się ma udać, kiedy ona znów w podróży, w pogoni, kiedy szpulka drogi rozwija się w bardzo długą nitkę robiącą szpagat od zimy do zimy w trzech województwach, kiedy drzewa stają się bardziej szarobiałe i milcząco podpierają horyzont. Nie jest łatwe zrobić fikołka i nie przewrócić się bezboleśnie na plecy, może to tak, że napotkała jeszcze nie utwardzony teren w sobie, nie okupiony mandatem, stresem, niepokojem, niepewnością, jakąś żarłoczną odwagą, łzami i śmiechem, nieprzytomnym spojrzeniem i złym spaniem. Nie upiększa, nie maluje, gotuje raz na jakiś czas i na parę dni bardziej przemysłowo niż artystycznie, nadal gubi rękawiczki i zapomina, uspokaja się myciem podłogi , odsycha w smaku zielonej, jaśminowej herbaty i strumieniach dość ciepłej wody pod prysznicem, zmywając zapach płynu do spryskiwacza i odmrażacza do szyb, ma siniaki w środku od ustawicznych kuksańców od Losu, ale jak one znikną, to również zniknie milcząca, niedobra zima.

15 sty 2013

M 138:

Roztargniona roztargnieniami roztargnień weszła na inne pracowe obroty, silnik 1.4, niezłe przyspieszenie. Potrafi nie sprawdzić ile ma płynu do spryskiwaczy licząc, że będzie on tam wiecznie a potem wytężać wzrok przez zachlapaną szybę, znaleźć w niej małą plamę jak drogowskaz, przez którą można zobaczyć czy zielone czy czerwone i jechać do najbliższego lidla jak do deski ratunku i szukać płynu do spryskiwaczy, wlewa się dwa i pół litra naraz. Potrafi ufać intuicji bo z tyłu nic nie widać, bo ma zepsuty motorek od wycieraczki i cofać i nie wjechać w nic, ale za to fantastycznie zawiesić się na wjeździe do bramy bo to auto ma zupełnie inny promień skrętu niż inne, którymi bramę przekraczała i zrobić samochodowi ała.
 Potrafi pojechać do mamy numer dwa po klucze i z tej euforii że pies, że udało się wszystko co na dziś udać się miało, rozpuścić nad talerzem ukraińskiego barszczu -  tych kluczy zapomnieć i potem jechać do jego pracy z psem o niewyraźniej minie z tyłu bo on tego auta jeszcze nie zna. Nieustannie mówi do siebie jak jedzie, nie wyjeżdżaj, skręcaj, teraz jadę ja, śmiejąc się z siebie w duchu a co. Zanurzona po uszy w adrenalinie denerwuje się bo jedzie tam, gdzie jeszcze nie jechała, że musi oswoić ulice i dojazdy a ona jak czegoś nie zna to właśnie się podgryza i wykańcza czymś, z czym walczyła zawsze, czyli ze stresem. Czeka na wiosnę, kiedy opadną te wszystkie koleiny, śniegi, chlapy i pluchy, kiedy powietrze stanie się cudownie przejrzyste i będzie w nie cudownie jechać. Przestała mieszkać w walizce, ale nie przestała podróżować, dopełniając jej życiowe DNA srebrnym, niedużym autem, fundując sobie  tym samym  niebywały, codzienny komfort spania we własnym łóżku. Roztargniona jak wiosenna mgła, ale szczęśliwa, bo więcej z nim wjeżdża w styczniową codzienność i oswaja nowości, zaczyna po raz tysięczny od nowa licząc, że nie zostanie przeżuta i wypluta, ma nadzieję, że tym razem to już będzie na zawsze i ponownie wkłada serce z rękami i nogami bo wie, że akurat to ma zawsze sens, bo to właśnie cała ona.

10 sty 2013

M 137 albo praca:

Ona: zanim znalazła się tu gdzie jest, w srebrnym samochodzie po raz pierwszy służbowym, zanim nacieszyła się byciem w domu i tygodniowym niepracowaniem, minęło bardzo wiele chwil, nierzadko małoszczęśliwych, częściej wręcz bolesnych. 
Jako historyk sztuki wkładanie się między obrazy i bycie w nich jak sztafaż nie zawsze jest łatwe. Nic konkretnego nie pojawia się w zawodowym byciu, próby makijaży na stałe, bycie kosmetycznym doradcą, kiedy pilnowała jej regionalna nosząca zawsze białe rajstopy,  szaleńcza jazda busami po województwie w śniegu, upale, deszczu, z ciężkim sprzętem, plakatem, donikąd właściwie, bo nikt za bardzo jej nie chciał, ale wiedziała, że to do czegoś prowadzi, musi, bo wszystko jej po coś.  Obrazy zatrzymane pod powiekami, jesienny krajobraz utrzymany w złotobrązowej tonacji, gdzieniegdzie przecięty lekko przygasłą zielenią, gdzieś w rogu, obok szarej mokrej drogi chrupiąca postać staruszki wtulonej w łowicki pasiak, wtopionej w krajobraz jakby szła tam od zawsze, co najmniej od czasów Gierymskiego lub Wyczółkowskiego. 
Jej praca to konglomerat tysiąca napotkanych osób, to trzy miasta, w których zostawiła dobre dusze, to trasy wyjeżdżone tramwajem, zadeszczone szyby i setki przeczytanych książek,  rytm sklepów, szum otwieranej i zamykanej kraty, sukces, kiedy ktoś wracał tylko do jej sklepu. 
Ona: zawsze nieco niepokorna, z kagankiem tego, co uważała za słuszne, zawsze lekko pod prąd, ale w zgodzie ze sobą, poznająca odcienie, kolory, tony, nuty zapachowe, kobalt i błękit paryski, oranż i żółcienie, paczulę i bób tonka, piżmo i irys. 
Zawsze z całej siły,na każde zawołanie, podnosi się po milionowych upadkach, bo wystaje poza ramkę, bo jak jest pokorna i cicha to się dzieje samo, to nagle coś wyłazi, nagle zdobędzie nagrodę i to niejedną i to znów się nie podoba i musi szukać innego odcienia w pracy. Chuchała na mało znane marki, doprowadzając je do zauważalnego poziomu i wtedy guzik się wyłączał i było nic. 
I od nowa - nie odpocząć, szukać, wybrać, starać się, okrzepnąć, przyzwyczaić się do ludzi, do ich losów, powiązać je, przypilnować, potem przeczuwać, że będzie źle, że od nowa znów pytać, rozsyłać, aktualizować i czekać aż nastanie kolejne nowe. Zmęczona jest tym, że nieustannie musi zmieniać, że Los pracowy ją wykręca na różne strony, ale tym razem może będzie na dłużej, chociaż pewna może być tylko tego, że jego ręce zawsze i tylko dla niej są takie ciepłe. Los łamie ją na kawałki i składa z powrotem, czasem pochodzi z ciężkim gipsem, aż się zrośnie, w jej pracowym życiu jest bardzo dużo blizn, które pamiętają o tym, że właśnie po to jest życie, aby je czuć po swojemu do ostatniej kropli i dlatego nie żałuje żadnej trudnej chwili i doskonale je pamięta, bo one budują światło.

7 sty 2013

M 136 albo czeka:

 
   Wkracza na nową drogę, patrząc w zimową, jasnośnieżną noc, spędzoną z dala od jego lewego skrzydła, pogrążonego w coniedzielnym, wieczornym radiu i ciszy wokół ich domu, cierpliwie, mozolnie wspina się na kolejne ścieżki. Jak trudno zaczynać od nowa, tysiąc razy tak już, kolejni poznani ludzie, następna nadzieja, że będzie lepiej i wreszcie musi się tak stać, bo ile można. Czas spędzony razem pędzi jak szalony, minuty biegną odliczane wspólnymi śniadaniami, kawami, miaukami kotów w czasie obiadu i wieczornym masażem przy kominku, a zwalnia jak zepsuty zegar wiszący w sypialni, kiedy są oddzielnie, kiedy ona tu a on tam, ona w mieście, gdzie są tramwaje i gdzie w zakamarkach mieszka tysiąc wspomnień i do tego miasta przywiodła ją na chwilę nowa praca. Nic jednak nie zagłuszy gryzącej, nieustannej tęsknoty, żadne nowoodkryte miejsca, poodsychane znajomości, obietnica nowego samochodu, śnieg od Sulejowa po miasto na Ł, mamina zupa, brownie, kawa u przyjaciółki, czas dla siebie, nic. Niech się wreszcie stanie tylko to, do czego dąży i na co czeka, proszę, niech już nie dzieje się nic nie po jej myśli, niech pojawi się ten, na którego czeka już tyle lat... Niech zobaczy z jaką nadzieją czeka w określonych dniach, czy się uda czy nie, ile trzeba znieść bólu, niepewności, obaw, przeczytać i dowiedzieć się, najeździć i wydać pieniędzy, niech on już wreszcie będzie bo za chwilę może być za późno i co wtedy. Niech wreszcie wybierze, że teraz, bo zobacz, już nie ma odległości, już będą częściej razem, gotowi od tylu miesięcy, na to, co jest drogowskazem i sensem wszystkiego. Może coś robiła nie tak, może za dużo albo za mało, ale boli ją każdy mały człowiek, każda nowa mama, jakby mała ciemna kropka na usg było niewyobrażalnym i nieosiągalnym cudem tylko dla wybranych, które ich omija dziwnym, wykrzywionym łukiem. Niech styczeń przyniesie dobre nowiny, nie tylko te związane z pracą, niech będzie początkiem tego, dla czego urósł im dom, spotkali się on i ona, w słoneczne przedpołudnie w mieście na K, kiedy on zdumiony jej widokiem, ledwie uwierzył, że to się dzieje naprawdę, a było niezwykłe i zdarza się raz na milion lat w takim natężeniu. Jak trudno znosić ukłucie, że pojawia się nowy człowiek nie w niej, jak trudno zostawić miejsce przypadkowi i zaskoczeniu, że nieopatrznie się udało, to bycie niepełną, wykańcza, zabija, odbiera siłę. Tęskni niebywale do tej chwili, kiedy nic nie będzie już jak kiedyś, kiedy między nimi zdarzy się cud, kiedy wypełni się ta gigantyczna przestrzeń w niej i domknie się jej doskonały świat w wymarzony okrąg z ich ramion, bo skoro znaleźli się oni, to ono znajdzie ich.