23 lip 2013

M 153 albo o powrotach:

Ona: obserwowała, jak nad betonowym Ursynowem upstrzonym reklamami piętrzyły się dwa nieba, z jednej czysty, wykrojony odpowiednią porą miesiąca, wyraźny plaster księżyca, z drugiej sączący się jeszcze aromat słońca i patchwork z granatowych chmur, zwiastujący noc. Pośrodku oni, wychodzący z kina, schowani wzajemnie w swoje ręce, szli do szafirowego samochodu, aby wrócić.
Nie znosi rozpakowywania walizek, segregowania tego, co do prania a tego co jeszcze nie, rozmieszczenia na powrót kosmetyków, zajrzenia, czy mają mleko w lodówce i coś na śniadanie, ponownego odkurzania, bo się znów nabrudziło, a coraz bardziej jej się nie chce. Powroty są pamiętliwe. Kiedyś w jeden lipcowy dzień Kraków pachniał na Kurdwanowie zakurzonym betonem, kiedy oblepionym przez lato pociągiem wjeżdżała po długiej podróży z Łodzi na peron. Ciągnąc niezmienną walizkę, jej atrybut od lat, nierozłączne małe mieszkanie, w tramwaju oślepionym słońcem, dostała telefon, że Amy Winehouse nie żyje. Dla niej właśnie taki jest lipiec w tym mieście, raz siekany deszczem, raz wypalany bezlitośnie słońcem, z niemiłą wiadomością akurat w tym miejscu i ilekroć tamtędy przejeżdża, to właśnie jej się przypomina. Amy brzmiała w pracy, kiedy w pustym sklepie snuły się między kosmetycznymi półkami nucąc 'Back to black', kiedy cierpła skóra od emocji i kiedy nagle trzeba było spaść na ziemię i znaleźć pani cień do powiek albo iść do kasy.

On: pamięta, jak szafirowym samochodem wracał od niej w pustkę domu, pełen jej i z wysiłkiem godnym Atlasa musiał przeżyć tydzień, aż do kolejnych zbawiennych piątków i jej uśmiechu zgniecionego ustami jeszcze na progu mieszkania.

Ona:
Wracając z wakacji, zazwyczaj spędzanych w Tatrach, na Mazurach lub na obozach harcerskich, zawsze wszystko wydawało jej się małe. Plecak ze stelażem upijał, w wygrzanym mieszkaniu latały osy zwabione słodkimi śliwkami, pachniały kiszone ogórki, tkwił bezczas. Gdzieś istniała obietnica kolejnych spotkań z nowymi znajomymi, w dobie bez telefonu, wisiała z nimi na pisanych listach, których wysyłała tony we wszechświat, wracały bardzo pojedyncze.
Obrazki z powrotów przejawiają się w wypatrywaniu wąsatej twarzy taty, który zawsze stał na peronie gdzieś z boku, zabierał plecak i zadawał mało pytań, widząc, że jest dobrze. Później, w Krakowie i w mieście na Wu, witało ją milczenie pokoju, zachwycone koty, wywleczone z szafy ubrania, w których spały, kiedy tęsknienie osiągało koci sufit.
W dzień taki jak dziś, mijający bez wyraźnego celu, chrupiący palonym zbożem obok domu, spacerem z psem po morele, ze snami toczącymi się w jej głowie aż do dziesiątej, kiedy wreszcie postanowiła wyłączyć ich projektor, wróciwszy do domu po kilku dniach wyjazdów,, nasycona kleparskim czarem sera od baby, szynką z Bidy i cukrowym groszkiem, po spędzeniu czasu na pikniku na parkowym skwerze pod rozpiętym niebem w mieście na Wu, tonie wśród toreb, rzeczy do wyprania, schowania, złożenia, wyprasowania, patrzy, jak rosną niechciane trawy i tak bardzo bardzo dziś jej nic się nie chce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz