18 sie 2013

M 155 albo w sierpniu:

Wyrwali się znienacka z ich miasta, pozostawiając konieczności w postaci sprzątania rzeczy w schowku i ustawiania pokoju dla dziecięcia, zapakowali szafirowy samochód i pojechali mocno na północ. Zielone drogi przetykane kłaczkami chmur z waty, prowadziły ich w mazurską, opętaną latem zieloność, w szum drzew bez ptaków, w zapach wody rozlanej wieki temu, powtulanej soczewkami w zagłębienia otoczone lasami. Niebywały spokój, zapach lasu taki jak w dzieciństwie, lekko wilgotny, ziołowy, przypomniany gdzieś w zakamarkach pamięci - koił i wyciszał. Można tak iść ręka w rękę, jej prawa zawsze w jego lewej, rozmowa opuszków palców w rytm kroków trwała godzinami. Warczące samochody z prędkością światła rozjeżdżały mazurską ciszę, zabijając po drodze borsuka, którego jeszcze ciepłego, zanieśli w grobowiec zarośli, bo oni są z tych, którzy przystaną i zauważą i pożałują. Pochyleni nad sobą, nad chwilami, które przepływały po lekko zasnutym niebie, trwali w to podarowane lato smakiem gryczanego miodu, placków ziemniaczanych gdzieś na zakręcie spływu kajakowego, wędzonego jesiotra i pieczonego pstrąga i za nic nie chcieli, aby taka sielanka kiedykolwiek się skończyła. Pięknie jest znaleźć drogę w lesie na spacerze i ucieszyć się, że zaprowadzi w pobliże celu. Pięknie jest zjeść maliny albo jabłka pirosy albo śliwki i poczuć, jak w niej bombarduje mała istota. Leżeć pod lipą na trawie pełnej koniczyny i szukać takiej o czterech ramionach, na jeszcze większe szczęście. Sączyć dzień w przeładowanej knajpie i cieszyć się, że nigdzie się nie spieszy. Iść w stronę słońca, ku błękitnemu niebu i zatracić się w jednej chwili w nie skalanej niczym przyrodzie. Tak potrafią, patrzeć w ogromne niebo, kiedy jego ciemna i ciężka misa, podziurawiona w kropki gwiazd, przechyla się nas światem tworząc noc. Rano idzie się po rosie po kubek z herbatą pozostawiony na werandzie. Potem wielka kula palącego słońca wtacza się na niebo i przegania resztki niechcianych chmur. Potem robi się nic.
Doskonały czas na jeszcze większe obrotów zwolnienie, na milczenie wspólne i na wspominanie, jak bardzo jeździła pociągami i wklejała nos w szybę i w przesuwającą się mozaikę poza. Jak targała walizką, aż urwała się jej rączka, jak biegła po peronie w Toruniu, na obcasach, z cieknącą sałatką z Salad Story, bo nastąpił by koniec świata bez tego pociągu, jak gdzieś w hostelach i hotelach pachnących środkiem dezynfekującym, znajdował ją jedynie księżyc. Jak później wracała do niedużego pokoju w mieście na Wu i patrzyła na świat wyznaczony prostokątem okna. Jak mijała w zimne poranki w poniedziałek zmarznięte gołębie, oblane bułki z lukrem i Davida Beckhama w majtkach w kampanii dla H&M w miejscu, gdzie wielu się gubi. Jak później srebrną corsą walczyła z zimą i nieustraszenie wlokła wąsate ślady opon po zaśnieżonych drogach. W takim bezczasie jak pośród mazurskiej zieloności, wszystko to wydało się jakimś obłędem, kiedy po niecałym roku posiadania prawa jazdy potrafiła zjeździć zimę wzdłuż i wszerz i nie bać się tak podróżować i pchać się do przodu w takie życie, bo dzięki temu Los dał jej taki spokój jak teraz. Że można jeść sobie śliwkę na zielonej łące i pić herbatę z lawendą i móc robić nic i planować odwiedziny, krótkie podróże dla ludzi, być dla kogoś i już. Takie lato jak to powstało z marzeń i miliona wyrzeczeń, walenia się młotkiem pokory po głowie i takie lato - pachnące, smakowite, piękne, właśnie trwa.

6 sie 2013

M 154:

Od 9 rano, kiedy lunął upał, wciskając się w nawet w najbardziej zacienione zakamarki, właściwie nie ruszyła się z fioletowej kanapy. Zdołała jedynie zatankować szafirowe małe autko, pojechać nim po sok z buraków, must have sezonu do grudnia, kupić mu kawę i odebrać przesyłkę na poczcie, na której wszyscy na świecie robią wpłaty i wypłaty i dojechawszy do domu, padła. Nienormalnie gorące słońce wdarło się w mózg, osaczyło, nie dało zziajanemu psu zjeść ulubionej kości, zabijało na śmierć trawę i rośliny w ogrodzie. Można powiedzieć, że leje słońcem całe dnie, pozostawiając noce na krótki oddech i tak nie przynoszący należytej ulgi. Dni ciągnęły się smakiem dojrzałych, słodkich moreli, których mięsko rozkosznie rozrywa się w palcach, smakiem rozgniatanych na podniebieniu malin jedzonych z miodem spadziowym, z długim dźwiękiem chrupiących ogórków ukiszonych lekko, w doborowym towarzystwie chrzanu, czosnku i patyków kopru. Spacerowali przez kłujący komarami i kurzem las, cud, który powstał z ich dwojga, spokojnie rósł w jej brzuchu, teraz wielkości niedużego bochenka chleba, poruszający się w rytm jej dnia i najbardziej kopiący jego ciepłe ręce, kiedy już wieczorem leżeli w łóżku. Mogłaby coś więcej, ale z upału nie może. Pije białą, chłodną herbatę z lawendą, sok Don Simon z wyciskanych pomarańczy, walczy, aby żelaza było jak najwięcej, aby dziecko było mądre pije tran. Temperatura nie pozwala na dużo, ani na jedzenie, ani na wycieczki, na nic. Tonie za to w troskliwej pielęgnacji skóry i  niedługo z żalem pożegna olejek z Clarinsa, który z czułością wcierała w brzuch od czterech miesięcy, przegryzając inne partie ciała ujędrniającym masłem Tołpa Mum. Lekko zaokrągla się. Odkryła ostatnio krem Sylveco do twarzy, z nagietkiem i betuliną, o konsystencji masła, zapachu ziołowym, o tłustości wieczornej dużej, ale efekcie porannym znakomitym, jakby masło się roztrzasło, nawilżyło, wygładziło i wypiękniło nie tylko snem.  Roztkliwia się czasem, patrząc na rosnącą stertę rzeczy dla małej, wyobrażając sobie, jak niedługo będą poruszały się w rytm jej rąk i nóg. Taki czas powolnego lata, najbardziej w ich rytmie, wyznaczony jego powrotami na obiad w ciągu dnia, wizytami przyjaciół, ich wizytami tam i tu. W upale czytać tylko, zerkać, jak płowieje ogród, rozwiewać wiatrakiem rzęsy i wpisywać się w początek sierpnia nicnierobieniem z konieczności.