28 mar 2013

M 145:

Nie ma wiosny, nic się z ziemi nie wyrzyna, śnieżne welony zamieniły się w lodowe połacie, po których nie da się szybko jeździć, ostrożnie, delikatnie, jak po wydmuszce, jakby auto nic nie ważyło. Nieustannie wlewa jeszcze zimowy płyn do spryskiwaczy, marznie w aucie, które nagrzewa się strasznie długo, rozgania na drodze kulki ptaków, które nagle dostają skrzydeł i ulatują w sobie znaną przestrzeń, poranki nakłute ptasimi głosami zwiastują, że już czas na nową zieloność. On zamknięty w kwadraturach książek mruży oczy, przekłada kartki a ona im zazdrości trochę, że są częściej z jego dłońmi niż ona. Ale zawsze gdzieś uda im się zetknąć, łokciem, udem, spojrzeniem, nieustannie razem w prostokącie fioletowej kanapy. Wieczorami okotowani, po kolacji, idą do łóżka uprzednio włączając solną lampkę i trzecie radio. On zawsze smaruje jej stopy kremem, wciera starannie zwinnymi palcami, a potem wtulają się w swoje człowieki w piżamach, najpierw ona w niego, a kiedy przyciśnie ją wielki kamień snu odwraca się na lewy bok i stykają się ciepłymi podeszwami stóp w jeden głęboki sen.
Ona sny ma co noc, fantasmagorie, scenariusze lepsze od "Incepcji", a to długie włosy, schody, sytuacje, reminiscencje z przeszłości, tysiąc napotkanych ludzi, przewala się, pamięta te sceny do południa a potem już nie, półsennym porankiem słyszy jak gwiżdże czerwony czajnik, jak brzęczą kocie chrupki wrzucane do kocich blaszanych misek, jak na dole rozbrzmiewa poranne radio i jak wyskakują grzanki z tostera, bo on wie, że ona lubi takie chrupiące, po których spływa masło. Poranna codzienność jest cudowna, bez bycia na czas, bez wyliczania co do minuty doby, która rozpycha się teraz mniej niż kiedyś. Budują to swoje życie po kawałeczku, nie przekładając bez sensu zapisanych zeszytów dni, niezmiennie uważni na siebie. Jakie to proste mieć taką normalność szytą rytmem niedużego miasta, po raz pierwszy mieszka w miejscu, gdzie nie łomoczą tramwaje ale jest więcej gwiazd, jak dobrze mieć poczucie oczyszczenia, które powoli, w pełni wreszcie dotrze do jej głowy. Świat się świąteczni, rosną drożdże, nie rośnie forsycja, na przełęczy zimy i wiosny ciężko o zdania, mozolni się pisanie, przeszkadza nieustanna senność, a oni wspólne poranki i wieczory przypinają  jak kartkę przeżytych dni, klipsami, w dwóch miejscach na sznurze miesiąca.

17 mar 2013

M 144:

W sobotę po południu, kiedy wróciła z przyjaznego miasta na L, kiedy pokonała welony śniegu dmuchane wiatrem z pól, lód na zakrętach, kierowców w audi i bmw, którzy nigdy nie jeżdżą normalnie, zjadła pół tabliczki Milki z gorzkim nadzieniem, kiedy mróz, sól i bycie na drodze i w drodze pokryły jej samochód siwym werniksem, wypakowawszy kufry, paki i skrzynie, utonęła w jego cierpliwie czekających oczach, talerzu białego barszczu zrobionego przez niego i wyciągnęła wentyl, który trzymał ją w ryzach tygodnia tym samym wypuściwszy całe wielkie zmęczenie. Wiosna nie chce przyjść, męczą ją szaliki, swetry, rękawiczki,  kozaki i niełatwo rozgrzewający się samochód, pola jeszcze nie pachną zwiastunami nowego życia, świat wciąż zbielał jak ręce na nieustannym mrozie. Czuje się potrzebna, kiedy odwiedza kolejne pary oczu w sklepach, które wiedzą, że ona jest po to, aby im pomóc, aby sprawdzić i przestawić, roztacza srebrnym samochodem sieć powiązań, aby wszystko działało i wraca, zawsze wraca do domu. Miasto na Wu odwiedzone ostatnio porannym czwartkiem przypomniało jak szybko w nim się żyje, przegryza zaspaną kawę muffinem z mrożonki, jak zmieniły się sklepy w podziemiach pod dworcem, jak daleko jest do zakątka na Ursynowie i jakie nazwy nowych knajpek rozmaśliły się na podniebieniu. I jak dobrze, że pomimo kilku aniołów otulających to miasto dobrą energią - jej już tam nie ma. Ostatnie tygodnie toczą się kulami wkurzających brzuchów w wąskim korytarzu przychodni, podróżami do drogich zastrzyków, które może sprawią cud, ale jedynie może, brzuchów, którym się udało zapełnić i są najważniejsze na świecie a wcale nieprawda bo ona jest ciągle przed i przez to jest jeszcze ważniejsza. O tym, że nie można, że trzeba być na zastrzykach nie na językach o błogosławionym stanie, że mówi się szeptem jak o chorobie zakaźnej, że jedyną wyrocznią są fora takich jak ona, uzależnione od obserwacji i nie myślenia o niemyśleniu. Dlatego piękne są wieczory kiedy  ogień płonie w kominku usypiając ciepłem futra pieskotów, kiedy jest zupełnie normalnie, kiedy ogląda programy dla śpiewających przyszłych gwiazd, pije zieloną herbatę, jedzą razem czerwone sycylijskie pomarańcze, a gdzieś ponad tym ich światem toczą się hormony, zamykają restauracje, szaleje mróz i zaczyna kolejny tydzień w samochodzie.

10 mar 2013

M 143:

Nie cierpi śniegu, brudnych, zmiętych ścierek leżących wzdłuż drogi, na parkingach, brei, która zabiela buty i nie da się tego niczym usunąć, nie cierpi już szalików, swetrów, wszelakich otulaczy i owijaczy, wyprzedzania w żółtawych koleinach, kiedy telepie autem, skrobania szyb, całej tej niefajnej zimy, która nie przynosi niczego dobrego oprócz smęcenia się. Wciąż jeździ dużo, jest mistrzynią cofania bez żadnej widoczności z tyłu, trzymania kierownicy jedną ręką i odkręcania wielkiej butelki drugą, czytania smsów, poprawiania makijażu (nowy puder Bobbi Brown Pale Yellow w kompakcie), przełączania ciepłego nawiewu bo jej wciąż marzną nogi, grzebania w torbie w poszukiwaniu błyszczyka, jabłka, suszonych owoców z Rosmanna bo nagle osłabła. Na zakrętach nie cierpi wielkich, chlapiących ciężarówek, które swoim cielskiem telepią jej autem, więc kiedy je mija często zamyka oczy na sekundę, kuli się, ale dzielnie jedzie dalej. Czasem śpiewa, obserwuje ptaki, które czarnymi przecinkami opanowują przedwiosenne niebo, obserwuje małe miasteczka delikatnie porozjeżdżane babuleńkami w chustkach na rowerach, zamyśli się nad założeniem pałacowo-parkowym w Końskowoli, rytmem niskiej zabudowy w Ćmielowie, precyzyjnie omija dziury w drodze jak w ementalerze, z którym ma kanapkę. A nad tym wszystkim, nad serpentynami parkingów, pochmurnym niebem, powrotami do domu do jego ciepłych rąk i rozognionych oczu, wciąż wisi przeświadczenie, że kiedyś się wreszcie uda, że przestaną ją wkurzać kobiety w ciąży w poczekalni, że i ona znajdzie się po ich stronie, że będzie mogła sobie ot tak kupić zieloną spódnicę z asos.com bez konieczności ciułania na zastrzyki kosztujące tyle ile para dobrych butów, że przestanie ją boleć codziennie coś i nastanie błogi spokój, że przestaną ją wkurzać reklamy leków i deserów dla dzieci i alejki w Tesco z dziecioubraniami i pieluchami, które mija po drodze po bagietkę wiejską , że wreszcie skończy się ten cały kocioł, wizyty u lekarza 160 km stąd, monitorowanie, obserwowanie, mierzenie, oczekiwanie i nieznośny ból, który trudny do uciszenia wciąż nie ustaje.