31 gru 2014

M 186 albo koniec i początek:

Ona w już zimowej, śnieżnej aurze ma nieustannie zajęte ręce wszystkim, tylko nie pisaniem. Tak to jakoś jest, że każdy wieczór podsuwa pod nos stos myśli zebranych durszlakiem dnia, coś tam z nich pozostaje i nagle trzeba iść spać, sen jak łom zwala do znieprzytomnienia, bo i tak o 3.30 każdej nocy pora na butlę dla małej jej. Bo ona jeszcze coś zawsze ma do zrobienia, nie tylko dzień wypełniony małą nią, ręce zajęte obieraniem, wykładaniem naczyń ze zmywarki, wkładaniem i wykładaniem prania a potem chowaniem go na miejsce, układaniem, składaniem i rozkładaniem, myciem, wycieraniem i wyciskaniem, polerowaniem, trzymaniem i puszczaniem, pchaniem i wyciąganiem, jej ręce codziennie wykonują tysiąc czynności, pośród których niestety najmniej jest tych związanych z literami. Pojechali do miasta na Ł. i jak dobrze, że jej nie ma już tam, gdzie lampy, stanie, doradzanie i odradzanie, gdzie nieustanny kołowrotek niezależnie od pory dnia. I się zastanawia czasem, po co ludzie kupują tyle rzeczy, że je potem też muszą włożyć i wyjąć, wyczyścić, wyprać i schować i tak naprawdę mają z tym jeszcze więcej pracy a co z rzeczami starymi. Ciekawe jest to, że właściwie każda nowa rzecz jest tak doskonała, że nie można było wyobrazić sobie funkcjonowania bez niej i ciekawe jak długie życie będzie miała, zanim zastąpią ją inne doskonałości. Obejrzawszy zatem gigantyczne kolejki do przymierzalni i mając w głowie dźwięk zamykanej szuflady z pieniędzmi z piosenki Pink Floyd, rannym na silnik autem wraca do cichego domu i ma takie życzenia, żeby kot w kolorze wenge przeżył z nimi kolejny rok i żeby było tak samo, jak jest, bo ma wszystko.

8 gru 2014

M 185 albo ona i ona i trochę on:

Prawie nie patrzy w lustro bo jest coraz szczuplejsza i  dwie takie chudziny, ona i mała ona, 7,5 kg przy dwunastu miesiącach, ubierają się mozolnie w czapki i swetry i idą we mgłę kupować bułki. Ona się kiedyś dziwiła trochę, że matki z wózkami takie pootulane, a teraz wie, że trzeba, bo marznie niemożebnie, najgorzej w ręce. Ma zazwyczaj niezbyt czyste buty, bo zawsze, kiedy je wyczyści, to i tak kilka razy przejedzie po nich wózkiem i ma buty w szlaczki, trudno. Takie pogody przynoszą czas, że nie wiadomo jak się ubrać i jeszcze się różne wirusy pojawiają i straszą wysypkami i stanami, w których matka śpi na szpitalnej podłodze i ogląda swoje dziecko przez optymistycznie żółte pręty, ale wszystko dobrze się kończy. Noce mijają im nie wiadomo kiedy, sąsiedzi zdjęli firanki i w czystych oknach odbijają się szyby od telewizorów, kiedy on miarowym oddechem wiosłuje po swoim jeziorze snu, które, niekiedy płytkie, wrzuca go na mielizny i wtedy sen nie jest wyspany.
Jak to się stało, że minął miesiąc, postrzępiony słowami, zdaniami, kiedy czas tak bardzo kręci się wokół małej jej, że ona nie pamięta, kiedy się malowała cieniami, ma kilka minut na prysznic, więc na odżywkę do włosów nie wystarcza czasu, bo mała on bardzo szybko potrafi się przesunąć bujając dupką na drugi koniec łazienki, gdzie są skumulowane niedozwolone rzeczy. Ona mozolnie pokazuje, gdzie miś ma oko a lisek nosek i słuchają dużo muzyki nie tylko z plastikowej gąsiennicy i widać, że ta wiedza w małą nią wsiąka po milimetrze. W swoje pierwsze urodziny mała ona zauważa we wszystkich książeczkach psy i koty, ma niebywale ruchliwe rączki, które ciągle opowiadają radość, niepokój albo rozdrażnienie, stopki, na które nijak nie można założyć butów, bo je błyskawicznie prostuje, marszczący się nosek i milion wydawanych dźwięków. Ona gotuje nadal, ale nie zastanawia się za bardzo co, w środku nocy przypomniawszy sobie, że nie wyjęła mięsa z zamrażarki, bo takie są dylematy przepełnionej drobiazgami jej. Mogłaby jeść ciągle pieczone warzywa korzeniowe, posypane grubą solą i chili, z masłem, właściwie zbyt wielu smaków w niej nie ma, bo zmęczenie je usypia. Nie wierzy mamom, które mówią, że same siedzą z dziećmi i mają czas na pracę, relaks i wizyty u kosmetyczki, pewnie te dzieci wożą ze sobą i czekają pod drzwiami, podczas gdy mama poddaje się zabiegom mniej lub bardziej kłującym. Ona przestała malować paznokcie, bo trzeba je potem zmywać, a to wymaga pójścia na górę do łazienki, znalezienia zmywacza, którego zazwyczaj jest resztka i się kombinuje, żeby wystarczyło, bo nie raz chodziła z obdrapanym kciukiem w kolorze malwy, swoją drogą zawsze zmywanie na nim kończy. Lata zbierania się do wyjścia w trzy minuty wyćwiczyły ją na kosmetycznym poligonie i może sobie chodzić z takim paznokciem z poprzedniego wcielenia lakieru, ale za to zawsze musi zastosować balsam do ciała i krem pod oczy, takie pewniki, że jak tego nie zrobi, to będzie z nią już bardzo źle. W pierwsze urodziny małej jej jak zawsze jest nieprzytomna i pełna niewyobrażalnej radości, kiedy przypomni sobie jak mała drobinka otwierała oczy i tak sobie patrzyły na siebie  wiedząc, że nic nigdy nie będzie już takie samo i to jest, pomimo braku sił, niezmiennie najcudniejsze.

16 lis 2014

M 184 albo jednorazowo:

wróciły z wyjazdów, rozwlekły je do połowy listopada rozwałkowały kołami szafirowego samochodu ponad tysiąc kilometrów dróg wypalając tony benzyny pijąc niezliczone kawy na Statoil walcząc z wieczorną kurzą ślepotą. Ziemia się postarzała jakby wyłysiała naciągając na siebie gruby kożuch siąpiących chmur i po złotych ciepłych dniach nastały te najgorsze szare kiedy by się spało i spało a nie ma jak i wyspana noc staje się wydarzeniem jednorazowym. Dużo rzeczy jest jednorazowych mniej trwałych niż reklamówka jednorazowa ze sklepu bo ta może się utrzymać dłużej jeśli nie ma dziur i się nie pokruszy, dłużej niż tysiąc obietnic rzucanych co roku. Fantastycznie prowadzi pani szkolenia co za przekaz jak będziemy mieć kolejne do poprowadzenia to się odezwiemy tak sprzedażowe było wyjątkowe ciekawe zabawy integracyjne dobre tempo warto świetny kontakt z grupą tak mogę przyjechać nie ma problemu i potem nic cisza, jednorazówka, ona przywykła. Kiedyś byli mężczyźni obiecujący że się odezwą tak jesteś świetna w życiu mi się tak dobrze nie rozmawiało ładnie tańczysz masz ładne oczy i drobne ręce i co z tego nic to do jakiejkolwiek stałości nie wnosi. Kobiety do malowania do rewolucji przed i po do stylizacji do makijaży ślubnych do szkoleń makijażowych wszyscy są jednorazowi po tej samej stronie obietnicy tak jakby po wydarzeniu przechodzili na drugą stronę w miejsce gdzie tak naprawdę jest pusto. Jednorazówką są spotkania po latach jakby na siłę odbudowywane wspomnienia a potem nagle nie ma czasu na chociaż jedną wiadomość przez długie miesiące. Codzienność zabija takie jednorazówki pozostawiając je tam gdzie zostały stworzone skleja się coś co było ale nie bardzo udolnie i pewnych rzeczy się nie da naprawić w końcu unika ucieka i zostaje tylko dym. Jednorazówką są dania na obiad, które powtórzyć trudno zwłaszcza w gotowaniu "na oko" restauracje przydrożne albo gdzieś w miastach w którym się nie bywa i pamięta się je właśnie z tego jednego razu. Dlaczego się więc nie wraca do tego co było dobre dlaczego połowa z rzeczy i wydarzeń staje się nietoksyczną przysłowiową jednorazówką chwilą z zostawianiem kredytu na później może się przyda. Jak jazda autem z salonu nie kupię ale się raz przejadę jak bluzka na imprezę znów jednorazową a potem nie ma jej gdzie założyć jak skok na bungee raz jeden wystarczy jak łyk nieznanego alkoholu bo nie smakuje. Może właśnie jest tak że po chwili po rozważeniu nie wraca się powtórnie do tego samego szuka nowości kolejnej jednorazówki która wypełni dzień i być może nigdy się nie powtórzy tak złota i pełna światła jesień i nie powtórzy się pierwsze wrażenie i nie przeczyta się czegoś chociaż się kiedyś czytało bo każdy następny raz jest pochłonięty przez czas.

24 paź 2014

M 183 albo tu i teraz:

W wieczór, kiedy mała ona śpi już drugą godzinę, układając w małej główce małe sny, a pies chrupie kolację, a koty leżą tuż przy niej, tylko ona wie, jak pachnie jego szyja, zwiedzana kawałek po kawałku, najpiękniej. O prawie dwudziestej drugiej jest cudownie wyciszona po z trudem przetoczonej, mało wyspanej nocy, bo małej jej nagle naraz rosną zęby w ilości dużej. Ma ulubioną ciszę w sobie, bo udało jej się zwinąć flagę tego, co łopotało, niepotrzebne na tę chwilę zamierzenia i usiłowania niemożliwego. Po co to, planowanie tego, co na teraz nieosiągalne, kiedy najbardziej możliwe i kochane jest zaraz obok i bawi się z nią w akuku i zbiera małym palcem paproszki i cieszy się z kropel deszczu na folii od spacerówki bo to nowe, małe niebo i marszczy nos i smieje się w głos jak ulubiona ciocia Agnieszka dmucha wielką piłkę w Myszkę Miki. Może właśnie trzeba popatrzeć na tu i teraz z perspektywy 72 centymetrów szczęścia, w którym nie potrzeba dużo, w którym pachnie kawa, którą mama zawsze rano pije, w którym smakuje biały ser dawany prosto do buzi bo trzeba spróbować, co się je w domu na śniadanie, nawet jak krzywi się oko, bo lekko kwaśne, jak dobry jest dorosły kotlet a nie słoikowe jedzenie. Uwielbia patrzeć na jego przedramiona, jak pracują krojąc ciabatę od Krawczyka i rytualnego pomidora i jak wieczorem tonie w nich jej połowa. Ona uwielbia obserwować i małą , co ją zastanawia, co cieszy aż marszczy nos, jak reaguje na pieskoty i na perfumy Narcisio Rodriguez. Polubiła spacerowe trasy wzdłuż i wszerz przechodzone, bo przecież w nich te się coś zmienia, bo codziennie nic nie jest takie samo. W miejscu, gdzie jest tu i teraz, ważne są soboty, bo wtedy w pełni widzi, jaki jest on o piętnastej piętnaście i dwie godziny później też, i wtedy cała trójka jest pełnią, co zdarza się raz w tygodniu. Dba, aby każdy dzień był uważnie przeżyty, bo ma dziwaczne sny, które prowadzą ją do już ciemnego poranka, kiedy mała ona się budzi, a potem oni zmierzają do kuchni, bo duet kotów na schodach, bo poranny przymrozek i pies. Dobrze jest obserwować, jak zaczyna srebrzyć się trawa, jak przegapiła ostatnie maliny na końcu ich działki, jak trwa festiwal gruszek konferencji i jabłek malinówek, których nie jadła wieki. Lubi w środku nocy wsłuchiwać się jak oni śpią, bo obudzona matczyną koniecznością, nawet o irracjonalnych porach spina w całość śpiący dom, czy wszystko w porządku. Nowy kot się oswoił, las zrudział i pachnie wilgotną jesienią. Jeszcze nie mgliście, już zimno.

11 paź 2014

M 182:

Jesień nadciągnęła ciepłym oddechem przesuwając wrzesień na za rok i witając rudy październik. Ogród od strony lasu zieleni się wspaniałą trawą i prawie już bezlistnym klonem, reszta drzew jeszcze trzyma liście, dopóki się nie zadeszczy i nie powieje i nie zrobi się okropnie buro i nie spadnie wszystko, co do spadania przeznaczone. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie bardzo interesują ją trendy, nowości, jakieś kosmetyczne cudowności, bo i tak tego nie kupi, nie wklepie, nie założy. I dobrze jej z tym. Upolowana szara sukienka i granatowe buty przypominają, że na stałej trasie do Biedronki i piekarni i pani w niej o pomarańczowych włosach, można wyglądać jak kobieca kobieta, a nie tylko nieustannie w dżinsach i butach na płaskim obcasie, bo tak przecież wygodniej. Mała ona za to zbiera w wielkich oczach cały błękit nieba, podkreślany albo turkusową kurteczką albo bluzą w kolorze różowych piwonii. Tak się jesiennieją w jeszcze zielonym otoczeniu, kiedy mała ona na każdego psa i kota marszczy nosek z radości. Ona ciągle zatopiona w zdaniach, które nie potrafią rozwinąć się dalej, są tak sobie o, bo księżyc dojrzewał w innym mieście i nabrał pełni w oknie dachowym w sypialni i przez to nie mogły spać, a mała ona jak przystało na córkę jej, to już w ogóle. Żałuje, że nie miała przy sobie aparatu, bo kiedy mgły podnosiły się na trawie, między nimi pająki utkały perliste nitki, które trwały tylko chwilę, aż do pierwszego słońca. Idealne do zapamiętania. Jest jakaś siatka myśli, w którą raz po raz się coś łapie, ale równie szybko zapomina, jakby ciągle miała w głowie dziurę. Dużo jeździły, patrząc jak jesień coraz bardziej maluje drzewa. Rozjeździła tym samym niepokój, że robi nic, że tylko dom i mała ona, tylko tu i teraz i nie wiadomo co dalej. Teraz już wie, że ten czas, na który tyle czekała - jest bezcenny i jedyny, bo tylko raz w życiu ma się dziesięć miesięcy i trzydzieści siedem lat. Ma czas na przyglądanie się jemu, na czekanie z obiadem, na bycie w drabince tygodnia i zaliczanie wszystkich szczebli poniedziałków, wtorków i czwartków. Czas na nowe, cenne przyjaźnie i rytmy dnia nie wyznaczane miejskim pośpiechem. Na obserwacje nowego, nieufnego kota, który uczy się ich domu. Jesienne opadanie resztek tego, co było i nawet jeśli nie miałaby do czego wrócić, to pojawi się coś nowego, bo zawsze tak jest. Tylko trzeba zrobić miejsce.

18 wrz 2014

M 181:

Dziś śnił jej się kret, wczoraj żółte zęby i dziury po nich. Porwane na strzępki sny krążą nad nią, bo wyśnić się muszą, taki nocny program, pomimo, iż się zacina na jej wstawanie do małej jej. Wieczorami, zmęczona ustawiczną krzątaniną, aż usnąć nie może, bo może jeszcze coś do przeczytania, zajrzenia, ustawienia, a najwięcej jej się już nie chce, jak wzywa ogromna kołdra snu, a tu jeszcze trzeba naszykować butelkę i wziąć prysznic i wklepać serum Sunific i krem Magnificence z Lierac i jeszcze najgorzej jak trzeba wywiesić pranie, o którym się zapomniało w ciągu dnia. Co jest takiego w praniu, że można je wstawić, a potem jak się je wyciąga, to natrafia na bluzkę małej jej w śliwkowe plamy, które trzeba mozolnie wywabiać plejadą rozpuszczaczy takich plam i to kolejna czynność, którą trzeba wykonać. Wieszanie prania jest absorbujące, podobnie jak segregowanie i chowanie do szaf i szuflad, nie mówiąc o prasowaniu, bo, chociaż lubi, nie prasuje właściwie wcale. Mozolnym jest również wyciąganie naczyń ze zmywarki, kto to lubi, no kto, na pewno nie ona, a trzeba. Codziennie jest jakaś rutyna, czynności, które się wykonuje bo trzeba i kiedy jest się dużo w domu to one są wypełniaczami dnia, a nie tylko czymś, co się przesuwa na później i upycha przed lub po pracy. 
Ona po prostu w codziennej rutynie stara się znaleźć zawsze coś nowego, wielki konik polny wisiał na siatce od boiska, mała ona zaczęła wspinać się do stania i była niebywale dzielna pomimo gigantycznego kataru wyciąganego aspiratorem i odkurzaczem, ogród jest pięknie zielony i aż szkoda, że zastygnie w przymrozkowych porankach, oczywiście fioletowe surfinie wciąż szaleją kwiatami, a u ich stóp rosną srebrzyste wrzosy. Nowy kot, srebrny w prążki jak z reklamy Whiskasa za nic nie daje się pogłaskać, ale rozkosznie bawi się myszką i chodzi za nią jak pies. Kolejne wieczory spędzają w laptopach, bo zawsze coś i splatają się potem na jeden supeł w dwa sny i nastaje dzień, kiedy mała ona podnosi główkę i z rozkosznym uśmiechem oznajmia, że jest gotowa na kolejne dziś.

31 sie 2014

M 180 albo zimnawo:

Lato powoli sobie idzie o tam, bo one dwie siedzą na ławce przed domem jak w sanatorium, mała ona opatulona w turkusowy sweterek, spod którego świecą fosforyzujące, niebieskie tęczówki, otoczone płotkiem coraz dłuższych, ciemnych rzęs. Oglądają przejeżdżające samochody, biegającego psa, sprawdzającego linię bramy i kość, wierzgają nogami, bo zimno. Niedługo w przeciętej otwartą przestrzenią bramie pojawi się on i mała ona zawierzga z całej siły całą sobą, nawet nosem, bo jego uwielbia. I będą robić samoloty i salta, wywołując marszczący nos śmiech. Mało jej jego, bo ciągle coś i gdzieś i ona też tak i przez to się mijają i zejdą na dłużej po pierwszym tygodniu września. Ciemnymi, coraz zimniejszymi nocami wtulają się w siebie, jakby to był koniec świata, właśnie teraz, po zmęczonym dniu wypełnionym wierzgającą małą nią, niezliczonymi sprzątaniami domu, codzienną dreptaniną. Kula jej niewyspania osiągnęła monstrualne rozmiary i ani myśli się skurczyć i czy rozpadnie się na atomy czy na coś jeszcze mniejszego to ona już nie wie, ale naprawdę jej ciężko ją nosić. Może za dużo tego, nie umie odpoczywać, nie umie dobrze usnąć, jakby coś jej się w mózgu nie domykało, a przecież stara się zmęczyć na tyle, że w sen wyspany popaść. Bo i zwiedza powietrze kolo Lewiatana i koło warzywniaka, gdzie jeszcze twarde klapsy i jabłka sunrise i kupuje sobie big milka właśnie po to, aby wyrzucić patyczek z napisem próbuj dalej w ruinę, która kiedyś była całkiem ładnym domem, no co, taki patyk to drewno i każdy wyrzuca, bo śmietników brak, organiczne przynajmniej.
A kiedy zrobi zacieśni już swoją spacerową pętlę, przy okazji rozmawiając z panią w sklepie na Jeleniej o skuteczności preparatów na komary, postanowi, że pojedzie do Łodzi i właśnie tak zrobiła, bo lubi raz na jakiś czas za Pomorzanami posłuchać Pink Floyd bo tam nie sięgają macki fal Trójki. Każda z trzech godzin trasy, którą przemierza raz na jakiś czas jest podzielona na jakieś emocje, bo do Końskich to kiedyś była powódź i trzeba było ostrożnie jechać, w Paradyżu po prawej stronie w maleńkiej piekarni mają świetne drożdżówki no i tam właśnie, na odpuście, zaręczyli się, z impulsu zepsucia się hamulca w samochodzie  i okoliczności, że czerwiec i prawie jak Paryż. Przed Piotrkowem był zawsze okropny korek, bo most w Sulejowie remontowali wieki a potem na stacji łapczywie wcinała hot doga, bo Antka w brzuchu domagała się bułki z parówką i z musztardą, właśnie jako zwieńczenie wydostania się z tego koszmarnego korka, który wykańczał lewą nogę i sprzęgło. Więc tak ma, że zabiera małą ją w podróż i już tęskni, jak tylko wyjedzie poza linię bramy, nieustannie myśląc, że po prawej stronie trzeba wreszcie wyciąć kawałek drzewo-krzaka, który zasłania drogę czy coś jedzie czy nie. Ale niedługo przyjdzie jesień i zdmuchnie liście i może nie będzie już trzeba.

8 sie 2014

M 179:

Dzień samych ósemek, osiemów, jakby powiedział jej siostrzeniec, bo i ósmy miesiąc małej jej i małej jej numerologiczne 8. Ona po raz kolejny przybita gwoździem niewyspania, co jest, jakby kawa nie miała kofeiny, jakby przeszła w stan nieustannego czuwania, nawet nocą, chociaż zasypia w moment, śpi czujnie, bo mała ona jeszcze raz żąda jedzenia, a potem nad ranem krążą nad nią bardzo ciężkie, absolutnie irracjonalne sny, najlepsze scenariusze dla Kubricka albo Polańskiego. Szum deszczu przeprowadza ją ładnie na drugą stronę dnia, i mogłaby tak leżeć i nic więcej, ale na takie nic więcej nie pozwoli sobie jeszcze bardzo długo. Co za dzień ciężki, może zrobić jakieś ciasto z kremem i jagodami, ale potem trzeba znów sprzątać, więc może lepiej nie. Może pójdzie na spacer i rozgoni te ciężkie chmury niewyspania, może. To jest trochę tak, że im mała ona więcej rośnie, tym ona ma mniej siły, albo może mała ona ją rozpuściła dając jej za dużo czasu na myślenie i na pisanie trochę też i właśnie tak się dzieje, że ona popada w tumiwisizm. Niedobrze.
Zrobiła obiad, gotując marchewkę, kalafiora, zieloną fasolkę i mieszając ją z bulgurem, czosnkiem, wędzoną papryką, świeżą miętą i bazylią. Popołudnie nie siekające deszczem, więc przejdą się pewnie i tu i tam, wracając na podwieczorek. Na pewno zjadliwie poogląda sobie modowe osiedlowe zjawiska, chociaż w centrum jest ich więcej. Najgorzej przejść, kiedy słodkawo-mdlący zapach potu utrzymuje się jeszcze długo po przejściu jego właściciela i nie można go ominąć. Lato. W Biedronce wyścig do kasy, prawie tratując małą ją, bo przecież o dziewiętnastej jest koniec świata. Dobrze, że ich dom, otoczony zielonością, jest schronieniem, w którym może sobie rozmyślać o niezwykłościach ósemek, wierzyć w białe motyle i zamknięte w nich dusze fruwające za oknem, o tym, że w ich domu nie ma duchów, bo jest nowy i nie zdążył nasiąknąć przeszłością. Zamykają się więc w nim z małą nią i w takie dziwaczne popołudnie jak dziś, wspólnie gryzą jedno jabłko patrząc na film Hitchcocka. A wieczorem sprawca tego niepokoju pokazał zamgloną twarz. No tak, wszystko przez księżyc.

7 sie 2014

M 178:

Bo to jest trochę tak, że pojawiają się litery, wyglądają zza krzaków mięty, którą trzeba przesadzić, są w donicy z surfiniami, które rosną jak szalone, zwłaszcza te oczywiście fioletowe, bo misternie je podlewa wodą z odżywką. I jest tak, że ona nie ma kiedy napisać tego co w głowie, co w tym momencie, bo ciągle coś do zrobienia. Bo zainspirowana wystrojem kwiaciarni w otoczonym betonem Carrefourze postanowiła zmienić łazienkę małą i poodwiedzali TK Maxx-y, Castoramy i internety i już jest małe pomieszczenie nie do poznania, jakby się wstawiło inny klocek w tę część domu. Bo ma tak, że z przodu domu jest najchłodniej i tam właśnie zrobili kącik z kwiatami, rosnącymi jak opętane w ładnych donicach, kącik z ławką przykrytą patchworkową narzutą i stołem zrobionym z palety. Jak dobrze jest jechać opętanie 20 km o 20 po bejcę do tego stołu z przeczuciem, że będzie wypadek, bo sarna i on się wydarza, ale trzy samochody przed nią. I to wszystko robić w ekspresowym tempie, bo akurat teraz jest taka chwila do wyżycia i to cieszy. I to, kiedy znajduje się kawałek konopnego sznurka, którym była przewiązana metka z czegoś i ten kawałek akurat idealnie pasuje do powieszenia lustra. Taki drobiazg a łazienka piękna i dobrze się w niej siedzi w te straszne burze.
Upały wygryzają trawę, męczą strasznie i małą ją i ją, a potem z tych upałów strzelając piorunami, przesuwając chmury to nad prawą stronę domu, to nad lewą. Bo ona burzy nie znosi, od dziecka boi się ognia, huków, piorunów, ciemnej, gęstniejącej masy, z której wisi deszcz i ucieka wtedy, gdzie może, teraz właśnie najlepiej do ładnej łazienki, bo w niej najmniej widać jak niebo tnie się na kawałki.
I w takim sierpniowym upale, który odbiera siły i skazuje na ciężkie, dziwne sny, ugryzienia po komarach najbardziej drapią jak się zasypia, a nie ma się jak schować pod najcieńszą Mysę z ikei bo gorąco. W sumie to aż nic się nie chce, bo już za górką, kiedy pcha wózek, dopada ją straszny upał i trzyma aż do powrotu i gdyby nie wózek, to byłoby aż ciężko iść. Opalona, wieczorami regeneruje się naprędce balsamem Lierac Prescription, koreańskim serum z witaminą C, kremem Magnificence z Lierac i tak, tyle w siebie wciera, aby zachować to, co jest, ma nadzieję, nie zjedzone do reszty słońcem. Wieczorami, kiedy kota niezmiennie kładzie się na jej lub jego przedramionach, ona usiłuje pisać a on starannie masuje jej stopy, oglądając stare odcinki Beverly Hills 90210. Lubią się tak razem domowić, kiedy mała ona rozkosznie śpi przywalona misiami, kiedy już głowa jej śpi, a rączka jeszcze walczy z owieczką Stellą, a mała opalona stópka oplata fioletowy kocyk w ważki, lubią jeść wieczorami maliny nadziewane na widelec (ona) i krówki  opatowskie z każdego koloru (on) i tak sobie są do dwudziestej trzeciej, w ciszy niedużego domu, nie otwartej na świerszcze bo komary.

24 lip 2014

M 177 albo środek wakacji:

Pojawiły się jabłka Genewa, a w Kazimierzu Dolnym na Małym Rynku starszy pan zachwalał ogromne czerwone porzeczki i zawsze jej żal, jak ktoś się stara, coś zerwał, ułożył i przywiózł i sprzedaje, stojąc lub siedząc nierzadko w niemiłej ciału atmosferze. Tak, jest bardzo naiwna, bo milion razy dała się nabrać biednym babciom sprzedającym trzy pietruszki a tak naprawdę to mogła być szajka sprzedająca szemrane warzywa tu i ówdzie, bo na numer z babcią wiele osób się nabiera i to działa. Trudno, kupiła by pół świata, bo starsze panie i dziadziusie o poczciwych oczach są jej czułym punktem, ma do nich sentyment, coś jej się robi w środku, że muszą tak siedzieć i sprzedawać bo być może to ich jedyne okno na świat - pooglądać ludzi, podsłuchać, co się dzieje u tych młodych i uciec tym samym od straszliwego tsunami samotności.
Lipiec się więc nieco zestarzał, im bardziej w lato tym więcej śliwek i moreli, aż do wrześniowych rozkoszy, kiedy wszystko owocuje na potęgę i ona to uwielbia.
Lato pachniało kiszonymi ogórkami mamy, kiedy wracała z harcerskich obozów, taszcząc wielki plecak na stelażu, którego prawie pół piętra zajmował gruby sweter, podstawa wyjazdów i wiecznie mokry ręcznik. Pamięta dokładnie, jak układało się ubrania, aby w plecaku cokolwiek się zmieściło i jak często urywały się szelki od tego ciężaru i biegło się do pociągu o jednej szelce i o zdrowych nogach bo trzeba było złapać lato. Wtedy nic nie przeszkadzało, można było spędzić miesiąc w bagiennym, onirycznym klimacie, pełnym meszek, nie schnących ubrań i trwać w wiecznym niewyspaniu, bo o drugiej w nocy podkradało się olej i mąkę na naleśniki z namiotu gospodarczego w zgrupowaniu. Jaki był dreszcz emocji, kiedy mimochodem było się podglądanym w sanitarnym enesie, kiedy na mokrej, ubitej ziemi ostrożnie stawiało się nogi na reklamówkach, aby się nie ubrudzić i nie przewrócić znienacka. Były czasy, że przez trzy tygodnie nie widziała się w lustrze a potem było niesamowite zaskoczenie, że jest się krzywo opalonym, ma się wypłowiałe i wysuszone na wiór włosy przewiązane sznurówką, bo się zgubiło jedyną gumkę. Lipiec to był czas marszu na zwiady w nieprzewiewnych mundurach, mycia menażek w trzech ocynkowanych baliach o charakterystycznym zapachu ludwika pomieszanego z tłuszczem i każdy, kto tylko był na harcerskim obozie jest sobie w stanie przypomnieć jak pachniało w harcerskiej kuchni.
Sierpień był dla niej miesiącem zdobywania gór, które poszarpaną nitką zszywały cały miesiąc w jedną wielką radość. Ulubione jej trasy, wielokrotnie zdobywane - Dolina Pięciu Stawów z przejściem przez Świstówkę, Czerwone Wierchy zdobywane najlepiej od Doliny Małej Łąki, Wołowiec, Rakoń i Grześ, wreszcie Kozi Wierch i Zawrat, trasy precyzyjne i wymagające dobrej aklimatyzacji, aby dały należytą radość. Każdy sierpień to były góry, albo Beskidy albo Tatry Słowackie i przytulone do nich małe miasteczka, jesień pozostawiając biwakom w Bieszczadach. Dziesiątki rajdów, zdartych butów, nocowania w stodołach i mycia się w lodowatej wodzie. Kromek chleba z pasztetem, jabłek papierówek, ostrej anginy i wąchania swetra przystojnego kolegi, siedząc na lepkiej podłodze w schronisku i popijając słodką herbatę bo zimno. Kiedy padało, zakładało się wielką folię z kapturem i skórzane trapery, nie będąc uzbrojonym w goreteksy, spandeksy i technologie, tylko w serce i siły, bo góry w sierpniu to była konieczność absolutna i tak przez lata. Bolały plecy, barki od ciężkiego plecaka, zakwasy w łydkach, paliły się nosy w słońcu, gryzły osy, było się omijanym przez sokoły, ale i tak najcudowniej było wieczorem rozłożyć papierową, wojskową mapę sklejoną taśmą i liczyć ile się przeszło.
Jest w niej nieustanny sentyment do takich wypraw, tyle, że teraz inne nieco czasy i patchworkowe kolana, ale mała ona - jeśli tylko będzie chciała - też będzie zszywać poprute ściegi gór - idąc. Nie tylko w sierpniu.
Tymczasem spacerują, on zawsze prowadząc wózek z małą nią, ona - trzymając łodyżkę nadgarstka i kiścią dłoni tuż obok jego. I tak zaraz wejdą w sierpień. 

7 lip 2014

M 176 albo dwa lata:

Tak, ona lubi daty, pewniki, które trzymają tradycję w widełkach pamiętających o rocznicach, urodzinach i właśnie wtedy jej się też słowa najlepiej sączą, jak dziś francuskie Chardonnay i Coltrane. Objedzeni krewetkami w maślano-winnym sosie, z pobrzmiewającą nutą saksofonu i słodkich truskawek, sączą swój dwuletni staż małżeński, z niebieskookim owocem, równie słodko śpiącym na górze, przykrytym bambusowym kocykiem Lullalove. Bo właściwie to wszystko skupia się wokół tych 6450 g i 66 cm, które potrafią dwoma i pół zębami przegryźć wszystkie smoczki. Które układają stopkę na stopce pod kątem na oparciu od spacerówki i tak sobie ogląda świat, matka to nuda. Które małymi rączkami zwiedzają absolutnie wszystko i najchętniej zatapiają się w łyżce z zupką, bo znakomicie się w niej ciamka i rozsmarowuje. I jak trudno wyjąć tę małą, upartą rączkę z zawieszenia w owej zupce, wie tylko mama, która każdego popołudnia odbywa walkę z polubianiem warzyw i mięsa. W jedzeniu zresztą najfajniejsze są morele i śliwki, wzorki na krzesełku Mamas& Papas i nowe śliniaki w słoniki z TK Maxx, a cała reszta jak samo jedzenie, codzienny rytuał, który mama z mozołem złośliwie powtarza, a już wycieranie umorusanej buzi to absolutny koszmar, który niestety musi być codziennie. Mała ona zaczęła po raz pierwszy małymi piętkami podpierać niebo, leżąc obok niej pod perukowcem. Mała ona od czasu narodzin jest traktowana jak odrębny człowiek i pomimo, że ona miała zadatki na kwokę, to nią nie jest. Bo udało jej się dziecko, które potrafi się sobą zająć, które jest regularnie odkładane na spanie i na bycie sobie i patrzenie na to, co wokół. Bo ona jej po prostu na to pozwala. Mała ona wie, że mama musi sprzątnąć łazienkę i zrobić babci zupę ogórkową i trzeba mamie to umożliwić. To nie jest łatwe, im mała ona robi się większa, tym więcej wymusza i krzyczy i umiejętność nie dosłownego utulenia tego krzyku łatwa nie jest. Na szczęście są wieczorne rytuały, kiedy mała ona po dziewiętnastej żąda bliskiego spotkania z misiami, bo trzeba im sprawdzić metki na dupce i w łóżeczku chce być natychmiast. Odkąd mama pokazała jej perspektywę spacerówki zwróconej przodem do świata, samochody są super, półki w sklepie, wystająca lewa noga jest super i wiecznie uśmiechnięty bokser Diesel też.
W dwuletnim małżeństwie zawartym po trzydziestce każdy rok jest jak pięć w długodystansowym stadle. Nie ma czasu na muchy w nosie, zgniatane właściwie od razu, na obrażanie się, bo to już było w poprzednich wcieleniach. Wie się, czego chce i mówi o tym otwarcie. Wiele pierwszych rzeczy już było, ale i tak znajdą się te najpierwsze, bo przeżywane bez ogródek i z pełną mocą. Tak to się dzieje, kiedy druga osoba patrzy w tę samą stronę, ale nie próbuje na siłę spełniać marzeń i robić czegoś wbrew sobie, w imię bycia razem. Tak to jest, że jedząc wspólnie krewetki w ich wspólny wieczór nie muszą być już na wysoki połysk. Tak, czuje, jakby się znali bardzo długo, a mała, niebieskooka on była swoistym połączeniem ich dwojga, a jednak cudownie inną sobą od co najmniej siedmiu miesięcy.

30 cze 2014

M 175:

Dlaczego ten miesiąc nie może trwać do grudnia, kiedy właśnie teraz splatają się najlepsze owoce, maliny, jagody, czereśnie i truskawki, jedzone na przemian z bobem i tak w kółko, nieumiarkowanie warzywno-owocowe trwa. Jaśmin i u nich i u sąsiadów gubi ostatnie płatki, podobnie jak peonie, które będą grały w swoje kulki za rok. Mała ona, rozkosznie śpiewa, w spacerówce obserwując ulice i wystawiając lewą stopkę nieco bardziej niż prawą, najlepiej bez skarpetek, bo one tylko przeszkadzają w życiu małego człowieka. Raz pada, raz nie. Raz przejeżdżają ogromne samochody (swoją drogą po co się je kupuje, biorąc pod uwagę miejskie życie i ekonomię), raz mniejsze, o jaskrawych kolorach i wtedy jest najfajniej. Mała ona najchętniej by zjadła już dorosłe jedzenie, a nie, mama jej wtyka papki jak dla niemowlaków i dziwi się, że zje tylko cztery łyżeczki. Jej znów dni płyną. Rytm spacerów, obiadów, sprzątania, podróży do Łodzi, znów zakurzenia, znów powtarzanych czynności, kiedy to wszystko w tym czasie się mieści, to ona nie wie. Odkryła koreańskie serum z witaminą C, podobne w konsystencji do jej ukochanego Hydra Chrono z Lierac. Nie lubi szamponu Wax do wypadających włosów, bo robią się po nim jak siano i w dodatku mokre. Jakoś w ogóle jest tak, że wstaje i nagle jest 22 i dwudziesta któraś minuta meczu i świat zamiera czy strzelą, czy będą karne. Dawno nie była w lesie. Ani nad zalewem. Bo czerwcowe ciągle coś pcha ją w okołodomowe zajęcia, mogące skupić się nad tym, co nowego w warzywniaku. Coś jest w takich sklepach, że pachną podobnie, może seler, może kapusta kiszona nadają warzywniakom charakterystycznego zapachu. Ciekawe, czy ktoś się w ogóle nad tym zastanawia, ale przechodząc obok sklepu spożywczego, zawsze ciągnie się za nim skwaśniała woń mleka, pomieszana z zapachem białych bułek. Po prostu się wie, że to tu. Mała ona sklepy uwielbia, bo ludzie tonący w jej wielkich, niebieskich oczach, bo światła, rzeczy, kolory i wielkie wypisane ceny, teraz, w spacerówce widoczne jeszcze bardziej.  I patrzy ta mała ona, jak mama biega po sklepie i upycha potem do wózka tysiąc rzeczy a potem wszyscy się w domu cieszą, że jest i jedzą. Bób, czereśnie i jagody, młode warzywa w zupie, przypalony popcorn, truskawki nadziewane na widelec i wszystko jest kolorowe, świeże i pachnące jak młode lato, które właśnie się zaczęło. Bezkumkające już wieczory, pachnące zielonością, spędzają na fioletowej kanapie, on masując jej stopy, ona zatopiona w koniecznościach komputerowych, a potem idą razem w swoją noc, pozaplatani we wspólną, ostatnią czerwcową noc.

11 cze 2014

M 174 albo księżycowy czerwiec:

Jej ulubiony miesiąc rozprysnął się za dnia upalnym słonecznym blaskiem, porażającym pachnący, nieskromnie kwitnący jaśmin, rozgniataną na podniebieniu słodycz truskawek, chrupkość marchewki i kalarepki i pierzaste półkule peonii. Otwarty na oścież księżyc wciąga nie spanie i białe lekkie wino z dwiema kostkami lodu, patrzy, otwiera się z całej siły na jej zamyślenia, wytrącane kumkaniem żab.
O małej jej z niesamowitymi oczami, która stopkami i rączkami zwiedza wszystkie możliwe bezpieczne rośliny w ogrodzie. O małej jej, która nie zawsze chce jeść zupki i ona się wtedy martwi, bo i z piciem wody nie najlepiej. O tym, że wysyła w PRowy wszechświat maile i nie zawsze wracają z oczekiwaną zawartością, jak powinny, a każdy taki mail ma kawałek jej serca i co się z nim dzieje, co. O tym, że nie lubi niedziel bez niego, tak strasznie pustych i wtedy pakuje małą ją nawet do małego samochodu i jadą gdzieś, gdzie są ludzie i niedziela nie straszy. Niech się jednak czerwiec nie kończy, nawet z tymi niedzielami. Niech z całej siły kumkają żaby, unosząc w górę ciepłe, czerwcowe niebo rzadko spadające deszczem, niech popołudniowe szpaki zwiedzają trawnik, z rozmysłem kiwając głowami i w ogóle nie bojąc się przyczajonej koty. Może już wiedzą, że ona poza muchą i jaszczurką nie upolowała nic w swoim ośmioletnim życiu, że siedzi sobie ot, tak i się przygląda, udając kota. Właściwie w takie dni jak są teraz, dość upalne, zielone, przejrzyste dniem i nocą, nie zamglone ani deszczowo wilgotne, pocięte komarami, mogłaby siedzieć w domu cały czas i z małą nią obserwować jak zaczyna rosnąć lawenda na klombach przy tarasie, jak chwasty w symbiozie opanowały ogród po bokach, jak trawy zagłuszyły inne krzewy i każą im siedzieć cicho i mało rosnąć, bo one są pierwsze. Gdzieś tam są miasta, gorące tramwaje, działające klimatyzacje, lodowe latte na soi w plastikowych kubkach, lekkie lunche, bo trzeba dbać o linię. A ona w ogóle o tym nie myśli, obija się po domu w długiej sukience w kwiaty jak z Klimta, przekłada rzeczy na prawo i lewo i z powrotem, sączy czerwiec po swojemu i za nic nie chce, żeby się skończył, żeby był taki domowy constans przegryzany truskawkami, nieco oniryczny od upału, z  wyraźnymi piegami jego, które codziennie liczy, bo się pojawiają po słońcu, ze szczekającym nieoczekiwanie psem sąsiadów i małą nią na lewym biodrze i tak przekładają razem to słońce z jednej strony domu na drugą, mała ona zasypia w jeszcze jasnej sypialni i jak to jest, że jeszcze nie poznała księżyca. A czerwcowy najpiękniejszy,

30 maj 2014

M 173:

Gdzie kupić w Starachowicach peonie na pęczki, ona nie wie. Uwielbia układać bukiety przewiązując je atłasowymi wstążkami i tego jej coś brakuje, jakby ogródkowe babcie wymiotło z miasta, w których teraz jest. Pęki peonii kupowała zawsze na Kleparzu, zastanawiając się, czy poddać się ich jeszcze zamkniętym pięściom, czy już trochę ukazujące pachnące linie papilarne. Kleparza jej też czasem brakuje, zwłaszcza, jeśli spacerując Plantami, sobie trochę powspomina. Kraków to dla niej nie tylko czas przeszły, kiedy pracowała na Rynku z widokiem na Ratusz, miała fantastycznych sąsiadów, których częstowała zdobycznymi pączkami od Michałka, co w Tłusty Czwartek stanowiło wyczyn podobny do zdobycia Annapurny zimą, kiedy targała do domu siaty pełne bundza z czarnuszką, szpinaku, szynki z Bobrownik, malin od pani po lewej stronie i chrupiącego groszku cukrowego. Ilekroć nawet stoi we wkurzającym korku, kaszląc w owym małopolskim smogu, to dla niej i tak Planty i Kossakówka zawiązane srebrną wstążką Wisły, zawsze będą jednym z najważniejszych wrażeń, które poczuła jako dziecko, zobaczywszy pastele Wyspiańskiego i  ich reprodukcje wiszące u babci w sypialni. Cisza, zapach wymaglowanej pościeli zwanej "puchami" - u babci nie szło się spać, tylko "szło w puchy" - miarowo tykający zegar, anioł stróż w ramce nad łóżkiem, komunijne zdjęcie taty w podkolanówkach i właśnie reprodukcje Wyspiańskiego były jednym z pierwszych wspomnień z domu babci. Które nie wiedząc czemu, przyprawiały ją o dreszcz.
 Może coś się kiedyś wydarzyło w Krakowie, co sprawiło, że ją tam tak ciągnie, może kiedyś mieszkała w jednej z mieszczańskich kamienic, spacerowała z koronkową parasolką i jakimś cudem Los połączył rodzimą Łódź z ważnym dla niej Krakowem i sprawił, że mogła spacerować z nim i z nią w wydartą od niepamiętnych czasów niedzielą. Jest jakiś dreszcz w tym mieście, jakiś nerw, który lubi podrażniać sprawdzając, co się zmieniło a co nie.
Jak to jest, że niektóre miasta wywołują swoiste deja vu albo to, że się w nich bez trudu porusza. Ona ma tak, że często śnią się jej miasta, w których nigdy nie była, poznaje ich topografię, zawsze w słońcu. Kraków wywołuje w niej wiele obrazów sennych, że lata nad łąką pełną suszonych kwiatów, że stare meble, że jeździ konno, że spotyka po drodze zawsze te same osoby, których jeszcze nie poznała. Dziwne. Co jest w tym mieście, że ilekroć w nim jest, czuje się jak u siebie. I oprócz znajdywania smaków, wie, gdzie kupić peonie, których nie może znaleźć w jej zaadoptowanym mieście. Zimny koniec maja z tęsknotą do kwiatów. Dobrze, że umie i ma czas zanurzyć się w tym, co przyniosło przyjaźnie, smaki i chwilę, która przyniosła miłość. Dobrze, że nieustannie zauważa a patrząc na małą nią ma poczucie, że wielkie niebieskie oczy z okręgami jak Planty mają tak samo. Ma tak, że wierzy w poprzednie życia, dusz wędrówki bo to w niej niesłychanie silne. Jak Kraków, przedwojenne granice, umiłowanie czasu z pierwszego trzydziestolecia XX wieku, koni, suchych pasteli, koronek, porcelany, włosów w fale, tamtego, co kiedyś a nie do końca co teraz. I tak też można.

17 maj 2014

M 172 albo zielonomajowy:

Deszcz zadeszcza perliste konwalie i fioletowy bez, namacza świat i nie pozwala wyjść na spacer. Ona, cyborg z tytanu rano nie żyje, wieczorem robi wszystko, żeby chociaż o minutę przedłużyć świadomość, zdążyć z wymyśleniem bajki o słoniu na konkurs, zaplanować i przemyśleć posty na Facebooka, spakować w myślach walizkę, bo w ten deszcz roztopią się obydwie na łódzkim horyzoncie na szafirowo. Mała ona rośnie, potrafi wiele, zauważa więcej niż trzeba, uwielbiając patrzeć na samochody i balkony, robiąc rurkę z języka, słuchając jak szumią liście ogrodowe i ptaki tańczą wokół.
Ona: z rozkoszą patrzy jak w małej buzi pojawiły się na dole dwie falbanki, piłowane o wszystko, najlepiej o wielce długie metki zabawek z Ikei i gryzak w kształcie truskawki. Mała ona potrafi śmiać się przy szczepionce i za nic nie usnąć w kołysce ze śpiewu ptaków, bo na wózku zamieszkała folia chroniąca przed deszczem i szumi i to coś nowego i trzeba obejrzeć. Człowiek stworzony z ich optymizmów, który nieustannie się uśmiecha, wyciągający ręce do każdego krzaka, zabawki, twarzy jego lub jej, psa i kota.
Powinna odpisać na maile, porozmawiać na skype, powinna przyłożyć ucho tu i tam, co słychać, powyrywać chwasty, ciągle tyle do zrobienia, ciągle jej się nie chce jeść aż on w nią wmusza śniadanie albo kolację, bo chudnie.
On: rozczulony do naczyń włosowatych porannym uśmiechem małej jej i widokiem pogryzionej od spodu łyżeczki do jedzenia zupek gotowanych przez dużą nią, przytula się do omszałego na ciemno łebka, który produkuje niesłychane ilości uśmiechów i do szczętu zapatrzony w tatę, uwielbia spędzany razem czas.
Ona: ma czasem zachwiania swojej równowagi i wtedy może nie odzywać się cały dzień i wtedy oglądają razem z małą nią krzaki w ogrodzie i ryby w stawie i wtedy kota wenge wyczuwa to niesamowicie i pociesza całym swoim kocim ciałkiem i jak tu się smucić, nie można. Są dni, że mogłaby być przezroczysta, tak lubi, zamilczona, wtedy najlepiej jej się zawsze malowało albo coś robiło z kolorów, z farb. Bo umie bardzo dużo, ciągle coś z palców by sączyła, ale nie może się zebrać, bo praca odbiera zapał, bo decoupage, bo szycie, bo wymyślanie dziecięcych potraw, bo zdjęcia, wszystko jak najbardziej, ale zostaje jej tylko zalążek tego wszystkiego w postaci raz na jakiś czas napisania słów kilku, utkaniu koronki, która ciągle w głowie i raz po raz się rwie i zapomina.
On: z nią znów nierozerwalnie, bez oddalenia, chociaż na chwilę poszedł w siebie, ale wiedziała, że wróci.
Ona: z tego zmęczenia i niepisania rzadko wtula się w jego skrzydło lewe, ukradkiem łapią się w przestrzeni fioletowej kanapy, przepadając nieustannie w sobie i tylko nieuchronnie upływający czas jest ich w stanie stamtąd wyciągnąć.

1 maj 2014

M 171:

Dywan z zielonej trawy rozwinął się wspaniale do małego stawu, wiosna już bardzo. Dawno nie była w lesie, bo trochę nie ma czasu, bo czas ów się delikatnie skurczył i wciska się między sen na tarasie małej jej. Delikatnie zaczęła pracować, właściwie po to, aby kawałek siebie zostawić gdzieś poza domem, żeby poczuć, że jeszcze coś umie i może. Bo taka ona składa się z bardzo wielu części. I sen zostawia w Warszawie na chwilę, zauważony, bo od miesięcy ciągły. I w Łodzi, bo tam Święta, bo rzeczy do dopięcia i ten ostatni guzik się udał, stawszy się pracą, która sączy się pozytywnymi mailami. Uporczywa, ogromna wiosna zostawia w senną niedzielę na ich ulicy jeża z kulawą łapką po to, żeby właśnie ona go zauważyła, jak biedny pokonuje krawężnik i ona bierze go w pudełko, obserwuje czujny nosek wystający z najeżonej kulki i niesie ją za staw, aby tam znalazła swoje schronienie. Ile wytrwa w niewyspaniu, nie wie nikt. Każdego dnia kolejna granica wytrzymałości się przesuwa, ale jest chyba z gumy, bo może więcej i więcej. Chyba jak każda mama zresztą, to trochę jak chodzenie po z lekka nieznanym terenie, który niby wygląda znajomo, a można zaplątać się w jakieś trawy, czy wpaść w dziurę. Jedyną bronią jest intuicja, potrafiąca wyciągnąć z największej, matczynej niepewności. I z tej niepewności najpiękniej wyciąga ją uśmiech w ogromnych, hipnotyzujących oczach małej jej.
Koniec kwietnia zgubił kolejnego kota, świętokrzyski dachowiec, z dumą przynoszący myszy jak naboje do karabinu, potrafiący upolować kreta i zjeść gorącego kotleta z patelni i zastygający w jasnoszarą kulkę w prostokącie okna, przepadł bez wieści niewyczuwalnej dla brązowego psa, dla nikogo. Nikt nie chce powiedzieć, co się z nim stało, trawy wymownie milczą. W domu została tylko wenge kota i pies i zrobiło się dziwnie pusto. Wiosna intensywna w wydarzenia, urosła nowa praca, pryskają nowe bańki dmuchawców w słońcu i błyszczy srebrzysta trawa, rośnie mała ona, która już prawie siedzi, wciąż nowa siatka zmarszczek mimicznych, które pojawiają się jak nie wykryte żyły wodne, wyciągane przez kolejną noc z poszarpanymi snami. I niepostrzeżenie, w tej ich trzeciej wiośnie minęła rocznica, kiedy w zaułku św. Tomasza jego intensywnie brązowe oczy wypatrywały nadejścia jej i od tego wszystko się zaczęło. Maj już zawsze będzie dla niej znamienity, intensywny we wspomnieniach, rozsypany pierwszym bzem, a w ich trzecim maju mała ona rozpina między nimi jeszcze bezzębny uśmiech i to niby wszystko szybko się wydarzyło, a może i wolno, ale wyżyte do ostatniej milisekundy.

5 kwi 2014

M 170:

Pachnie forsycja, zieleń rozpycha się jak mała ona rączkami, pączkami kłuje błękitne niebo, świat rośnie jak na wiosnę przystało. Ona krąży wokół domów i ogródków, rysuje kołami wózka z małą nią niezliczone esy-floresy, zauważa fiołki za czyimś płotem, które postanowiły z własnej woli zamieszkać bez żadnych ograniczeń. I wspaniałe jest to, że ona ma czas te fiołki zauważyć, bo to pierwsza taka wiosna z wielkim czasem od niepamięci. Nad ich domem przelatują bociany, kaczki na stawie pływają na randki, cytrynowe motyle łaskoczą powietrze. Dzieje się.
Ona: wstaje jak automat zanim mała ona zdąży wrócić na ziemię ze snu, wyjmuje z łóżeczka coraz cięższy pakunek z zamkniętymi oczami, odmierza cztery płaskie miarki Enfamilu do butelki Suavinex, jednym zaspanym uchem łapie dźwięki apetycznej, polskojazzowej audycji w Trójce, a drugim jak mała ona je. I potem zasypiają w ciężką noc, zapadają się w swoje sny, ponownie nad ranem słuchając, jak słowiki szyją niebo na granicy dnia i nocy. 
On: przynosi białe tulipany i uśmiech w zmęczonych, piwnych oczach, wieczorem, okotowany, na fioletowej kanapie czyta, masuje jej stopy i czule przeprowadza przez chwile wspólnego, krótkotrwałego wieczoru.
Ona: rano wygląda bardzo niewyraźnie, ma podkrążone oczy, obolałe kolana, kręgosłup i łodygi nadgarstków, niewyspanie zalewa mocną kawą, wciera rozświetlające kremy, ale nic to, jej zdaniem, nie działa. Może pora się przyzwyczaić do pognieceń pod oczami i pionowych linii wokół ust, może już czas, który uczy nieustannej pogody. Tymczasem w tej rozbujanej wiośnie, w niewyspaniu, zatopiona bez reszty w bezzębnym uśmiechu małej buzi, zbroi małą nią w różne dziecięce przedmioty, cierpliwie poznając rodzaje smoczków, krzesełek do karmienia, termoopakowań, zgłębiając arkana karmienia po czwartym miesiącu. Mała ona zauważa paski na bluzce, kolory, wzorki na butelce do karmienia, widzi każdy szczegół, którymi duża ona buduje jej dzień i te wielkie oczy wpatrzone w nią wiedzą, że tak właśnie wrasta się w świat i rysuje na nim swoje miejsce, które jej stworzyli ona i on. 
Ona: w rytmie samotnych niedziel, bo on tam się uczy i tak jeszcze przez trzy lata, potrafiła znaleźć zajęcie, udało się wpleść coś dla siebie i wziąć szczyptę czasu z całego dnia, pokona niewyspanie. Los znów podpowiada, że można mieć wszystko, więc będzie troszczyć się o markę kosmetyczną, w sposób, jaki najbardziej lubi i cudownie jej z tym. Lekko, jak na wiosnę przystało, na czas nowości.

23 mar 2014

M 169 albo czas płynie:

Czas jej się skurczył w marcu, stając się szczyptą dwóch tygodni roztartych w palcach, jak krem Olilatum na jej małych policzkach , bo odkąd mała ona śpi na brzuchu, to sobie odgniata buzię prawą i trzeba smarować. Ona i mała ona stały się absolutną jednością, zanim mała ona się obudzi w nocy, to ona budzi się tuż przed nią, aby resztki snu nie uciekły i trwały dalej, po jedzeniu. A czasem nocne audycje radiowe tak cudownie płyną przez noc, że aż żal spać, a trzeba. Noc ma inny ciężar, obserwowany wykrojonym prostokątem okna na dom sąsiadów i na księżyc, który pięknie zawisa na rynnie ich dachu. Zaakceptowała obijanie się o ściany w domu i swoistą samotność, bo odkąd nauczyła się swojego dziecka, jest znacznie łatwiej, bo taki ma teraz rytm i nikt jej w nim nie pomoże, aby zmieścił się w nim czas na upragnione zabiegi kosmetyczne, których jej bardzo brak. Przyzwyczaiła się do nie spania, poznała wszystkie odcienie płaczu i marudzenia, nauczyła ją patrzeć na anioły i wywoływać głośny śmiech. Codziennie mała ona odkrywa coś nowego, jak ostatnio jej twarz, świadomie i uważnie oglądając ją małymi rączkami na wszystkie strony i to był ten kosmos, za którym przez tyle lat z całej siły tęskniła. W przelocie dni zdążyła odwiedzić miasto na Wu, powzdychać do koronek w Intimissimi, zobaczyć nic dla małej niej w TK MAXX i zmęczyć się w odzwyczajonym tłumie. Jakoś tak się dzieje, że codziennie sobie obiecuje, że postara się o słowo a nie potrafi. Podobnie jak nie poddać się fali bezsilności, bo ostatnio odwiedza ich bardzo bardzo biedna pani i jak jej bardziej pomóc, to ona już nie wie. Pani myje okna i zabiera nadprogramowe kotlety i łyk wody, bo chodziła cały dzień i zebrała tylko cztery butelki, żeby mieć za nie dosłownie parę groszy. Pani jest jak duch, pyta o pracę, obwieszona za dużym płaszczem i reklamówkami, pojawia się i znika znienacka. Jest wielu takich ludzi, jak ona widzi i zderza się z taką biedą a nie tylko słyszy, że jest gdzieś pochowana, to wyciąga niepotrzebne rzeczy, daje jak najwięcej i wspiera ile może, z poczuciem, że ma absolutnie wszystko i wcale więcej nie trzeba.
Ona: zatacza kółka z miękko jadącym Casualplay z małą nią w środku, okrąża skwerek oblepiony dzieciakami wiszącymi na huśtawkach i oponach, posłusznie miękko pokonuje chodniki i codziennie rusza znajomą trasą, rozszerzając ją o kolejne szczekające płoty. On pracuje tak bardzo, że mają go zaledwie szczyptę w całym długim dniu, wpada na obiad, kawę i biegnie dalej naprawiać ludzi. One zostają w uśmiechach i oczekiwaniu, tęsknią - i tak każdego dnia. I na razie nie zmieni się nic - w samotności jej, w radościach z odkrywania każdej minuty, z zadowolenia z nowego tuszu L'Oreal Couture, powrotu do każdego ubrania sprzed ciąży, z pęczniejącego ogrodu i nareszcie dłuższego dnia.

28 lut 2014

M 168 albo koniec lutego:

Ona: I wzięło i uciekło zimę, przywołało ptaki i mgły, przez które rano o piątej szóstej, kiedy karmią małą, widać wiecznie włączony ogromny telewizor u sąsiadów, szklana pogoda ciągle. Błota oblepiły drogi i wózek, nie zapominając o butach i błotnikach w aucie i takimi krokami to zbliża się wiosna.

On: nieprzytomny, zmęczony, ciągnie dni kawami i wraca jak najszybciej ze swoich konieczności, wtulając twarz i usta w najbardziej kochane na świecie zawiniątko z małą nią.

Ona: rok temu ciągle czekała, aż taka on/ona pojawi się w jej życiu, posunęła się tak mocno, tak dużo miejsca zrobiła, aby się udało i się udało. Co się wydarzyło przez czas ten, oprócz pojawienia się małej jej. Niektórzy się rozstali i zstali, pozostawiając w niej cień na zawsze, że szkoda. Niezmiennie lubi pierwszy dźwięk nalewanego wina do kieliszka. Z racji bycia połowiczną mleczarnią, wystarczająco stęskniła się za czekoladą i krewetkami. Odrobinę zaokrągliła się, ale tak, że nie wygląda na ilustrację stresu. Polubiła olejek do mycia z Bielendy, balsamy do ciała Garnier, chociaż ostatnim rarytasem i absolutem był silnie nawilżający z linii Prescription Lierac, naprawił wiele. Zdziwiona skutecznością i znakomitym działaniem kremu Hydra Adapt Garnier, właśnie rozpoczęła jego trzecią tubkę. Nadal nie może obyć się bez serum, które regularnie stosuje na noc, tym razem Coherence od Lierac. Ciąża wyprasowała jej lekkie zagniecenia pod oczami, niestety wróciły cienie, które wymiata korektorem w pędzelku Lumi Magique L'Oreal. Nie znosi matujących fluidów, które nawet w tytule będąc lekkimi, dla niej takimi nie są, dlatego też darzy wzajemną miłością Healthy Mix Bourjois nr. 52. Eyeliner zamieniła na kredkę. Zdarzy się jej pomalować usta kolorem z wachlarza odcieni fuksji. Bo trzeba w tę wiosnę wejść z jakąś twarzą, a nie z niespaniem z powodów okołodziecięcych. Kozaki na szpilce zamieniła na motocyklowe botki, wielbi dzianiny i torby-worki, bo z takimi najłatwiej teraz i najbardziej do pary. Dni spędza podobnie, spacerując po okolicy i paradując z czarnym casualplayem, pośród x-landerów, tako i coneco. Zapuszcza się w leśne ścieżki, odwiedza te sklepy, gdzie można wjechać wózkiem i zna wszystkie szczerbate chodniki. Nie maluje paznokci. Odkąd zgubiła gdzieś czereśniowy lakier, jakoś nie ma weny ani możliwości umalowania ich na inny kolor. Bo czas, bo po co. Zapomina o kolczykach, bo może jeszcze zawadzić o rozkoszny mech na małej głowie jej. Jak jest w lesie, to trochę tęskni za rytmem miasta, bo szafa ubrań miastowych pełna i co z nimi. No ma tak czasem, bo wyrosła wśród klekoczących tramwajów i rozpuściła się na kubkach dobrej arabiki na wynos. Wyżywa tak po nowemu dla niej trochę każdy dzień, bez miejsca na rozflaczenie się. Zresztą trzeba robić tak, aby wtorkiczwartkipiątki nie zlepiły się w jedną, taką samą kulę tygodnia. Sukcesem jest nie spanie do dwudziestej trzeciej, zaśnięcie małej jej zaraz po karmieniu, jej śmiech, wymyślenie obiadu i jego zrobienie, zadbanie o dom i robienie tego równocześnie. Powoli się sączy pourodzinowy czas. I niech tak zostanie.

9 lut 2014

M 167:

Zima tworzy świat ze szkła, nie pozwalający wyjść nigdzie, zatapia w szkle samochód, płot, kładzie brzozę na lewym boku i targa mrozem. Za moment roztapia wszystko, rozmywa krajobraz, chrzęści grudami śniegu odkrywając uśpioną ziemię. Ona z małą nią pokonuje wzloty i upadki wzgórz, dzielnie radząc sobie z wózkiem idealnym na takie wyboje i rozpadliny i chodzi tak i mówi do śpiącej niej co widzi. Mała ona ma wyjątkową wrażliwość, ma sen cienki jak skorupka jajka, który łatwo przebić światłem, dźwiękiem, niewygodą, a tę wrażliwość trzeba utulić i ponosić, aby stała się twarda niczym jajo strusie. Bycie mamą rozwija się w niej coraz bardziej, uczy się każdego jej krzyku, każdego gestu, aby odgadnąć o co chodzi małej jej, rozmawia z nią nieustannie i napotyka pytające, wielkie oczy, jakby mała ona rozumiała absolutnie wszystko i dziwiła się, że jej mama nie wie, o co jej chodzi. Rytm dnia zlał się w jeden długi, taki sam czas, więc uciekła do Krakowa, aby małej jej pokazać to, za czym tęskni gdzieś po cichu, aby pozaglądać z wózkiem w ulubione kąty, które wciąż są jak narkotyk. Więc zaglądały. Do budek z preclami, ale była taka pora, że się skończyły te z sezamem, więc nie kupiła żadnego. Spieszyła się zresztą do domu, aby nie rozbić uzyskanej strusiej skorupki snu jej. Do Rossmanna na Wiślnej, bo tam można wjechać wózkiem bez problemu. Westchnęła nad Chocoffee, bo jak nikt napiłaby się gorącej czekolady z espresso. Zajrzała do bułek z serem u Hawełki. Obeszła ukochany pierścień Plant. Nasyciła widokiem oblodzonej Wisły w łabędzi wzór. Rozszerzyła nareszcie cztery ściany swojego domu o wspomnienia pierwszego krakowskiego spaceru z małą nią. Bo ją trochę nosi. Bo jak wciąż była w kołowrotku podróży albo mieszkała w walizce, to trudno mimo wszystko tak maksymalnie zwolnić obroty. Ale za to można zrobić tysiąc rzeczy z dzieckiem na ręku, nabywa więc zupełnie nowych umiejętności, do tej pory nie znanych. Bo nie jest łatwo z małym człowiekiem, który wciąż funduje wycieczki w góry płaczu. Bo trzeba znaleźć do nich szlak, wyznaczyć azymut i zapamiętać tę trasę, która co dzień się może zmienić. Ona scaliła się z małą nią w prawie jedno, a on trochę z konieczności obok, dbający o gniazdo, o to, aby temu najdroższemu mu dwupakowi było jak najlepiej. Czas uczenia się człowieka. Czas niewyspania, czułych spojrzeń, wielofunkcyjności. Wspólnych, określonych wieczorów pod dyktando 52 centymetrów i zapadanie się w sen, aby zdążyć wpaść choć na chwilę w fazę REM.

22 sty 2014

M 166 albo zima o tu:

Po jednej stronie strzelistego domu ogród zamarł jak z plastiku wygląda nie rusza się żadna gałąź trawa, nic. Po drugiej stronie oblodzony podjazd do bramy ona swoim Twingo nie wyjedzie bo jeszcze nie zmienił butów na zimowe i dopadła go wszechogarniająca białość i stoi tak aż jej go żal. Czy bardziej świat ze szkła czy z plastiku trudno powiedzieć bo ona nie wystawia nosa z ciepłego domu od dni kilku bo jak bo przecież na lodzie nie popchnie wózka z bezcenną nią, niestety. Pomiędzy tym światem milczącego ogrodu i nieco bardziej rozgadanej ulicy w strzelisty dach wbija się płacz małej jej bo nuda bo może dziś akurat nie lubi mamy bo coś jej przeszkadza i nie wiadomo co może jeszcze zły mieszkaniec brzuszka nie wyniósł się na dobre i daje czadu. Nie marzną jej ręce na kość nie pieką z mrozu jak kiedyś w mieście na Wu nie musi wyjeżdżać srebrnym autem w śliskie wstążki dróg i uważać jeszcze bardziej żeby nikt w nią nie wjechał bo ona jest teraz podwójnie bezcenna. Śpiąca. Zatrzymana w czasie. Z dniami podobnymi kiedy czas zwolnił do maksimum kiedy wszystkie jej ukochane mazidła leżą odłogiem kiedy nie maluje za dużo nie czyta kiedy właściwie jest tak jak kiedyś za jej dzieciństwa z wolno płynącym czasem bez telefonów bez fejsbuka z oczekiwaniem na list z czytaniem filipinki z odrabianiem lekcji przy czym jej lekcją jest sześciotygodniowa mała ona która zaczęła się uśmiechać i bawią się w ciemno jasno. A kiedy ona kiedyś wróci do pracy to jak to będzie może jej mózg wyparuje i ludzie pobawią się znów nim jak orzeszkiem bo znów gdzieś przestanie pasować jak zawsze zresztą. Na razie o tym nie myśli na razie zima biała jak przystało skończyły się z wózkiem spacery bo ślisko, trudno. Zamknięta w wieży o grafitowej dachówce łowi pierwsze jej uśmiechy w siatkę minut i godzin czeka na jego brązowe zmarznięte oczy śledzi żywot kominkowego płomienia i roztapia się nad każdym uważnym spojrzeniem jej. Wieczorem w łazience łowią się łakomie spojrzeniami patrzą uważnie na dość wymęczone twarze z troską pytając jak to jak tamto a potem odsuwają wszystko na jutro i zapadają w głęboki należący się im sen.

16 sty 2014

M 165:

Dni splatają się w jeden korowód krótkiego, płytkiego snu, siedzenia w piżamie czasem do popołudnia, zadeszczonego horyzontu, nie dojedzonego, zimnego obiadu, szykowanego między krótkimi drzemkami jej, jedzeniem banana bo najszybciej, myciem butelek, myciem siebie w ekspresowym tempie, w reklamówkach wypełnionych pieluchami do wyrzucenia, jej niemowlęcym gadulstwem i cudowną bliskością karmienia. Dni sączą się podobnie, ona czeka, kiedy on wróci, zaszeleści zakupami, zrobi sobie kawę, założy domową bluzę i weźmie pakunek z bezcennym skarbem, aby ona mogła spokojnie zacząć dzień na sobie.  Kochają się spojrzeniami, w przelocie łapiąc słowa, że jest dzielna, że on też, bo dużo pracuje, że zrobiła tysiąc rzeczy z dzieckiem na rękach, a on miał wielu pacjentów i wracają do wspólnego punktu na fioletowej kanapie, sklejając godziny ze swojego dnia właśnie około dwudziestej. Ona z dnia na dzień odsuwa umycie umywalki i poskładanie prania, bo czasem nie może przedrzeć się przez krzyk, ani go zostawić a czasem zwyczajnie nie ma siły. Tak trudno bowiem skleić misternie nadlatujące cząsteczki snu pod delikatnymi powiekami dziecięcia o długich rzęsach. Ona utula każdą tę cząsteczkę odganiając niedobre dźwięki, jakby ten sen był najcieńszą pajęczyną, której za nic nie można rozerwać i w tej pajęczynie mały człowiek powinien się otulić w ciągu dnia, ale tego nie robi. Budowanie mostu, na końcu którego Morfeusz czeka za swoją łódką czasem trwa bardzo długo, a w tej podróży pomaga i smoczek i owca z z bijącym sercem i głaskanie po głowie. A tu pies żąda, kot miauczy a ona z zawiniątkiem chodzi, żeby usnęło albo lula i tak całymi dniami, całą dobę odgarniając z małej główki wszystko co niedobre. I nie zawsze się niestety udaje. Podobnie jak wyganianie potwora z brzucha, który tam siedzi i męczy małego człowieka, rozpiera małą buzię w strasznym grymasie płaczu a ona musi to wytrzymać i nie włączać empatii, że człowiek cierpi a to bardzo trudne. Ona łapie pierwsze uśmiechy i badawcze spojrzenia jej wielkich oczu, rozbija na atomy każdy najmniejszy nastrój małej jej, słucha intuicji, czuwa i wycisza małą ją, otula się domem i dobrze jej z tym, choć zamyka się w coraz mniejszej przestrzeni.

3 sty 2014

M 164:

W Nowy Rok wkroczyła z ogromnym spokojem, że spełniło się to, co wypełnić się miało, ale było przez lata odsuwane z powodów pokrętnego Losu, który nareszcie przekręcił kurek na właściwy tor i ustawiła wszystko jak być powinno. W tamtym roku poznała nową, obezwładniającą miłość, która wypełniła połowę grudnia i rozleje się na cały rok kolejny i na każdy następny i nic już nie będzie tak jak samo, i na to nic tak samo czekała tyle tyle. W tamtym roku było dużo śniegu na początku roku, bardzo wielu wspaniałych nowych ludzi, cebularze, potem wiosna, wymarzone dwa milimetry, rozsłonecznione lato, malwy podpierające upalne niebo w Kazimierzu i smak wędzonej ryby na bezkresnych Mazurach. Dni rośnięcia brzucha i tysiąca nowych rozmów, splątanych wątków i nieoczekiwanych, radosnych wiadomości. Dni zaufania i niepokoju, więcej słońca niż chmur, więcej spokoju niż drgań. Ciekawe, ile Los będzie wygładzał i prostował przed nią ścieżki, czy nadal w tym roku będzie układał wszystko, jak na Serafinów przystało, jak na ósme niebo, w którym rośnie ich nieduży dom. Nie kusi, niech tak będzie jak jest, jak coś dużego dobrego się przytrafi, to ucieszy się, doceni jak prezent. Nauczyła się odpuszczać, że coś nie posprzątane czeka na swój sprzątania czas, że trzeba spać jak można, pomimo rzeczy do zrobienia tysiąca. W zeszłym roku nie przybyło zmarszczek, ciało ładnie przeszło przez ciążę, nie pozostawiając żadnych niechcianych pamiątek, chociaż pewnie nie będzie już takie samo. Mogłaby więcej malować, pastele i akwarele czekają, a tu nic, a tu weny nie było, jakby cała jej wyobraźnia, wszystkie kwiaty, którym chciała nadać papierowe życie, skumulowały się w jej brzuchu na kreowaniu małego, idealnego cudu. Mogłaby pamiętać, że nie ma musztardy do parówek, że gdzieś zgubiła malutką skarpetkę i że pralka zjada skarpetki jego i jak to się dzieje, nie wie za nic. Może w tym roku uda się być jeszcze bardziej zorganizowaną. Może nauczy się wyjeżdżać toyotą z garażu. Nie przestanie mieć kultu podłogi i nie polubi nakładania poszewki na kołdrę. Postara się być lepszą i jeszcze bardziej zauważać. Pamiętać o urodzinach przyjaciół i o znajomych w ogóle i dzwonić, a nie wtedy, kiedy jest już późno a potem jest głupio i się milczy i kontakt się urywa jak za cienka nitka do szycia grubej tkaniny. Przestanie się przejmować jak ktoś robi głupoty, bo to są głupoty jego a nie jej i nie ma co wyżywać swojego życia na czyjeś bezpotrzebnie. Pozbędzie się butów, w których nie chodzi i ubrań, których nie założy, bo są za czarne, za mało przydatne albo za małe. Nie zapuści włosów, chociaż bardzo często jej się śni, że ma długie i lśniące. Nauczy się odkładać rzeczy w miejsca im przeznaczone i przez to będzie można znaleźć pompkę do materaca i jego bluzę do biegania, która pobiegła gdzieś za impulsem i się raczej nie znajdzie. Poszuka rękawiczek, które mieszkają wszędzie, tylko nie na jej rękach. Niech ten rok sączy się zdrowo i bezpiecznie. Niech ci, którzy czekają i szukają, którymś z jakiś powodów życie odsuwa złote runo i ósme niebo - niech znajdą. Ona bardzo czuwa, aby tak było.