30 cze 2014

M 175:

Dlaczego ten miesiąc nie może trwać do grudnia, kiedy właśnie teraz splatają się najlepsze owoce, maliny, jagody, czereśnie i truskawki, jedzone na przemian z bobem i tak w kółko, nieumiarkowanie warzywno-owocowe trwa. Jaśmin i u nich i u sąsiadów gubi ostatnie płatki, podobnie jak peonie, które będą grały w swoje kulki za rok. Mała ona, rozkosznie śpiewa, w spacerówce obserwując ulice i wystawiając lewą stopkę nieco bardziej niż prawą, najlepiej bez skarpetek, bo one tylko przeszkadzają w życiu małego człowieka. Raz pada, raz nie. Raz przejeżdżają ogromne samochody (swoją drogą po co się je kupuje, biorąc pod uwagę miejskie życie i ekonomię), raz mniejsze, o jaskrawych kolorach i wtedy jest najfajniej. Mała ona najchętniej by zjadła już dorosłe jedzenie, a nie, mama jej wtyka papki jak dla niemowlaków i dziwi się, że zje tylko cztery łyżeczki. Jej znów dni płyną. Rytm spacerów, obiadów, sprzątania, podróży do Łodzi, znów zakurzenia, znów powtarzanych czynności, kiedy to wszystko w tym czasie się mieści, to ona nie wie. Odkryła koreańskie serum z witaminą C, podobne w konsystencji do jej ukochanego Hydra Chrono z Lierac. Nie lubi szamponu Wax do wypadających włosów, bo robią się po nim jak siano i w dodatku mokre. Jakoś w ogóle jest tak, że wstaje i nagle jest 22 i dwudziesta któraś minuta meczu i świat zamiera czy strzelą, czy będą karne. Dawno nie była w lesie. Ani nad zalewem. Bo czerwcowe ciągle coś pcha ją w okołodomowe zajęcia, mogące skupić się nad tym, co nowego w warzywniaku. Coś jest w takich sklepach, że pachną podobnie, może seler, może kapusta kiszona nadają warzywniakom charakterystycznego zapachu. Ciekawe, czy ktoś się w ogóle nad tym zastanawia, ale przechodząc obok sklepu spożywczego, zawsze ciągnie się za nim skwaśniała woń mleka, pomieszana z zapachem białych bułek. Po prostu się wie, że to tu. Mała ona sklepy uwielbia, bo ludzie tonący w jej wielkich, niebieskich oczach, bo światła, rzeczy, kolory i wielkie wypisane ceny, teraz, w spacerówce widoczne jeszcze bardziej.  I patrzy ta mała ona, jak mama biega po sklepie i upycha potem do wózka tysiąc rzeczy a potem wszyscy się w domu cieszą, że jest i jedzą. Bób, czereśnie i jagody, młode warzywa w zupie, przypalony popcorn, truskawki nadziewane na widelec i wszystko jest kolorowe, świeże i pachnące jak młode lato, które właśnie się zaczęło. Bezkumkające już wieczory, pachnące zielonością, spędzają na fioletowej kanapie, on masując jej stopy, ona zatopiona w koniecznościach komputerowych, a potem idą razem w swoją noc, pozaplatani we wspólną, ostatnią czerwcową noc.

11 cze 2014

M 174 albo księżycowy czerwiec:

Jej ulubiony miesiąc rozprysnął się za dnia upalnym słonecznym blaskiem, porażającym pachnący, nieskromnie kwitnący jaśmin, rozgniataną na podniebieniu słodycz truskawek, chrupkość marchewki i kalarepki i pierzaste półkule peonii. Otwarty na oścież księżyc wciąga nie spanie i białe lekkie wino z dwiema kostkami lodu, patrzy, otwiera się z całej siły na jej zamyślenia, wytrącane kumkaniem żab.
O małej jej z niesamowitymi oczami, która stopkami i rączkami zwiedza wszystkie możliwe bezpieczne rośliny w ogrodzie. O małej jej, która nie zawsze chce jeść zupki i ona się wtedy martwi, bo i z piciem wody nie najlepiej. O tym, że wysyła w PRowy wszechświat maile i nie zawsze wracają z oczekiwaną zawartością, jak powinny, a każdy taki mail ma kawałek jej serca i co się z nim dzieje, co. O tym, że nie lubi niedziel bez niego, tak strasznie pustych i wtedy pakuje małą ją nawet do małego samochodu i jadą gdzieś, gdzie są ludzie i niedziela nie straszy. Niech się jednak czerwiec nie kończy, nawet z tymi niedzielami. Niech z całej siły kumkają żaby, unosząc w górę ciepłe, czerwcowe niebo rzadko spadające deszczem, niech popołudniowe szpaki zwiedzają trawnik, z rozmysłem kiwając głowami i w ogóle nie bojąc się przyczajonej koty. Może już wiedzą, że ona poza muchą i jaszczurką nie upolowała nic w swoim ośmioletnim życiu, że siedzi sobie ot, tak i się przygląda, udając kota. Właściwie w takie dni jak są teraz, dość upalne, zielone, przejrzyste dniem i nocą, nie zamglone ani deszczowo wilgotne, pocięte komarami, mogłaby siedzieć w domu cały czas i z małą nią obserwować jak zaczyna rosnąć lawenda na klombach przy tarasie, jak chwasty w symbiozie opanowały ogród po bokach, jak trawy zagłuszyły inne krzewy i każą im siedzieć cicho i mało rosnąć, bo one są pierwsze. Gdzieś tam są miasta, gorące tramwaje, działające klimatyzacje, lodowe latte na soi w plastikowych kubkach, lekkie lunche, bo trzeba dbać o linię. A ona w ogóle o tym nie myśli, obija się po domu w długiej sukience w kwiaty jak z Klimta, przekłada rzeczy na prawo i lewo i z powrotem, sączy czerwiec po swojemu i za nic nie chce, żeby się skończył, żeby był taki domowy constans przegryzany truskawkami, nieco oniryczny od upału, z  wyraźnymi piegami jego, które codziennie liczy, bo się pojawiają po słońcu, ze szczekającym nieoczekiwanie psem sąsiadów i małą nią na lewym biodrze i tak przekładają razem to słońce z jednej strony domu na drugą, mała ona zasypia w jeszcze jasnej sypialni i jak to jest, że jeszcze nie poznała księżyca. A czerwcowy najpiękniejszy,