24 lip 2014

M 177 albo środek wakacji:

Pojawiły się jabłka Genewa, a w Kazimierzu Dolnym na Małym Rynku starszy pan zachwalał ogromne czerwone porzeczki i zawsze jej żal, jak ktoś się stara, coś zerwał, ułożył i przywiózł i sprzedaje, stojąc lub siedząc nierzadko w niemiłej ciału atmosferze. Tak, jest bardzo naiwna, bo milion razy dała się nabrać biednym babciom sprzedającym trzy pietruszki a tak naprawdę to mogła być szajka sprzedająca szemrane warzywa tu i ówdzie, bo na numer z babcią wiele osób się nabiera i to działa. Trudno, kupiła by pół świata, bo starsze panie i dziadziusie o poczciwych oczach są jej czułym punktem, ma do nich sentyment, coś jej się robi w środku, że muszą tak siedzieć i sprzedawać bo być może to ich jedyne okno na świat - pooglądać ludzi, podsłuchać, co się dzieje u tych młodych i uciec tym samym od straszliwego tsunami samotności.
Lipiec się więc nieco zestarzał, im bardziej w lato tym więcej śliwek i moreli, aż do wrześniowych rozkoszy, kiedy wszystko owocuje na potęgę i ona to uwielbia.
Lato pachniało kiszonymi ogórkami mamy, kiedy wracała z harcerskich obozów, taszcząc wielki plecak na stelażu, którego prawie pół piętra zajmował gruby sweter, podstawa wyjazdów i wiecznie mokry ręcznik. Pamięta dokładnie, jak układało się ubrania, aby w plecaku cokolwiek się zmieściło i jak często urywały się szelki od tego ciężaru i biegło się do pociągu o jednej szelce i o zdrowych nogach bo trzeba było złapać lato. Wtedy nic nie przeszkadzało, można było spędzić miesiąc w bagiennym, onirycznym klimacie, pełnym meszek, nie schnących ubrań i trwać w wiecznym niewyspaniu, bo o drugiej w nocy podkradało się olej i mąkę na naleśniki z namiotu gospodarczego w zgrupowaniu. Jaki był dreszcz emocji, kiedy mimochodem było się podglądanym w sanitarnym enesie, kiedy na mokrej, ubitej ziemi ostrożnie stawiało się nogi na reklamówkach, aby się nie ubrudzić i nie przewrócić znienacka. Były czasy, że przez trzy tygodnie nie widziała się w lustrze a potem było niesamowite zaskoczenie, że jest się krzywo opalonym, ma się wypłowiałe i wysuszone na wiór włosy przewiązane sznurówką, bo się zgubiło jedyną gumkę. Lipiec to był czas marszu na zwiady w nieprzewiewnych mundurach, mycia menażek w trzech ocynkowanych baliach o charakterystycznym zapachu ludwika pomieszanego z tłuszczem i każdy, kto tylko był na harcerskim obozie jest sobie w stanie przypomnieć jak pachniało w harcerskiej kuchni.
Sierpień był dla niej miesiącem zdobywania gór, które poszarpaną nitką zszywały cały miesiąc w jedną wielką radość. Ulubione jej trasy, wielokrotnie zdobywane - Dolina Pięciu Stawów z przejściem przez Świstówkę, Czerwone Wierchy zdobywane najlepiej od Doliny Małej Łąki, Wołowiec, Rakoń i Grześ, wreszcie Kozi Wierch i Zawrat, trasy precyzyjne i wymagające dobrej aklimatyzacji, aby dały należytą radość. Każdy sierpień to były góry, albo Beskidy albo Tatry Słowackie i przytulone do nich małe miasteczka, jesień pozostawiając biwakom w Bieszczadach. Dziesiątki rajdów, zdartych butów, nocowania w stodołach i mycia się w lodowatej wodzie. Kromek chleba z pasztetem, jabłek papierówek, ostrej anginy i wąchania swetra przystojnego kolegi, siedząc na lepkiej podłodze w schronisku i popijając słodką herbatę bo zimno. Kiedy padało, zakładało się wielką folię z kapturem i skórzane trapery, nie będąc uzbrojonym w goreteksy, spandeksy i technologie, tylko w serce i siły, bo góry w sierpniu to była konieczność absolutna i tak przez lata. Bolały plecy, barki od ciężkiego plecaka, zakwasy w łydkach, paliły się nosy w słońcu, gryzły osy, było się omijanym przez sokoły, ale i tak najcudowniej było wieczorem rozłożyć papierową, wojskową mapę sklejoną taśmą i liczyć ile się przeszło.
Jest w niej nieustanny sentyment do takich wypraw, tyle, że teraz inne nieco czasy i patchworkowe kolana, ale mała ona - jeśli tylko będzie chciała - też będzie zszywać poprute ściegi gór - idąc. Nie tylko w sierpniu.
Tymczasem spacerują, on zawsze prowadząc wózek z małą nią, ona - trzymając łodyżkę nadgarstka i kiścią dłoni tuż obok jego. I tak zaraz wejdą w sierpień. 

7 lip 2014

M 176 albo dwa lata:

Tak, ona lubi daty, pewniki, które trzymają tradycję w widełkach pamiętających o rocznicach, urodzinach i właśnie wtedy jej się też słowa najlepiej sączą, jak dziś francuskie Chardonnay i Coltrane. Objedzeni krewetkami w maślano-winnym sosie, z pobrzmiewającą nutą saksofonu i słodkich truskawek, sączą swój dwuletni staż małżeński, z niebieskookim owocem, równie słodko śpiącym na górze, przykrytym bambusowym kocykiem Lullalove. Bo właściwie to wszystko skupia się wokół tych 6450 g i 66 cm, które potrafią dwoma i pół zębami przegryźć wszystkie smoczki. Które układają stopkę na stopce pod kątem na oparciu od spacerówki i tak sobie ogląda świat, matka to nuda. Które małymi rączkami zwiedzają absolutnie wszystko i najchętniej zatapiają się w łyżce z zupką, bo znakomicie się w niej ciamka i rozsmarowuje. I jak trudno wyjąć tę małą, upartą rączkę z zawieszenia w owej zupce, wie tylko mama, która każdego popołudnia odbywa walkę z polubianiem warzyw i mięsa. W jedzeniu zresztą najfajniejsze są morele i śliwki, wzorki na krzesełku Mamas& Papas i nowe śliniaki w słoniki z TK Maxx, a cała reszta jak samo jedzenie, codzienny rytuał, który mama z mozołem złośliwie powtarza, a już wycieranie umorusanej buzi to absolutny koszmar, który niestety musi być codziennie. Mała ona zaczęła po raz pierwszy małymi piętkami podpierać niebo, leżąc obok niej pod perukowcem. Mała ona od czasu narodzin jest traktowana jak odrębny człowiek i pomimo, że ona miała zadatki na kwokę, to nią nie jest. Bo udało jej się dziecko, które potrafi się sobą zająć, które jest regularnie odkładane na spanie i na bycie sobie i patrzenie na to, co wokół. Bo ona jej po prostu na to pozwala. Mała ona wie, że mama musi sprzątnąć łazienkę i zrobić babci zupę ogórkową i trzeba mamie to umożliwić. To nie jest łatwe, im mała ona robi się większa, tym więcej wymusza i krzyczy i umiejętność nie dosłownego utulenia tego krzyku łatwa nie jest. Na szczęście są wieczorne rytuały, kiedy mała ona po dziewiętnastej żąda bliskiego spotkania z misiami, bo trzeba im sprawdzić metki na dupce i w łóżeczku chce być natychmiast. Odkąd mama pokazała jej perspektywę spacerówki zwróconej przodem do świata, samochody są super, półki w sklepie, wystająca lewa noga jest super i wiecznie uśmiechnięty bokser Diesel też.
W dwuletnim małżeństwie zawartym po trzydziestce każdy rok jest jak pięć w długodystansowym stadle. Nie ma czasu na muchy w nosie, zgniatane właściwie od razu, na obrażanie się, bo to już było w poprzednich wcieleniach. Wie się, czego chce i mówi o tym otwarcie. Wiele pierwszych rzeczy już było, ale i tak znajdą się te najpierwsze, bo przeżywane bez ogródek i z pełną mocą. Tak to się dzieje, kiedy druga osoba patrzy w tę samą stronę, ale nie próbuje na siłę spełniać marzeń i robić czegoś wbrew sobie, w imię bycia razem. Tak to jest, że jedząc wspólnie krewetki w ich wspólny wieczór nie muszą być już na wysoki połysk. Tak, czuje, jakby się znali bardzo długo, a mała, niebieskooka on była swoistym połączeniem ich dwojga, a jednak cudownie inną sobą od co najmniej siedmiu miesięcy.