28 gru 2015

M 211 albo poświąteczny:

Rozwałkowany jak wielka, okrągła, silikonowa stolnica księżyc, był największy od czasu, kiedy ona się urodziła i pięknie w jego wjechali, nie uszkodziwszy go, jak wracali z miasta na Ł. Miękko się podróżowało w świąteczny, bezśnieżny czas, z kojącym poczuciem rodzinnej wspólnoty, bo co zostaje, jeśli nie świąteczne wspomnienia, że jeszcze trwa babcia, że mała ona dzielnie pokonywała progi ponadstuletniego domu strasząc śmiechem dużego psa, że wylizywała lukier ze świątecznych ciasteczek, marszcząc z rozkoszy nosek, że była wielka, dostojna jodła i sznur drobnych prezentów starannie dobranych dla każdego i tysiąc smaków, których doznaje się raz do roku. Zupa grzybowa z łazankami, karp smażony, mięsisty jesiotr, festiwal śledzi: jej w cydrze, osobno w żurawinie i kolendrze, śledź ciotkowy pod pierzynką z jabłkiem i porem, maminy smażony w cieście, karp w galarecie, chrzan i żurawina, kapusta z grochem, pierogi i kapusta z grzybami, smażone kapelusze grzybów, makowiec, piernik, makiełki z kruchymi ciasteczkami, kompot z suszu, za którym zawsze przepada tata. Bywały jeszcze kotleciki z jajek i ziemniaków do ryby i sałatka jarzynowa, ale w tym celowała druga babcia, która już tam, po drugiej stronie ich rodzinnego stołu. Dziś ta babcia jej się śniła, że haftowała dla niej suknię ślubną, w kolorze czerwieni i bieli, babcia leżąca w szpitalu, jakby czuwała nad nią zaznaczając, że nieustannie jest.  Są takie chwile, że trzeba być razem z tymi, którzy chcą razem być, bo nie zawsze tak jest, bo są też chwile rodzinne wymuszone, nadęte, jak wydmuszka, po to tylko, aby trwały bo tak trzeba, bez pełni, bez poczucia, że tworzy się sobą rodzinną historię, chwile, w których się tylko je albo narzeka, albo ukradkiem połyka łzy albo daje nura w zlewie zmywając talerze, bo mogło się komuś zrobić przykro i tego się nie zmieni. Dlatego ona unika tych, którzy skupiają się tylko na sobie i na swoich blaskach, nie widząc za nic cieni, niech sobie chodzą swoimi jedynymi i słusznymi ścieżkami, niech sobie są i krążą na swoich orbitach, nie zahaczając o jej wypielęgnowany świat, w którym potrafi być harmonijnie ponad wszystko bo o tym, co nie tak, w którym rozmawia się i szanuje. Taki czas ona lubi, kiedy symbole mają być symbolami, kiedy każda chwila wspólnie spędzona maluje kolejne wspomnienia pachnące mandarynkami i kompotem z suszonych owoców, kiedy wreszcie wjeżdża się w ten księżyc i później jest nadal ciasno razem, wtedy się wie, po co jest ten cały czas okołoświątecznego zamyślenia, w którym domowe smaki z pełną świadomością mają podkreślać to, co najważniesze na świecie: miłość.

20 gru 2015

M 210 albo umie i to i owo:

Ona: Bezśnieżnie i wciąż mocno samochodowo, z nową małą jednak nią, która usiłuje powstrzymać matkę nomada i po swojemu daje znać, że trzeba więcej odpocząć, ale się nie da, bo trzeba powiązać wszystkie okołoświąteczne nitki. Tak sobie ładnie jeździ, chociaż jakieś łożysko telepie się w tylnym lewym kole i ciekawe, kiedy ją zatrzyma i gdzie i myśli czasem, jakie to dziwne rzeczy potrafi a mało kto o nich wie. Na przykład do tej pory, a lat minęło ze sto od tamtych czasów, zna alfabet Morse'a, kiedyś kropkowała i kreskowała namiętnie każde słowo. Potrafi rozłożyć każdy namiot, nawet ten największy i wciąż zna kilka węzłów. Ma dużą intuicję w przestrzeni albo obcym mieście i zawsze przechytrzy gpsa, podając najwłaściwszą drogę.

On: pamięta, jak chichot zakochania sprawił, że jadąc z miasta na K. do miasta na Ł., tak cudownie się zamieszali w plątaninie śląskich dróg, że wylądowali pod bramą Huty Katowice. Ale i on nie może się nadziwić, że ona zawsze wie, w którą stronę skręcić i pamięta bardzo dużo z miejsc, w których była zaledwie raz.

Ona: czytając przepisy kulinarne, układa w sobie warstwy kolejnych smaków i po prostu wie, czy coś jej będzie pasowało, czy nie, podobnie ma w sklepie, kiedy układa menu na kolejne obiady. Gotuje 'na oko', czym czasem doprowadza do dobrotliwego szału osoby pytające o przepis. Umie grać w prastarą grę z nitek i rąk, zrobić maleńkie różyczki z atłasowej wstążki i wyhaftować właściwie wszystko, chociaż nie robiła tego od dzieciństwa.  Bardzo szybko czyta, jakby skanowała strony. Potrafi sadzić kwiaty i jedną strużką obrać jabłko. Zrobić rurkę z języka, podnieść samą lewą brew i w ogóle podziałać mimiką twarzy w sposób znaczny, kiedyś na koloniach wygrała konkurs na miny. Na zarzut, że nie umie zrobić niczego starannie, kiedyś zrobiła przyjacielowi papeterię w pudełku, z akwarelowymi motylami na cieniutkich bibułkach w środku koperty. W ogóle uwielbia akwarele i pastele i ma gdzieś pochowane rulony ze swoimi rysunkami, kiedy namiętnie słuchając PR3 w wieczorowe piątki, malowała wtedy niezliczone obrazki, około godziny 22 skrzętnie notując, co było w pierwszej trójce na liście przebojów. Ma bardzo elastyczne stawy i przez to potrafi wygiąć palce u rąk pod kątem ostrym do dłoni. Ma język geograficzny, wrażliwy zwłaszcza na połączenie orzechów włoskich z gorgonzolą, bo szczypie. Bez poprawek u nasady włosów umie nałożyć sobie farbę, nie raz obcinała komuś włosy i umie ładnie upinać te długie. Pamięta dramatyczne ilości tekstów piosenek, od tych z dzieciństwa, po prawie całe "Pięć Oceanów" Osieckiej i często jakieś absurdalne fragmenty kołaczą się cały dzień w głowie. Zna się na gatunkach jabłek i nie da sobie wmówić, że jonagoredy mogą długo leżeć i nie robią się ziemniaczane. Tak ma, ta Ona. W niedzielny wieczór pachnie grzybami. Jak być powinno.

28 lis 2015

M 209 albo Kraków:

Nieważne czy w smogu czy w jesiennej zadumie czy w korkach czy w piątek czy we wtorek Kraków zawsze jej na zawsze jak niezapomniany rytm jak smak do którego się powraca a przecież już kilka lat tam nie mieszka. Ilekroć tam jest to musi żeby nie wiem co zatoczyć koło wokół Plant bo tam niezmiennie mieszkają chochoły i Wyspiański się nie mylił i trzeba zobaczyć że są i czuwają w każdej budce z preclami i pani blondynka pod Bagatelą ma niezmiennie krótkie włosy i precle najbardziej chrupiące i nie bułowate sprawdziła. Na Kleparzu nowe budki z pierogami bundze ze wszystkim na świecie bataty skorzonera i topinambur domowe ciasta na wielkich blachach a ze starych znajomych pan z jabłkami o już bardziej ogorzałej twarzy panie w budce z wędlinami które kiedyś ją uratowały od makijażowej śmierci bo zostawiła przed ladą kufer z kosmetykami a one go znalazły i oddały królewski chleb od Pawlaka w dwóch jak zawsze rozmiarach nie ma już dwóch staruszek sprzedających warzywa pewnie są gdzieś na połoninach niebieskich dołączyły do pani sprzedającej szczotki na rogu Sławkowskiej patrzą na nią wszystkie że ona wróciła i nie zapomniała o wszystkich. Z małą nią w wózku w kropki zobaczyć co słychać tu i tam i nieważne że zimno jest powrót do chwili tak właśnie rośnie szczęście na ulicy mijając ulubione sklepy ciężkie od wspomnień mijając skrzypiące na zakrętach tramwaje ciężkie od ludzi wysypujących się z tramwajowych brzuchów. Może jest tak że ona tam kiedyś mieszkała w tym mieście ze smokiem i smogiem może dlatego jest jej tak bliskie może tam zatopiła całe swoje poprzednie życie po to żeby stało się feniksem w mieście z domem i dużymi gwiazdami że to życie przyniosło kolejne i to by się nie wydarzyło gdyby nie te fundamenty w niej budowane latami.  Mieć czas dla siebie tak głęboko aż nie słyszy swoich kroków tak  zagubić się można tylko tam gdzie doskonale się wie gdzie iść i gdzie czuje się bezpiecznie i gdzie nie ma ogromnych ulic i gdzie jest ładnie dla jej duszy i nie ucieka się od wspomnień ale z całej siły  w nich siedzi. Tak właśnie wygląda jej szczęście takie bardzo osobiste gdzie nie ma małej jej ani jego, chociaż właśnie tam w tym mieście gdzie czuwają chochoły i są piękne witraże i lśni bruk w nocy właśnie tam zaczęło się ich wspólne my kiedy w zaułku niewiernego Tomasza kiedy dostrzegła że on ma piegi na dolnej wardze i postanowiła poszukać czy ma ich jeszcze więcej i ma policzyła wszystkie.

24 lis 2015

M 208:

Pojawił się niespodziewanie, podkreślany niepełnym księżycem, jakby ten właśnie księżyc celowo spadł blaskiem na pierwszy, bardziej obfity śnieg. U nich gwiazdy są większe niż w ostatnio odwiedzonym mieście na Wu. Miejsce to jest ciągle tym samym nerwowym rytmem, ze zmienną modą na tym razem buraczany hummus i pieczone jak frytki warzywa, z nowymi modelami wózków Maxi Cosi i ergonomicznych nosideł. Ona z walizkowych czasów, posiadania dwóch suszarek do włosów, dwóch szczotek i nieustannego żonglowania ubraniami po dwóch domach ma inaczej w sobie, jak niebywale wtedy napędzał ją stres, turkuć podjadek, który na szczęście nie wyżarł jej do szczętu, bo się nie da. Teraz jest tak, że sobie pojedzie, odwiedzi i wystarczy. Może, ale nie musi. Że w miejscu, gdzie je się zdrowo, na gryczanych talerzach, kiedy mała ona biega pomiędzy książkami i kuchnią dla dzieci, a ona rozkoszuje się rozpustną bezą z granatem, musem z mango i kremem z mascarpone, w domku dla lalek lub opodal zasłony, gdzie robiono jej zdjęcia, można spotkać przyjazne dusze i nawiązać z nimi porozumienie w jednej krótkiej chwili. Może ona właśnie ma takie umiejętności, że niby z pozoru absurdalne miejsca przynoszą nowopoznane dobre dusze i one są sobie w niej będą zawsze miłym uśmiechem witane. Inspiracja Polyanną trwa, zawsze tak miała i to buduje w środku bastion pozytywnego myślenia nie do przebicia. Dobrze, że ma takie chwile, pomimo narastającej i nieustannie przepychanej góry zmęczenia, o którą się kiedyś tak potknie, że nie wstanie i co będzie. Wypuszcza z rąk rzeczy, plami się czymkolwiek nieustannie, starannie wklepuje krem pod oczy wierząc, że pomoże, a nie bardzo to i tak widać. Dba jak może o małego anioła, który w niej cierpliwie rośnie i oczekuje, kiedy wreszcie pojawi się przodu oznaka, że jest podwójną mamą. Chodzi w trzech ubraniach na krzyż, bo tak jej wygodnie, bo tak jej najlepiej. Nie odpuszcza malowania rzęs i kupiła sobie szminkę w jaskrawym kolorze. Wciąż ma ochotę na bułkę z masłem i pad thai, dręczące poczucie tego drugiego smaku pewnie zwiedzie ją wreszcie na restauracyjne manowce, nie w jej mieście, bo się nie da. Wieczorami szukają zachłannie, a potem zasypiają oparci o ciepłe fragmenty siebie. Uspokaja się, powinna, bo rozedrganie nie jest dobre dla małego człowieka w niej. Jest na dobrej drodze. Jest jak jest.

4 lis 2015

M 207 albo jak jest teraz wirtualnie:

Udało jej się być w kinie, samej, jak inaczej się jechało przez zaciemnione ulice, jak światła samochodu połykały kolejne pasy, wysepki i studzienki. Pisze dużo innych rzeczy, wystukuje codziennie jesienny rytm, słuchają się jej słowa jak na zawołanie i tęskni do pisania swojego, nareszcie może wsunąć palce w litery jak w ulubione wygodne buty, ma takie, nie wychodzi z nich przez całą zimę. Ostatnie trzy miesiące zakręciły ją przesennie, tyle dróg się splątało, tyle oczekiwań na zielone światło i ciężarówek minęło, nieustannie w podróży z małą dzielną nią. Jak to się dzieje, że ona wciąż nie umie tego świata, który nastał, w którym pojawiają się określenia, na których potyka się, bo brzmią bardzo obco, to brzydkie nie polskie słowa, bez możliwości znalezienia rodzimej alternatywy. Jak to się dzieje, że nie da się już bez tabletu, bez wynalazków, jak się mówi skrótami, jak wszystko kręci się wokół pieniądza, jak się nie zrobi z siebie podnóżka albo nie oferuje gwiazdki z nieba to nawet żaden e-mail nie zostanie z odpowiedzią, tak się nie ma czasu, bezinteresowność idzie do lamusa, do muzeum. Zazdrość o litery, o posiadanie, o umiejętności, może nie dotyka jej tak bardzo, ale wokół jest tyle cienia, że naprawdę trzeba się mocno starać aby wciąż patrzeć w słońce. Na szczęście mimo tego, że świat się po swojemu, nie po jej unowocześnia, nad nią wciąż niebo z kilkoma cumulusami, oby trwało jak najdłużej i nie pękło wielką burzą. Świat jest kruchy, chowa się za szybami domów, samochodów, biur, ulicznego ruchu, świat sobie jeździ i tworzy  supły i iluzje po to, aby było coraz trudniej. Ona w ich niedużym domu, pod jego skrzydłami, ze słuchającym ją niebieskim samochodem i perlistym śmiechem małej jej, pomimo, iż mentalnie nie wyszła z epoki walkmana i tego, że na świecie wiele można uzyskać wielkim sercem, wie, że już nigdy nie będzie sama, bo ma w sobie nie dość, że ogromny spokój, to jeszcze kolejne małe skrzydła stworzone z miłości, które późną wiosną zawitają do ich niedużego domu.

18 paź 2015

M 206 albo się sączy:

Odkąd nastał październik, ma jedynie siłę na wspinanie się po jego palcach do ust i po piegowatych plecach, zwiedzają się wieczorami, potem zapadając w ciężki, jesienny sen. Trochę ich naszarpało, ale ustabilizowali trajektorię wspólnego lotu i się udaje.
Ona: niebywale senną się stawszy, walczy codziennie z ogromną górą niewyspania, marząc, by mała ona nareszcie zdrzemnęła się choćby na godzinę w ciągu pochmurnego dnia, a ona padnie wtedy nieżywa i będzie z całej siły spać. Nie ma siły wyjść na spacer nogami, porusza się za pomocą niebieskiego samochodu, jeździ znów nadmiernie wydzierając ostatni bastion wolnego czasu dla siebie.
On: pracuje bez tchu, w południe jedząc wspólny obiad, a wieczorami spotykają się talerzami ze wspólną kolacją, łączy ich gwizd czajnika i opowieści z całego dnia.
Ona: tak sobie myśli, jak inne dają radę, skoro mała ona zupełnie nie skupia uwagi na niczym, przewraca i niszczy wszystko, nie ma czasu jeść, ciągle biega. Może to wiek, może samość w tej opiece, może jesień zadeszczona, może. Podgląda co się dzieje w kosmetycznej, już odległej galaktyce, patrzy na nowe luksusowe cienie i myśli, gdzie ona by się miała nimi umalować, skoro ma jedynie siłę na rzęsy i fluid. Jesienne premiery istnieją dla nie mam, albo dla tych, które mają czas je wykorzystać i opisać, w niej liter tak dużo, a tak przelatują przez zmęczone wieczory, spychając się na następne dni, aż wreszcie ulegną jej palcom. Może ma taki czas, że jest skupiona na minimalizmie, może ograniczyła swoje urodowe działania do minimum, ostatnio zakochuje się w kremie Vis Plantis za trzydzieści złotych, a działa i ją co rano uśmiecha. Przed nią jeszcze kolejne wyzwanie, które pojawi się wiosną i trzeba zebrać siły, aby się udało, aby połączyła wszystko w jedną całość, nieustannie utrzymując się na zawodowej powierzchni, aby tylko nie utonąć w domu. Karkołomny plan być może się uda.
On: martwi się o nią brązowymi, badawczymi oczami.
Ona: w powodzi długiego i zazwyczaj takiego samego w treść dnia, zamyśla się od strony więdnącego ogrodu, jak nadal jednorazowość krąży, jak ludzie się boją nowego i nieznanego i wycofują, bo po co się zmierzyć, jak nie dbają o kontakty, po co, jak można napisać status i wystarczy. Ale pojawiają się odkurzone znajomości, co nieustająco cieszy, bo wtedy daje im się drugie życie. Tak sobie myśląc, rozładowuje przy tym milionową zawartość zmywarki i bierze się za kolejne rzeczy. Życie płynie swoim ustalonym trybem i jest jak jest, świat się poukładał nieco inaczej. Nie kupiła jeszcze wrzosów przed dom, codziennie potyka się o tysiące słów, a wieczorami powłóczy zaledwie palcami tak, że nie wystarczy ich już na pisanie. Za czym oczywiście nieustannie tęskni.

25 wrz 2015

M 205 albo o kredensie:

Jak strasznie zwolniło tu, a przyspieszyło tam, jak szybko spadły mirabelki, które mała ona pomagała zbierać a potem ona tonęła w szesnastu słoikach jasnopomarańczowej, aromatycznej toni z nutą cynamonu. Jeździ tu i tam, coś ma dla siebie i wraca do domu i rozpakowuje te rozliczne torby z rzeczami z podróży.  I chowa te słoiki, które na nią czekają i sprząta, bo jak inaczej, kiedy dom właśnie czeka na jej ręce. Najbardziej lubi otwierać stary kredens po babci, który jest z nią od zawsze, pachnie drewnem i wewnętrznym kurzem, zawsze tak samo, odkąd pamięta. Babcie trzymała w nim kryształowe kieliszki na górnej półce, a na dolnej, bardziej stabilnej, równie mocno kryształowa miska skrywała jej ulubiony groszek z majonezem, którego mogła zjadać tony. W domu babci, w którym pokoje szły amfiladą, nie bardzo pamięta, gdzie stał kredens, ale później, już w mniejszym mieszkaniu, na honorowym miejscu przy okrągłym stole. Być może był w posiadaniu siostry babci, w bardzo mało pamiętanym przez nią mieszkaniu. W większym domu babci, na wprost wejścia wisiało lustro, pod którym pierwszy raz usiadła na nocnik, co wnikliwie pamięta, bo przewodził nim krzyk zniecierpliwionego dziadka.  Pod lustrem pierwszy raz zawiązała buty, padało wtedy. Lustro jest z nią do tej pory, ogląda teraz śliczną główkę jej prawnuczki, codziennie kilkakrotnie liczy kroki, jak ona idzie z małą nią na górę.  Kredens ze starości pozbawił się dostępu do prawej witryny, jakby na zawsze zostawiając energię z domu babci. Zamknął się na zawsze. Ona uwielbia otwierać mu pozostałe skrzydła z głuchym pogłosem w środku, lubi jak trzeszczą otwierane szuflady, kredens to aksjomat, stała rzecz w jej każdym domu. Pasuje do kieliszków i do słoików z mirabelkami, mieści wspomnienia wszystkich obiadów, które odbywały się na kredensowej porcelanie, milczącej niestety już od dawna. Tak ma, że się zamyśla nad przedmiotami, jak żyły dawniej, a jak teraz. Zamyśla się, bo znów się być może zmieni, znów się włączy nomadyczne życie, może tak a może nie. Tej jesieni, we wrześniu, w zamyśleniu nad kredensem, zbiera myśli, a za oknem deszcz i pachnie już inaczej. Zmianami.

31 sie 2015

M 204 albo okołodomowy:

Poszczypana świerszczami, pomarańczowa twarz księżyca przyczepiła się do okna, hipnotyzuje, jak rano ona otworzy oczy to będzie znów tak strasznie upalnie, wszędzie, w każdym przegrzanym zakamarku jej ciała, ciężko nawet nałożyć balsam, olejek jedynie olejek Sensorielle wieczorem daje radę, potem pościel ładnie pachnie cytrusami. Wysuszone owoce na zwiędniętych łodygach, staw głęboki na trzydzieści centymetrów z wystającymi rybimi plecami, susza wszędzie, obezwładniające, straszne, palące słońce zabierające powoli lato z drzew, zwijające liście w rurki, ucierpiał zwłaszcza bez, spalona okolica, spalone myśli, grzechot zgniatanych pustych butelek po wodzie. Ciężkie sny przeganiane kawą z kawiarki, czujna mała ona, ich codzienności, kiedy mała ona wyjada ser z kanapki, zmęczone przedramiona i oczy jego, wieczory bez ulgi w powietrzu, zapadające się snem jak piasek na wydmach. Kolejny dzień i widok małej jej maszerującej ogrodową ścieżką, na końcu której rosną poziomki i jak je już zje wszystkie to po godzinie ponownie wraca w ten sam koniec ścieżki, niosąc wielkie zdziwienie, że poziomki jeszcze nie urosły. Mała rączka podnosząca wielką konewkę aby podlać ogromną donicę z surfiniami, radość z ucieczki za róg domu, skubanie przekwitłych i żywych pączków goździków, rozgniatanie mirabelek w szalonym słońcu, z upadku otrzepywanie nie zdartych kolan, a rączek oblepionych rzeczami z ziemi, koniec wakacji. Sączą się takie dni okołodomowe, ze smakiem porzeczkowo-waniliowych lodów z automatu z miasteczka, w którym rządzi Emeryk, maliny nabijane widelcem, dni małokosmetyczne, bo gorąco, kiedy w siano włosów wtapia się Mythic Oil L'Oreal, w twarz upływające jak letni czas serum Hydragenist i Creme Rouge Lierac, kiedy cierpliwie nakłada przed snem maskę na stopy a potem jej sen ślizga się po omacku, kiedy idzie napić się wody, a jak wraca, to wtula się w jego ciepłe piegowate, miarowo płynące oddechem ramię. I tylko nieprzewidywalnie szczekający pies sąsiadów może doprowadzić ją do szału.

23 sie 2015

M 203 albo o tłumieniu:

Nie padało od miliona lat świetlnych, cmentarz z trawy chrupie pod nogami i żółtym samochodzikiem małej jej, próżno wypatrywać deszczu, nigdy nie spadnie, bo nie ma z czego się podnieść. Zamknęła lato w słoikach ogórków i moreli, sprawdzając, aby te zielone miały odpowiednią jędrność i chropowatość, zapadając w słony sen zimowy pod kołdrą z kopru. Rozjeździła litery niebieskim samochodem i wypaliła je słońcem, nie ułożyły się w porę przez prawie cały sierpień i o, każde narastające słowo musiała stłumić, bo akurat nie było jak go złożyć w zdanie. Przez wielkie chmury i wysypane z butów ziarna piasku, przez zmęczone upałem noce, jak burza, której dawno nie było, przetaczało się to, że właściwie radości i poczucie pełni są chwilami, które zdarzają się w oceanie tłumień. Bo zazwyczaj tak jest, że jak się czegoś bardzo chce, to tylko w niewielkim stopniu się to udaje, kiedy już ręce opadają z ogromnej cierpliwości, kiedy już się wydaje, że zrobiło się wszystko i ciągle czeka, kiedy na bluzce siada biedronka i przynosi wreszcie upragnione szczęście, wtedy łaskawie spełnia się to, na co się czeka. Są tacy, którzy nawet nie muszą chcieć i mają, i właściwie nie tłumią tego, co by bardzo chcieli, bo i tak im się udaje, ot, tak. Niestety, cała reszta zaciska zęby z tłumienia tego, by chcieli, aby się zdarzyło, a nie zdarzy, bo nie jest to możliwe. Jak zgrabnie uciec od tego, co tak goni, ta nierealna potrzeba, jak daleko ją zepchnąć do osobistego Mordoru, ile ma ona tam leżeć, aby nie wyszła nigdy, to trudne bardzo bo i tak raz po raz się ją przywołuje. Bo czasem trzeba spotkać akurat odpowiednie okoliczności, które stoją jak drogowskazy, pstrykają różdżkami i nie trzeba wtedy niczego tłumić, bo się to spełnia. To jest właśnie szczęście, kiedy nie ma się w sobie całej ciemnej piwnicy wypełnionej tłumieniami, które wyłażą w niestosownej chwili, kiedy jeden błysk sytuacji u kogoś innego wywołuje to wycie z piwnicy, że kiedyś się też tak chciało. Czasami dlatego tylko ciężko się oddycha, że się w danej chwili, kiedy akurat był na nią czas, coś nie spełniło i już się drugi raz nie wydarzy. Kto nie ma całej wytłumionej piwnicy w sobie, albo choćby części, ten jest wypełniony powietrzem i potrafi latać. Ma ona zatem w sobie wysuszone upałem myśli, refleksyjne od słonecznych powidoków, wytulona nim i przyjaciółmi, czeka na to, aby nie pojawiło się więcej stłumień, bo w jej piwnicy już mało zostało wolnego miejsca, chyba, że coś się dobuduje.

31 lip 2015

M 202:

Złagodniało lato ale nie jego palce, cudownie natarczywe, aż trzeba było opuścić kremową  roletę. Każdego ranka szuka tego kubka z nadrukiem jabłka, który zazwyczaj stoi w szafce po prawej stronie, bo on pije w nim mleko, nastawione na prawie dwie minuty w mikrofalówce, a do niego koniecznie bułka z miodem, od miodu są uzależnieni, włączając małą ją. Ona uwielbia zatapiać się w pudełko z malinami, delikatnie bierze omszałą słodkość i rozgniata po podniebieniu, tak trwa lato, kulistymi owocami, bo i śliwki i morele i właśnie maliny, z małych kulek zrobione, roztapiają się w słodkości i upale i nic więcej wtedy nie potrzeba. Jak już zjedzą okruszki bułki i chleba z Ostrowca, takiego z pieca, ciężkiego i bardzo razowego, wypiją kawę, on z łyżeczką cukru, ona z mlekiem dolewanym do określanego koloru całości, ona włoży rzęsy w tusz, bo maluje je zawsze, on jeszcze sprawdzi, co w wirtualnej przestrzeni, przedyskutują szafę, czy polo w kropki czy koszula w parasolki, ona jeszcze zażyje Baby Doll YSL, perlisty śmiech małej jej przypomni, że już trzeba iść i wtedy będą razem w trójkę, z brązowym psem i boku, którego prowadzi tak naprawdę mała, wszystkowidząca ręka małej jej. Znów na swojej chmurze, prowadzą się za łodygi nadgarstków, milczą razem i słuchają, jak świerszcze szczypią lipcowe powietrze, milczą, jak pachną lilie i wygrzane igliwie w lesie. A ona ma jeszcze w głowie wciąż ten czas, kiedy bez wahania powiedziała, że zamieszka z nim o tu, pod lasem, kiedy pakowali małą ciężarówkę babcinymi meblami, nie dzieliła kartki na pół, wypisując za i przeciw, bo po prostu otworzyła serce, horyzont, zapaliła księżyc i bez wahania zatonęła w jego brązowych oczach. To właśnie jest miłość. Jak światło.

18 lip 2015

M 201:

Ona: w połowie lipca, w zapachu malin, zatopiona w świerszczach, radiu i cydrze, w brzęku otępiałej wieczornym, poburzowym powietrzu muchy, obserwuje jak rośnie spokój w szklance z ważką, szczypią ją oczy od dusznego powietrza i roztarła sobie płot rzęs na miazgę tuszu Catrice Baby Doll. Boli ją wystające żebro, które się wygięło bo się mu tak zrobiło, chyba od noszenia małej jej, ale co tam minie, kiedyś. Kiedyś zacznie chodzić w butach na obcasach i kiedyś pójdą w góry i miną wszystkie okołokostne, codzienne zmagania, włączając wstawanie jakby miała sto pięćdziesiąt lat.

On: cierpliwie głaszcze każdy jej niepokój i wycisza miotanie się, szeleszcząc kartkami wieczoru, ma zmęczone oczy.

Ona: maluje ostatnio nieco więcej, kładzie cienkie warstwy kosmetyków na twarz, gładzi, rzeźbi krawędzie i podkreśla brzegi powiek i ust, ujarzmia brwi i rzęsy a potem z miłym zdumieniem patrzy, jak upiększone przez nią dziewczyny prawie płaczą z radości, bo tak im się podoba ta energia i te kolory, które ona kładzie im na twarz. Dobrze, że jeszcze potrafi, że ostatnio ktoś z serca napisał, że pamięta jak malowała, jakie to miłe, że są tacy ludzie, którzy gdzieś w sobie trzymają takie wspomnienia, to jak ciepły koc w chłodny wieczór, jak herbata idealna do picia po ciężkiej podróży, jak przypomnienie, że mimo budowania od nowa, gdzieś te kilowatogodziny spędzane na podłogach perfumerii, kulisów pokazów mody i centrów handlowych, bolących pleców i pięt, uważności i czasu - miały sens. Te kilkadziesiąt pociągnięć pędzla, muśnięć palcami, mieszanie struktur cieni, żal, że ulubiony kosmetyk się kończy, to swoista alchemia, której daje się energię i to jest w tym najpiękniejsze, że to jedyna w sobie sztuka może zniknąć w chwilę po zetknięciu z płynem do demakijażu. A zostają emocje i poczucie piękna i że ona mogła to piękno komuś dać.

On: walczy z pościelą w paski, zatopiony tak jak ona w kołyszącym jazzie, uzależnieni od swoich palców, zasną zaraz spleceni w letnim śnie, kiedy jest jeszcze płytki, odwracają się od siebie, bo lepiej jej dobić do głębszego snu tak bardziej na lewym boku i będą dotykać się ciepłymi stopami rozpieszczonymi lawendowym kremem i szukać się przez całą noc, że jak się odsuną, to się zaraz znajdą i koniecznie razem przepłyną przez ciepłą letnią noc.

1 lip 2015

M 200 jubileuszowy:

W zmęczeniu okołokatarowym, w księżycu w pełni okrągłym, w oczekiwaniu na wreszcie upalne lato, czeka. Jaśmin przekwita, znaleziony wreszcie w kilkunastu miejscach, wąchany szybko, bo zimno, bo mała ona, bo. Nienasycenie gwiazdami, głosem żab, widokiem jeża skradającego się do tarasu po smakołyki, nienasycenie zielonością, wygrzaną w słońcu trawą, jak nie podmuchy ostatnie czerwca. Na szczęście pachnie lawenda, pachną wytrwałe w kwieceniu się goździki, gdzieś skrada się suchy i wygrzany zapach lata. Pocięty miesiąc z trzonem spędzonym w mieście na Ł, w wielkim czekaniu na zaklejenie ran w samochodzie, miesiąc polowania na idealne baleriny, znalezione wreszcie w Gino Rossi, na plażową beztroskę i pakowanie piasku do reklamówki, czas spóźnień, zapomnień, szukania i znajdowania, wściekłości i bezsiły, rozczuleń i kołysania. A jakby tak ten świat pełen drobiazgów, konieczności, spacerów po wiktuały, usypiań, komputerowej pracy, zepsutych samochodów i niedobrych nastrojów postawić na tym jednym świecącym kółku, odwrócić je, aby było spodem, to czy to wszystko się zmieści. Jest jakaś wewnętrznie poobijana, zupełnie jak ślady na tym idealnym kole, właściwie nigdy nie przyglądała się, jaki ma deseń na sobie i teraz nawet patrzy przez wycięte okno. Zerknęła za to, co było sto wpisów temu. Trzy lata temu jej świat był pełen butelek z wodą, czerwonego wina, rukoli, perfum, orzechów, zauważania, nieustających wyjazdów i powrotów i wtedy już ten szalony kołowrotek zaczynał zwalniać. Teraz czuje się zupełnie po drugiej stronie, po takiej, o której nie wiedziała, że może zaistnieć, podobnie jak się nie wie, jak z drugiej strony wygląda księżyc. Jest więc w niewygodnym mieście, które codziennie zakłada jak nieco mniej wygodne buty, które po rozchodzeniu dopasowują się do nogi i można w nich iść, ale bez przyjemnej wygody. Jest w miejscu, które przygarnęło przyjaznych ludzi i bycie z nimi to ogromna radość, pomijając specyfikę otoczenia. Tak samo lubi wino, orzechy, kawę arabikę i wlewa mleko do określonego jej koloru. Tak samo nie słodzi. Ma podobne włosy, więcej piegów i tę samą wagę. Przeżyła pogrzeby trzech ukochanych kotów. Ma cudowną małą ją, która właśnie dziś zrobiła fachowe pierwsze kroki. Ma swoje tęsknoty i wpatrzenia w horyzont, który póki co, przynosi status quo. Pomimo rozmaitych cieni ma bardzo dużo. A wszystko ma swój cień, nawet księżyc. Widziała.

14 cze 2015

M 199:

W połowie czerwca jeszcze nie wie, jak pachnie jaśmin w tym roku, na Piaskowej pewnie wybuchł już krzak i sączy się aż do jej Smugowej, ale wciąż tam dotrzeć nie może, bo osiadły na ponadtydzień w jej rodzinnym mieście. Tęskni za nim bardzo, za czujnością brązowych oczu i nakrapianymi ramionami, które władają nią tak, że nie ma miejsca na nic innego, zapada się w nie i nie chce się stamtąd ruszać, nawet po obłędnie pachnące truskawki. Czeka, aż naprawi się samochodowa rana i wtedy pojedzie w te swoje jaśminy i czerwcowe owoce i zobaczy, czy już przekwitły irysy i co teraz zamierza. Tymczasem udało się jej porwać tam, gdzie nieustannie szumi, gdzie horyzont zakończony rozległą, pomarszczoną wodą, styka się z niebem i spotykają się wszyscy w zmrużeniu jej oczu. Pięknie jest poczuć jak wielka woda zalewa wszelkie zmęczenie i niepokój, jak zawsze we wspomnieniach szuka się, kiedy ostatnio widziała morze i na  jakim kawałku wybrzeża. Dobrze jest mieć poczucie, że są wokół ludzie, którzy pojawiają się znienacka i stają się bliskimi przyjaciółmi, zajmują wolne miejsca tych, którzy nie wytrwali przez lata, chociaż się czekało na nich żeby byli, może nie chcą, może tak miało być. Są tacy, którzy przez swoje sprawy w środku, swój nieporządek i miotanie się, odrzucają wieloletnią pomoc tych, którzy wokół nich nieustannie łopotali skrzydłami, ale odlecieli chociażby nad morze, bo już nie warto, bo czas płynie i każdy ma swój menisk. Stopy i włosy w piasku, wiatr przewracający kartki książki, zmrużony, nasłoneczniony horyzont, nienasycenie wieczorem i przepychanie żeliwnej kuli snu po piątej rano, retrospekcje co kiedyś było i jak jest teraz, poczucie, że jest się potrzebnym i się uzupełnia, wspólne milczenie i zatrzymanie czasu a potem pośpiech, żeby zdążyć wrócić. Cowieczorne tęsknienie za zatracaniem się się w skrzydle lewym, pragnienie, żeby wtulić opaloną skórę w jego czujne dłonie, żeby sprawdziły, czy na ramionach jest tak samo gładka jak i po wewnętrznej stronie ud. Mając pod powiekami szum słonej wody i widok piasku sypanego niebieską łopatką do reklamówki, żeby małej jej przywieźć piętnaście kilo wspomnień do piaskownicy, tęskni za jaśminem, za tym, żeby wpaść w jego palce, żeby nagrzeszyć a potem rozciągać się we wspomnieniach, jak to się działo. Dwie przyjaźnie usankcjonowane wspólnie spędzonym czasem, w wyrwaniu od codziennych konieczności. Bezcenne.

31 maj 2015

M 198 albo dlaczego nie lubi niedziel:

Maanam się tłucze w głowie śpiewając o wyjątkowo zimnym maju, bo taki jest, bo nieustannie marznie, co za pogoda, myśli i wyciąga ubrania z poprzedniego życia, na przykład granatowy trencz z Massimo Dutti i znajduje w nich bilety z miasta na Wu z 2013 r. Gdzie wtedy wiozła małą ją w brzuchu to nie pamięta, ale wiozła. W lesie rozkwitły ptaki, pachnie już prawielato, chodzą, opowiadają sobie wzajemnie o szyszkach, leśnych wróżkach, niebieskich kwiatach i migdałach. Jak to wszystko zdążyło urosnąć, kiedy aura nie wiosenna to ona nie wie. Prawie cały maj trzymała się domu, patrząc, jak przy chodnikowych płytach narastają coraz to nowe gniazda mrówek i jak za wielką pryzmą niczyjej ziemi urosły przepiękne maki. I czy ktoś je zauważył oprócz nich. Omawiają każdy mijany płot i samochód, tłumaczy małej jej, dlaczego powstała kałuża i co szumi na drzewie. Idą kupować zielone szparagi i czerwone truskawki. I ma czas na takie rzeczy, ocean czasu za dnia, kiedy stara się, aby każda minuta była wypełniona poznawaniem tego, co wokół. Nie lubi niedziel, bo on wtedy daleko, pod miastem na Wu, za daleko, aby sięgały jego skrzydła i ona się wtedy czuje bardzo sama. Niedziela boleśnie określa jej miejsce, kiedy poza małą nią i pieskotem i wielkim lasem nie zostaje dużo, kiedy miasto staje się puste, z pochowanymi samochodami, kiedy cienka warstwa tutejszych znajomych i rodziny  staje się niewidoczna, bo tak ma być. I w tym końcu maja  wie, jak dużo jeszcze przed nią takich długich letnich niedziel, kiedy wreszcie wraca on i nareszcie wracają do siebie.

17 maj 2015

M 196 albo o szczęściu:

Szczęście jest wtedy, kiedy patrzy jak rośnie za oknem platan posadzony przez jej tatę kiedy kwitną azalie goździki surfinie, kiedy ogród pęka w szwach od zieloności, staw się zażabił i zaświerszczył i tej wiosny jeszcze zamieszkały mrówki. Trudne ale możliwe szczęście jest nawet wtedy, kiedy umiera jej futrzany przyjaciel, a kiedy zasypiał na wieczność, gładziła go po futerku w kolorze wenge i on wie, że zrobiła wszystko żeby miał jak najlepsze życie, pełne miłości, człowieka i kociej przestrzeni i tej śmierci spodziewanej z choroby robi miejsce w sercu i ma tak, że trzeba się z nią pogodzić i dojść do harmonii, kiedy bez łez w oczach może patrzeć na platan i wspominać to, co po kociemu było najlepsze. I wtedy, kiedy robi jogurtowe placki z bananem i czeka aż jej anioły wrócą ze spaceru i z takim samym świrem w oku będą je jeść i to czekanie na rodzinną pełnię jest cudowne, kiedy tonie w otaczającej zieloności, zapachu konwalii i bzu i ma w sobie spokój, że dom i ktoś do niego chce wracać. Jest wtedy, kiedy rozkrusza się wszystkie uwierające kamyki napotkane na ich drodze a zawsze są i po co je zbierać, potem urosną w wielkie głazy i będą nie do ruszenia. Szczęście jest też wieczorem, kiedy oglądają film pełen retrospekcji i niespiesznej akcji, w którym gubią się obydwoje i ona nagle stwierdza, że urosły mu włosy i zaczyna mu je obcinać a on jej ufa i się poddaje i nawet jej ta fryzura wychodzi. A potem, kiedy się wypełniają sobą jak najszczelniej i nie chcą z siebie wyjść za nic, chociaż kołdra nocy naciągnięta już do granic możliwości, kiedy obejmują się skrzydłami tak mocno i zatracają się w sobie na długie minuty, kiedy w tym ich wtulaniu nie ma już miejsca na nic innego, kiedy nie chcą tego zakończyć, chociaż już dotarli na drugą stronę północy, to też jest szczęście.

30 kwi 2015

M 195:

Pięknie wybuchła wiosna, w jednym momencie, więc ona chodzi i ogląda sobie te kwiaty i liście i płatki i trawy i przestrzenie, wiosenne wspaniałości, soczyste kolory utrwalone w tych wszystkich małych i dużych płatkach, na gałązkach, łodyżkach, gałęziach, podziwia dostojne, kruche magnolie i lubi patrzeć jak pysznią się pigwowce, wyjątkowym, jasnokoralowym kolorem. One sobie więc tak oglądają, co już kwitnie, a co jeszcze nie, mała ona zaśmiewa się od spadochronów na dmuchawcach. Nie pamięta wiosny, żeby tak szalało równocześnie wszystko, żółte i białe i różowe, prymule, niezapominajki, forsycja i narcyze. Ogród, zaczarowany ręką taty-ogrodnika, wypuszcza pierwsze pączki po upiększaniu, uśmiecha każdego poranka, kiedy zaprasza motyle i ptaki. Cieszy ta wiosna, dobrze, że jest, dobrze, że jest do czego przykleić wzrok i nalepić plaster kojącej zieloności na myśli wokół niejedzenia i nierośnięcia małej jej, bo to nieustannie ją martwi i jest jej dietą, turkuciem podjadkiem, który sobie teraz wymyślił, o takie coś, będzie ją teraz tym podgryzał w nieskończoność. Cztery lata temu pamięta jego wpatrzone w nią oczy, odbijające się brązowym świdrem po zaułku św. Tomasza w Krakowie, miała wtedy na sobie żakiet w kwiatki i buty na koturnie i była przejęta tak strasznie, jak bardzo oślepiało ją słońce. On, wtłoczony w za dużą marynarkę, zmieścił w niej całe swoje czekanie na nią, takie duże, i pili kawę i wodę i potem on poszedł zapłacić nie do tej kawiarni, gdzie trzeba, wszystko przez to słońce, nic innego, nie to, że ona już w nim jak sekwoja urosła. A potem się potoczyło ich my jak długi, przyjemny dźwięk i teraz doprowadził ją aż do małej jej i kolejnej pięknej wiosny, dużej, że mieszczą się w niej ich wszystkie nasycone i do cna wyżyte wspomnienia, które w czwartym końcu kwietnia wciąż są żywe, jakby to było wczoraj. Wciąż dobrze mieć czas na zauważanie rytmu i tego, co za ogrodzeniem. Niespiesznie.

13 kwi 2015

M 194 albo jej miasto, w którym ciągle szuka:

Niedziele mogłyby nie istnieć, chociaż wczoraj było słońce, które zatrzymało popołudnie na miłą ciepłą chwilę. Akurat patrzyła na zmarszczoną twarz zalewu, więc nie było najgorzej. Nie lubi niedziel, bo on tam a one tu, więc jest mistrzynią w zbijaniu minut. Może sobie pójdą do lasu długą trasą i zobaczą, czy wszechobecne błoto wyschło - wyschło, połowę przyniósł na sobie pies i wytarzał w dom.
Albo pójdą w dół i potem wiaduktem ukazującym boleśnie brzydkie miasto, pięknie położone na milionie wzgórz. Ona popatrzy sobie przez kraciastą poręcz na tory kolejowe po lewej i porozrzucane wnętrzności samochodów na wielkim placu, na powtykane w ulice domki, z poprzyklejanymi reklamami, straszącymi estetyką tak, że właściwie jej nie ma. Upstrzone, obolałe od ciężarów reklam domy odpychają ją swoimi nazwami, czasem myśli o tym, jakby te wszystkie budowle pooczyszczać, pomalować na jednolity kolor, aby dom był domem, a nie reklamowym kuriozum, to może wtedy byłoby ładniej. Ale tego nie zmieni, więc musi się przyzwyczaić, chociaż to trochę jak pogryźć kawałek mięsa z żyłą. Na wiadukcie, kiedy wiatr zwiewa jak zawsze jej zamyślenie na drugą stronę, gdzie trochę spokojniej, pójdą dalej, w stronę ślicznego, maleńkiego i starego cmentarza, wtulonego jak wyrzut z ubiegłej epoki pomiędzy potwornie żółty chiński dyskont, rondo i nową galerię zdominowaną przez LPP.
Dobrze, że ma koleżanki blogerki, bo wtedy może sobie pooglądać co na oku modne i co na ustach, te kosmetyczne precjoza, cuda, których można mieć wiele i cieszą bo są. W jej mieście istnieją tylko czarne kredki i czarne linery, czarne brwi i za ciemne, albo mocno matujące podkłady, zakrywające grudkowate cery, bo każdy krem zapycha, uczula i w ogóle strata pieniędzy, więc można zamazać i nie wierzy, że się to kiedykolwiek zmieni, bo odkąd tu jest widzi prawie wszystko odwodnione albo spalone na włosach. Odkąd pamięta, nie zauważyła żadnej jaskrawej szminki, żadnego soczystego matu, jakby usta w twarzy nie istniały, podobnie z różem, jest chyba jedną z niewielu w mieście, która używa kolorów do twarzy. Może jej to zostało z dawnego życia, takie przyzwyczajenie, taka konieczność, jak barwy wojenne, nawet jak idzie do warzywniaka albo na plac zabaw, albo do sklepu na wzgórzu z logo z owadem.  Strasznie się patrzy na nijakość, a ze smakiem na smak, który można gdzieniegdzie odnaleźć, patrząc przez jej subiektywną lupę. Więc czasem idzie na spacer szlakiem dostaw do sklepów, gdzie dają kolejne życie ubraniom i czasem coś tam znajdzie. Tak, ma w sobie takie coś, co bardzo ją umalkontentnia, ale w niewielu miejscach można doznać estetyki i to jest nie bardzo. Spacerując tak sobie bez celu, bo ma na to czas, gdzie już rosną fiołki i odkrywając, iż w tym mieście najwięcej jest zygzakowatych schodowych szlaków, powtykanych między czteropiętrowe bloki, dopatruje się miejsc ładnych, nie związanych z urodą lasu i zalewu i naprawdę się dziwi, jak strasznie można wykonać miasto pełne nieharmonijnych kolorów i graciarni szyldów, miasto z opłakanym, acz pięknie położonym parkiem, miasto, w którym odkąd mieszka, usiłuje jej dać, z różnym skutkiem, spokój.

1 kwi 2015

M 193:

Po co ten wiatr tak wieje i rozwiewa wiosnę, po co. Zimno jest bardzo, pierwszą zieloność podziwia tylko przez wielkie tarasowe okno, wczoraj czyste, dziś już w psim nosie i małej rączce jej bo pokazywała deszcz, że o. Jeszcze nie można na księżycu powiesić swojej wiosennej zadumy, bo na razie się dopełnia, chociaż, że to się dzieje,  można w sumie wierzyć tylko kalendarzom. Niebo pozostaje ciemne. Kiedy pcha w lewo pod górę wózek z małą nią, denerwuje się czasem, że nagle krawężniki wyrastają takie wysokie, urosły od wczoraj, a slalom pomiędzy słupami telegraficznymi boli jeszcze bardziej przez łokieć. Tak to jest czasem, że dopada złośliwość, bo autobus odjeżdża minutę wcześniej, niż się przyszło, jak sobie upatrzyło wypieczony chleb lub bułkę, to zawsze ktoś przed nią już go kupił. Albo jak się zapomniało okularów słonecznych w bardzo mrużący dzień, zabrakło kawy w słoiku, zapomniało się czegoś, co grzecznie leży w drugiej torebce, a jest potrzebne teraz, i co. Są takie bezsilności codzienne, wynikające z roztargnienia, z niezgrania czasu na zegarku na piekarniku, w komórce, radiu i na ręku. Z tego, że się w posprzątanej kuchni nagle wysypie mąka, bo się torebka omsknęła, która się nigdy w ten sposób nie zachowała. I ta mąka zawsze wpada w szpary wymagające odsuwania, przesuwania i zabierania czasu. I na te wszystkie pomyślunki wpada ona, idąc pod górę z wózkiem, bo się trochę szarpie i szarpią ją takie dziwne przypomnienia. A wszystko przez nieokiełznany wiatr.

23 mar 2015

M 192 albo syzyfowa codzienność:

Ona: sznury samochodów przerwane zjazdami w prawo lub w lewo, prują się w prawo zieloną strzałką jak niedbały warkocz w lewo przytrzymują hamulcem tych z tyłu i czasem trąbią, zresztą ona nie znosi testosteronów za kierownicami bmw bo oni muszą natychmiast i jadą 160 i się wściekają że ona za wolno a ona wiezie małą ją i ma auto takie że więcej niż 130 nigdy nie jedzie. Rozjeździły się ostatnio trochę mała ona zostawiła kilka niespokojnych snów w fioletowym podróżnym łóżku a ona to już niewyspana tak, że bardziej nie można, każdego ranka usiłuje nie słyszeć że mała ona wstała i zaczęła dzień wypełniony zdobywaniem umiejętności i rytmem dnia ale wstaje, bo dla małej jej to kolejna tabula rasa i jest fajna.

On: zabiegany jeszcze bardziej, najbardziej jak można, nie ma kiedy roztopić się w niej bo ona uwija się za dnia i potem zasypia tak szybko że ona nawet nie zdąży umyć zębów a ona już jest po tamtej stronie.

Ona: od tygodnia zamierza zatopić się w litery czy to czytania czy pisania, które już tak mocno bolą tak chcą być a nie mogą, bo ona wypełnia wieczory przepychaniem sił aby wystarczyły na rzeczy absolutnie podstawowe, na przykład jak bez przewrócenia się na schodach wejść w wyspany sen z kremem pod oczami i na twarzy. Każdego dnia wyciąga z codzienności creme de la creme aby dzień nie był wypełniony zbijaniem godzin jak z termometru pełnego gorączki bo potem zrobiwszy rachunek sumienia stwierdzi, że minął czas jak fast food, zostawiający posmak glutaminianu sodu czyli nie zrobiła niczego ważnego. Zauważyła krokusy, podcięła sen sierpem księżyca i wcisnęła guziki gwiazd, tak dużych tylko nas ich domem o szarym dachu. Usłyszała nowe ptasie głosy, policzyła pączki na krzaku za oknem, od trzech tygodni nie starła kurzu na meblu z książkami, ale za to trylionowy raz weszła i zeszła po schodach z małą nią i dzielnie pcha wózek pod górę bo spacer bo trzeba. I jak znajdzie chwilę aby ten kurz zetrzeć, to się go pozbędzie. I może to dużo jak na ten czas.

Ona i on: pooddychali przestrzenią wypełnioną przyjaciółmi, niebo w mieście na Wu jest mniejsze niż u nich, sprawdziła to wypluta z metra, poza tym za dużo się nie zmieniło na utartych szlakach świetnie się jechało za to szafirowym samochodem bo siódma rano i droga utarta zielonymi światłami i nie trzeba zaplatać warkocza z samochodów.  Za każdym razem kiedy jest w mieście na Wu jest tam inaczej bo ma wokół siebie kolory innych przyjaciół i to jest do zapamiętania na każdy dzień, kiedy jak Syzyf przepycha tę górę codzienności i to właśnie powoduje, że kamień nie spada.

7 mar 2015

M 191 albo opętanie księżycem:

On jest wszędzie, gdziekolwiek się obróci ona, w każdym oknie, w szybie samochodu, z prawej i z lewej. Czeka cały dzień, aż nastanie, ciekawe czy już się na okrągło wypełni, czy to nastąpi jutro i zawsze ją to ciekawi. O szóstej rano sen jest tak cienki, że prześwitują okna sąsiadów z domu naprzeciwko, więc ona wstaje i cicho sprawdza, czy mała ona miętosi już porannie poduszkę i jest gotowa zapisywać nową kartę dnia. Jeśli jeszcze nie, to ona idzie na dół nasycić koty, tupiące od rana na schodach, patrzy, czy siwy przymrozek pomalował ogród chociaż już przedwiośnie i w jakim powietrzu urodził się dzisiaj poranek. Uruchamia czajnik i trzecie radio, wita światło lodówki, zaczyna dzienną rutynę. Boli ją prawa ręka, od trzech miesięcy przypominając, że się żyje swoim innym rytmem niż reszta jej ciała, tak musi na razie być, dopóki mała ona nie stanie na nogi i nie będzie oglądać świata nie tylko z wysokości jej talii. Znów jej się coś zepsuło, ma to wpisane w curriculum vitae, tylko nikt nigdy nie pytał, że to noszenie, stanie kilowatogodziny, kosztowało ją dużo i jak to będzie jak będzie miała sześćdziesiąt lat to nie wie. Wiedziała za to, że jak przetoczy się dzień nareszcie wielkim słońcem mrużącym oczy, wieczorem nastanie tak przenikliwa cisza, że będzie słychać jak rośnie księżyc. Natarczywy, intensywny właściwie tylko przez dwie noce w miesiącu, a tak mocny dla wszystkich, bez litości. Kółko do patrzenia, comiesięczny wizjer. O północy już tak bardzo wystaje z nieba, że potrąca sen i już nie można w niego odpłynąć, jakby wytrącał wiosło Morfeuszowi i przestawiał noc na tryb niespokojny. A potem nastanie niewyspany ranek, znów z żyjącym czajnikiem i rozkoszną małą nią, która też, ale nieświadomie, potyka się o okno z księżycem.

28 lut 2015

M 190 w końcu lutego:

Zmierzcha dzień wypełniony wrażeniami małej jej większymi i jej mniejszymi, z minutami płynących urodzin, miękko zakończonych paletą smaków utopionych w miękkim finiszu gruzińskiego wina, bogatego w nuty jeżyn, czereśni i wanilii. Wyjechali na miasta na Ł, aby zrobić ostatnią operację auta i pójść razem do kina. I nie zrobili sobie razem ani jednego zdjęcia, zaplątani w swoim czasie, w zakup zielonej koszuli za rozkoszne 19,95, tutkę popcornu i nieustanne plątaniny swoich rąk. Ona, trzydziestoośmioletnia, ma małą ją, która potrafi bez mrugnięcia nudą jechać ponad trzy godziny samochodem i nic, uśmiechać się do wszystkich naokoło, być małą kochaną szelmą, uwielbiać zwisy i grzechotanie śmiechem na posłaniu psa. Udało jej się zerwać chwilę dla siebie z napiętych korali czasu i iść nareszcie do fryzjera, bo tam, gdzie chodzi, ostatnio jej włosy strzępią a nie strzygą i to bardzo widać, zwłaszcza, że ma krótkie nadal i chyba w życiu już nie zapuści. W urodzinowym mieście na Ł ma tak samo pogniecioną skórę pod oczami, a nawet bardziej, ale to od uśmiechu i nic na to nie poradzi. Senna codziennie, zaczęła świętować już w jeden z ostatnich piątków, kiedy miękko wieziona białym samochodem po mieście na Wu, zmierzała ku całonocnym rozmowom z przyjaciółkami. Niesamowite jest to, że spotyka się znajomych znajomych i nagle się wie, że narodziła się nowa przyjaźń, że to ta sama energia i przestrzeń, w której chce się być już zawsze, która staje się jak oddychanie.  W mieście na Wu, na ulicy, którą kiedyś rozjeżdżała walizką, pooglądała bransoletki z żywicy za duże na jej nadgarstek i sklepy pozmieniane na jeszcze bardziej niedostępne, z bagietkami za absurdalne 9 zł i kobietami w okularach słonecznych jedzącymi jajka od kur zielononóżek. Nasycona rozmowami, kiedy nastał jej dzień, miała cudowne poczucie, że pomyślało o nie ponad sto osób, że tyle myśli zostało ku niej wysłanych, tyle kalorycznych słów, tyle. Słońce. W końcówce miesiąca śpiewają już nowe ptaki i pojawiają się maleńkie pięści pąków na drzewach, do lekko zamarzniętego stawu przyleciały kaczki, a każda długa niedziela została przez nie narysowana ośmiokilometrową pętlą spaceru wokół zalewu. Otwarci na wiosnę, czekają, co dalej.

15 lut 2015

M189:

Od jego lewego ramienia rozkoszna jest droga do prawego przez pięknie i delikatnie umięśnione plecy, nakrapiane czułością jej ust i piegami, kiedy tak znienacka, w zimowym świetle łazienki, pozwoliła sobie zwiedzić. Tak się skubią w ciągu dnia, szczypią w minuty, wyrywając je dla siebie w naszyjniku godzin i zdarza się, że on się rozerwie i czas inaczej się wtedy potoczy, zostawiając w nich przyjemne drżenie na cały dzień. I ona łapie swoje nieprzytomne odbicie w szybie aż się uśmiecha jakby przed chwilą dopiero co wróciła z przestrzeni gdzie tylko oni wypełnieni po naczynia włosowate sobą, gdzie wspina się w górę i opada już najbardziej razem jak tylko można, a było to już jakiś czas temu.
A potem on wsiada w mniejsze szafirowe auto i jedzie w swoje konieczności, a ona opatula małą ją w czarny wózek i idą sobie uśmiechać się do  utartych ścieżek, z nieustającym poczuciem przyjemnego drżenia. Kiedy on wróci, jak już pożyją razem w wieczór z wypukłymi gwiazdami, jak już wymruczą ich koty, wypiją ocean herbat, poigrają z kominkowym ogniem, jak pies pogra sobie na zabawce małej jej, jak wypakuje zmywarkę, wytrze blat, zjedzą pół karmelowej czekolady z Wedla, on weźmie jej stopy w swoje i delikatnie je masując, zdejmie z nich zmęczenie. A potem pójdą na górę, omijając w sypialni awaryjny stolik z wiktuałami nocnymi małej jej wpasują się w cichy, miarowy oddech siedemdziesięciu czterech centymetrów, okryją kołdrą koraliki palców stopek, delikatnie i powoli wsuną się pod kołdrę koniecznego i biegiem pojawiającego się snu. Ona niezmiennie wtulona w jego lewe skrzydło z policzonymi rankiem piegami, jest na krawędzi, że już wsiada do łódki Morfeusza, zerknie jeszcze na nie przestawiony na zimowy czas zegar i wtedy przewraca się na lewy bok i stamtąd ją zabierają do rana nie wiadomo kiedy.

31 sty 2015

M 188 albo styczniowy spleen:

Jak smaży kotlety, wrzucając do nich zawsze inne ingrediencje, dolewa trochę wody i wtedy psyczy, a jak wyparuje, to daje masło i wtedy kotlety są bardzo soczyste i miękkie. Jak smaży wątróbkę, to najpierw ją dokładnie suszy, nacina, obtacza w mące kukurydzianej i dopiero wrzuca na patelnię, wkładając okulary słoneczne bo strzela i manewrując pokrywką, bo strzela. I wtedy wątróbka jest chrupiąca, bez tych okularów nie dałoby rady. I mieszając i przewracając to, co trzeba przewrócić, myśli o rajstopach, które ma na sobie, takie zwykłe grube bawełniane, ale kupowała je w H&M na Champs Elysees, bo był czas, kiedy lało i wiało w Paryżu, a ona nie miała nic na swoją obronę i wieczór spędziła szukając jakiegokolwiek sklepu z czymś, co ociepla. Niedobry ten styczeń, nie może się pozbierać, wkurzają ją artykuły o matkach, które mają własny, świetnie prosperujący biznes i są takie szczęśliwe i spełnione i pokazują swoje wyroby w porannej telewizji, dostały się do wrót, świetnie, nie zazdrości. Mogliby tylko pokazać te mamy, które mieszkają w niedużych miastach, w których nie istnieją żadne kawiarnie, spotkania dla mam z dziećmi do magicznej cezury przedszkola, mamy, które mają możliwości, pomysły, chcą, tylko wychowując małe dziecko właściwie w dwójkę, z tatą dużo pracującym nie mają jak i gdzie wrócić do pracy, bo przecież nie te kwalifikacje na ten rynek, mamy, które są od rana do nocy same i zapomniały o sobie już dawno i tylko się czasem pomarzą o wizycie u kosmetyczki, ale gabinetów z miejscem dla dzieci jeszcze nie wymyślono. No co ona zrobi, że ją roznosi, że chodzi na kilometrowe spacery, że pozagląda tu i tam, że musi po prostu codziennie mieć kawałek miasta w sobie, bo inaczej ją rozerwie. Co jest w tym mieście, że tak wciąga, ten gwar, światła, wystawy, mała ona tez bardzo to lubi, bo zawsze dużo mówi jak coś świeci, wokół dużo ludzi i dobrze i inne małe dzieci i to jest dla małej jej bardzo fajne, uśmiecha się promiennie, aż wokół jaśnieje. Bo ona ma w sobie mniej światła, może przez tę niskociśnieniową zimę, jakoś nie może się pozbierać i tak naprawdę czeka na swoisty cios, coś, co ją sieknie i sprawi, że spadnie z mozolnie wypracowanej drabiny i znów będzie musiała się wspinać do celu. Ma jakoś tak, jakieś dziwne przeczucie, że ten nieparzysty rok będzie trudny, że wszystko, co zbuduje, jest chwilowe i zaraz minie, więc najlepiej nie wymagać, nie wychylać się, być sobie z dnia na dzień i ciekawe, ile tak wytrzyma. Że tak sobie będzie obserwować z małą nią ten piękny las i niebrzydką od wczoraj zimę, że będą się cieszyć wspólnymi godzinami i robieniem akuku i czekać na zmiany.

24 sty 2015

M 187:

Styczeń starzeje się szybko, za szybko, nagle mijają te wszystkie poniedziałko-czwartki i dalej i coraz dalej czas płynie, a liter nie ma i nie ma. Są w niej, ale wieczory pochłaniane przez komputerowe konieczności zasypiają w tymi słowami w niej i zwołują ciężkie, dziwne sny, bo nie jest oczyszczona. Trochę jeździła, nie nacieszywszy się ulubioną krakowską architekturą, zaledwie raz i to tylko we fragmencie, objęła wieczór pierścieniem Plant. Dawno nie jadła obwarzanka. Dawno nie była na Kleparzu. W ogóle jest bardzo wiele rzeczy, których dawno nie robiła. Nie malowała, ani papieru, ani twarzy. Siebie cieniami. Leżą, czekają, czasem je segreguje i wyrzuca te, które już umarły. W jej szczupłym i wiecznie niewyspanym ciele nie udało się zamieszkać drugiemu ziarenku, które się pojawiło będąc życiem za życie i równie szybko sobie poszło. Wstrząsało ją mocno, bo równocześnie pojawiła się nieoczekiwana śmierć i małe życie, jakby zwolniło się właśnie dla niego miejsce. Zabolało do naczyń włosowatych, do rdzenia, zatrzęsło, ale jest mała ona, która nie pozwala na bycie złamaną, nie pozwala na rozmyślanie, co by było gdyby, trzeba otworzyć nowy dzień jak zawsze i zacząć go oczami małej jej. Pomimo, że bardzo trudno. Że czasem rozpada się na gwiezdny pył i szybko zbiera w całość. Każdy dzień podobny, z urywanymi chwilami, kiedy przemyca siebie, kiedy może przez chwilę robić nic, kiedy nawet posiedzi i pomarzy, że poszłaby tam, gdzie ktoś zadbał by o jej zewnętrze. Na szczęście jest szafirowe auto, które wygodnie wiozą je na środek Polski i tam sobie może trochę ukraść czasu, tam może w niedużym łóżku popłakać w nocy, tam może pooddychać dużym miastem i czekać na zmianę świateł z małą nią z tyłu, a ona to bardzo lubi. W dni bez słońca, kiedy on czule zasypuje ją w minutach do policzenia, kiedy są razem, naprawdę trudno być terminatorem, wyrobem z tytanu, nieważne, że zmęczenie, że boli przetrenowana ręka, że pół dnia robiła tort na urodziny teściowej, bo trzeba wyżyć dzień maksymalnie, z całych sił, bo jej jutro kiedyś powie, że nie zauważyła, nie pomogła, nie wysłuchała, jutro rozliczy ją z tego, że umie się wyciszać, że lubi ich nieduży dom i spacery pod lasem. Bo gdyby jej nagle nie było, jak Ani, to przynajmniej ma poczucie, że zrobiła wszystko, zanim ją zabrali na połoniny niebieskie.