31 sty 2015

M 188 albo styczniowy spleen:

Jak smaży kotlety, wrzucając do nich zawsze inne ingrediencje, dolewa trochę wody i wtedy psyczy, a jak wyparuje, to daje masło i wtedy kotlety są bardzo soczyste i miękkie. Jak smaży wątróbkę, to najpierw ją dokładnie suszy, nacina, obtacza w mące kukurydzianej i dopiero wrzuca na patelnię, wkładając okulary słoneczne bo strzela i manewrując pokrywką, bo strzela. I wtedy wątróbka jest chrupiąca, bez tych okularów nie dałoby rady. I mieszając i przewracając to, co trzeba przewrócić, myśli o rajstopach, które ma na sobie, takie zwykłe grube bawełniane, ale kupowała je w H&M na Champs Elysees, bo był czas, kiedy lało i wiało w Paryżu, a ona nie miała nic na swoją obronę i wieczór spędziła szukając jakiegokolwiek sklepu z czymś, co ociepla. Niedobry ten styczeń, nie może się pozbierać, wkurzają ją artykuły o matkach, które mają własny, świetnie prosperujący biznes i są takie szczęśliwe i spełnione i pokazują swoje wyroby w porannej telewizji, dostały się do wrót, świetnie, nie zazdrości. Mogliby tylko pokazać te mamy, które mieszkają w niedużych miastach, w których nie istnieją żadne kawiarnie, spotkania dla mam z dziećmi do magicznej cezury przedszkola, mamy, które mają możliwości, pomysły, chcą, tylko wychowując małe dziecko właściwie w dwójkę, z tatą dużo pracującym nie mają jak i gdzie wrócić do pracy, bo przecież nie te kwalifikacje na ten rynek, mamy, które są od rana do nocy same i zapomniały o sobie już dawno i tylko się czasem pomarzą o wizycie u kosmetyczki, ale gabinetów z miejscem dla dzieci jeszcze nie wymyślono. No co ona zrobi, że ją roznosi, że chodzi na kilometrowe spacery, że pozagląda tu i tam, że musi po prostu codziennie mieć kawałek miasta w sobie, bo inaczej ją rozerwie. Co jest w tym mieście, że tak wciąga, ten gwar, światła, wystawy, mała ona tez bardzo to lubi, bo zawsze dużo mówi jak coś świeci, wokół dużo ludzi i dobrze i inne małe dzieci i to jest dla małej jej bardzo fajne, uśmiecha się promiennie, aż wokół jaśnieje. Bo ona ma w sobie mniej światła, może przez tę niskociśnieniową zimę, jakoś nie może się pozbierać i tak naprawdę czeka na swoisty cios, coś, co ją sieknie i sprawi, że spadnie z mozolnie wypracowanej drabiny i znów będzie musiała się wspinać do celu. Ma jakoś tak, jakieś dziwne przeczucie, że ten nieparzysty rok będzie trudny, że wszystko, co zbuduje, jest chwilowe i zaraz minie, więc najlepiej nie wymagać, nie wychylać się, być sobie z dnia na dzień i ciekawe, ile tak wytrzyma. Że tak sobie będzie obserwować z małą nią ten piękny las i niebrzydką od wczoraj zimę, że będą się cieszyć wspólnymi godzinami i robieniem akuku i czekać na zmiany.

24 sty 2015

M 187:

Styczeń starzeje się szybko, za szybko, nagle mijają te wszystkie poniedziałko-czwartki i dalej i coraz dalej czas płynie, a liter nie ma i nie ma. Są w niej, ale wieczory pochłaniane przez komputerowe konieczności zasypiają w tymi słowami w niej i zwołują ciężkie, dziwne sny, bo nie jest oczyszczona. Trochę jeździła, nie nacieszywszy się ulubioną krakowską architekturą, zaledwie raz i to tylko we fragmencie, objęła wieczór pierścieniem Plant. Dawno nie jadła obwarzanka. Dawno nie była na Kleparzu. W ogóle jest bardzo wiele rzeczy, których dawno nie robiła. Nie malowała, ani papieru, ani twarzy. Siebie cieniami. Leżą, czekają, czasem je segreguje i wyrzuca te, które już umarły. W jej szczupłym i wiecznie niewyspanym ciele nie udało się zamieszkać drugiemu ziarenku, które się pojawiło będąc życiem za życie i równie szybko sobie poszło. Wstrząsało ją mocno, bo równocześnie pojawiła się nieoczekiwana śmierć i małe życie, jakby zwolniło się właśnie dla niego miejsce. Zabolało do naczyń włosowatych, do rdzenia, zatrzęsło, ale jest mała ona, która nie pozwala na bycie złamaną, nie pozwala na rozmyślanie, co by było gdyby, trzeba otworzyć nowy dzień jak zawsze i zacząć go oczami małej jej. Pomimo, że bardzo trudno. Że czasem rozpada się na gwiezdny pył i szybko zbiera w całość. Każdy dzień podobny, z urywanymi chwilami, kiedy przemyca siebie, kiedy może przez chwilę robić nic, kiedy nawet posiedzi i pomarzy, że poszłaby tam, gdzie ktoś zadbał by o jej zewnętrze. Na szczęście jest szafirowe auto, które wygodnie wiozą je na środek Polski i tam sobie może trochę ukraść czasu, tam może w niedużym łóżku popłakać w nocy, tam może pooddychać dużym miastem i czekać na zmianę świateł z małą nią z tyłu, a ona to bardzo lubi. W dni bez słońca, kiedy on czule zasypuje ją w minutach do policzenia, kiedy są razem, naprawdę trudno być terminatorem, wyrobem z tytanu, nieważne, że zmęczenie, że boli przetrenowana ręka, że pół dnia robiła tort na urodziny teściowej, bo trzeba wyżyć dzień maksymalnie, z całych sił, bo jej jutro kiedyś powie, że nie zauważyła, nie pomogła, nie wysłuchała, jutro rozliczy ją z tego, że umie się wyciszać, że lubi ich nieduży dom i spacery pod lasem. Bo gdyby jej nagle nie było, jak Ani, to przynajmniej ma poczucie, że zrobiła wszystko, zanim ją zabrali na połoniny niebieskie.