22 gru 2016

M 235 albo powroty z mgły:

Ciągle ją coś boli, w tej zimie bezśnieżnej, zaledwie siwej do południa, bo potem to już nie, kiedy robiła kolejną blachę ciasteczek dopadł ją ból łokcia, cudownie po prostu, zalał mdlącą falą jak za dużo majonezu w sałatce, jak natarczywy zapach melona, no niedobrze, przeciążone ma wszystkie stawy i jak chodzi to skrzypi. Jak wstała w poniedziałek, to musiała otworzyć pudełko z farbą Revlon średni brąz, bo na głowie kilkutygodniowy dramat, wszystko wysuszone przez zimę, przez ustawiczne niewyspanie, jakby niedobór snu kruszył końcówki włosów, dorabiał siwe włosy i paznokcie, przesuszał ramiona, chociaż tyle w siebie smaruje. Jak dobrze, że na świecie jest Hada Labo, cudem nie pozwala odwodnić skóry na twarzy, dodaje tego, co zabiera tortura przymusowego budzenia, jak ona tak długo da radę, to nie wie, bo ostatnio nieustannie włącza szósty bieg. Jak jedzie długo samochodem, przez milczące wsie i posiwiałe pola, jak sobie ustawia światła, bo zapomniała, jak się włącza przeciwmgielne, a trzeba wysunąć korbkę i wtedy są, jak wysila wzrok, żeby polizać światłami drogę na tyle, żeby było coś widać, to myśli o herbacie, którą wypije zaraz po przyjeździe. I będzie to zielony earl grey Irvinga, w szklance w paski, byleby więc dojechać do tej herbaty, w tej mgle, w tej zimie w miarę bezpiecznie i bez mandatu, byleby one nie płakały że coś, że lalka upadła, że chrupek, że nuda, gorąco, nie ta piosenka, za daleko i takie tam. Więc wraca z tej mgły, wyciąga się z kubków po kawie, z okruchów obłędnej drożdżówki z Paradyża, wychodzi z zesztywniałych kolan, wyciąga tysiąc rzeczy z samochodu i układa je w rzędzie na tygodniowe rozpakowanie, a potem, kiedy już wypije tego earl greya, kiedy zje kanapkę z serem havrati, keczupem Kotlin w szklanej butelce i kiełkami brokuła, kiedy dopilnuje kiedy wszystkie ciepłe stopki są przykryte a smoczki włożone i śpią, wtedy zatapia się zachłannie w niego, w rytmie milesa, niespiesznie raz i dwa, kiedy nie wie, gdzie kończy się on a zaczyna ona, pełne jing i jang, płonie wszystko w jego brązowych oczach, silnych palcach i nakrapianych ramionach, nie gasi tego nawet wirujący dźwięk trąbki ani dorosłe godziny wieczoru. Tu jest najbezpieczniej, w jednej chwili można zostawić te bolące kolana i łokcie i sobie tak pobyć ile się da i na ile pozwoli cienka granica między późnym wieczorem, a ciężką, ciemną nocą.




10 gru 2016

M 234 albo dwa:

Raz jest kożuch śniegu, a raz nie ma i kiedy nie ma, to mała ona twierdzi, że idzie wiosna a nie zdążyła ulepić bałwana. Każdego dnia przesuwa moment, kiedy weźmie z tarasu mały, żółty i jeszcze nadmuchany basen, bo jak przyjdą mrozy, to się ten basen zepsuje, a maleńka ona miałaby w nim dużo radości już wtedy, kiedy będzie ciepło. Więc się w końcu zbierze i zrobi te trzy kroki w zimnie. I powinna tez pochować meble ogrodowe do altany, bo w sumie już czas, a brudny śnieg sprawi, że na i tak już przyszarzałej bieli będzie jeszcze gorzej. Jeszcze kilka dni temu kwitły begonie, ale teraz powalone zimnem, umarły jednej nocy. Za to kret nie próżnuje i postawił dwadzieścia piramid Cheopsa opodal stawu a on za nic nie może go złapać w zastawiane rurki-pułapki. Ona dużo w domu, bo maleńka ona kaszle i są sobie we trzy i tak dni płyną, wypełnione inhalacjami, syropami i obserwacją, jak ogród coraz bardziej zastyga. Ma dwie małe je i tak sobie myśli, że dwa albo bycie drugą było u niej najczęstsze. Urodziła się w drugim miesiącu roku. Zazwyczaj była druga w klasie w nauce, druga w konkursach literackich, bo w plastycznych to zazwyczaj pierwsza. W harcerstwie zawsze przyboczna albo ogólnie zastępca drużynowej, jak wierny giermek-uzupełniacz, kończyła marzenia na zielonym sznurze, nie na granatowym. W pracy zastępca, prawa ręka, lewą też była, ale z awansem na prawą.  Dobra asystentka. Druga córka.  Ona też ma dwie córki z drugim mężem. Tak miało być, że są one dwie, bo jakżeby inaczej, skoro podwójny los na wszystko, ale tak właśnie on się układa. Ilu ma takie drugie życie, dane z różnych powodów. Ilu wchodzi do tej samej rzeki. Ilu nie docenia tego pierwszego życia , nie patrzy na znaki i na to, że wszystko jest po coś. Tak ma, ta ona i co jeszcze będzie u niej drugie, tego jeszcze nie wie.

22 lis 2016

M 233 albo o deficycie:

Ona: pogniotło jej się bardziej wokół oczu, to przez pourywane noce, nieregularne wtykanie smoczka, nie wiadomo o której porze, budzi się na zawołanie, właściwie mało co śniąc, albo śniąc ekspresowo, żeby w nocy zmieścić wszystko co powinno się w niej zmieścić, poczynając od wtarcia cudotwórczego kremu do twarzy Hada Labo z wszystkim, co wygładza, napina, nawilża i przeciwdziała, poprzez nałożenie kremu do stóp, jakiegoś w zielonej tubce, włączenie radia na trzy, zgniecenie rogu w poduszce i potem położenie się na lewym boku, zerkając, czy na posterunku jest wszystko co potrzebne aby przepłynąć przez tę noc. I wstać na tyle przytomną, aby uważnie zaparzyć mocną arabikę, która obudzi ich cały dom.

Ona: lubi patrzeć na jego stopy w skarpetkach i skórzanych japonkach Abercrombie&Fitch, niezniszczalnych, na spodnie od piżamy w kratę, na wicherki na krótkich włosach, na świder w brązowych oczach i co wieczór zamyka oczy całując go w szyję na dobranoc.

On: urządza, przestawia, maluje, przewozi, planuje, docina, wierci, zawiesza i wbija.

Ona: podróżuje sobie myślami po znajomych, przypomina, jak pachną ich mieszkania, jaki jest u nich rozkład pomieszczeń, gdzie się jechało, tęskni trochę. Do rozmów nie o dzieciach, do peelingu na twarzy nie z lustrem w parze, do rozmów długonocnych, do zrobionej kawy z mleczną pianką, do zatracenia się w sklepie z kosmetykami, aby wsiąknąć w nowości, kolory i konsystencje.
Ale z drugiej strony więcej śpiewa, bo maleńka ona to uwielbia i tańczy całą sobą, nie zważa na pogodę, bo jest, jaka jest i zawsze można wziąć parasol i kalosze albo okulary słoneczne i iść pokazywać co i jak rośnie i czekać na upragnioną przez małą nią zimę.

On: troskliwi się o nie trzy, pomimo zamieszania z urządzaniem nowego miejsca do pracy, maluje stare meble apteczne, ustawia, rozkłada i składa, bo przyszło nowe i je urządza.

Ona: cierpi na małopisanie, sennie patrzy na coraz bardziej rudy i pusty ogród. Ma deficyty snu, które wyłażą znienacka i ciężko je przesunąć w którąkolwiek stronę, więc zdarza jej się, że rzuca wszystko, talerze po obiedzie obejrzą piątą po południu a nie wnętrze zmywarki, pada jak ukłuta snem na fioletową kanapę i śpi intensywnie nawet dwadzieścia bezcennych minut, chociaż to i tak mało pomaga. Umie jeździć samochodem  w botkach na dziewięciocentymetrowym obcasie, codziennie po kilkadziesiąt razy porusza się z góry na dół i odwrotnie, nierzadko z dwoma bezcennymi ciężarami naraz, takie ma właśnie ćwiczenia dla niewyspanych. Maluje rzęsy tuszem Bourjois, nakłada Skin Illusion Clarinsa jak przyjaciela na cały dzień, nie maluje paznokci, bo nie ma siły ich zmywać. Sączy się listopad i trzęsie ostatnimi liśćmi. Jest jak jest.

11 lis 2016

M 232:

Jaka ona niedzisiejsza, sweter, panie, normalnie jak z ubiegłej epoki, tylko jak ją zmierzyć, czy to ta z lat osiemdziesiątych, czy jeszcze wcześniej, stamtąd, skąd jej dusza, skąd upodobania do owalu, geometrii Art Deco i kapryśnej linii secesji. Skąd wyczuwanie w powietrzu dworów i czucia się w nich jak u siebie, skąd miłość do koni i maniery sprzed lat. Skąd ważki, irysy, powój, piwonie, suche pastele i akwarele, jakby znalazła się w dwudziestoleciu albo na przyjęciu u Gatsby'ego, to jakoś nikt za bardzo by się nie zdziwił. Zatem nie może wytrzymać absurdów, które się dzieją, że umiera pan, który śpiewał do naczyń włosowatych jej duszy, że depcze się wszystko, o co walczono kiedyś, że nie pisała tyle, bo zjadła ją gruba książka o panu młodszym i starszym, jak zobaczyła obrazy pana starszego, to stwierdziła, że ten pan ją na pewno odwiedził mentalnie i namalował to, co i ona widziała. Pan młodszy zaś, zrobił muzyczną rewolucję, kiedy była prawie że nastolatką, bo w ukochanym radiu puszczał muzykę, przez którą chodziła nieprzytomna i nie wiedziała, czy jest dzień czy noc i od wtedy nic nie było już takie samo. Nie ma już takiego radia, jest zmiana, która nie wiadomo dla kogo jest dobra, jest smętna i niesprawiedliwa jak listopad. Nie lubi tego miesiąca, utkanego z mgły, deszczu, zimnego wiatru, który trzęsie ostatnimi liśćmi, przyspiesza zmianę opon, nie pozwala iść na długi spacer bo nie można ubrać się dostatecznie na przenikliwe, mroźne zimno. Może i dobrze, że nie ma na tym świecie już panów z grubej książki, bo ten młodszy na pewno by nie wytrzymał ani dnia dłużej z tym, co teraz. Nie ma też już śpiewającego pana o głębokim, aksamitnym głosie, który był przy tym jak jej pierwszy chłopak delikatnie rozebrał ją całą i ona wcale nie umarła ze wstydu, bo właśnie była otulona muzyką i to zawsze będzie pamiętać. Jest w tych dniach coś ciężkiego, wilgoć i zimno, żal, że już coś nie wróci, bo może nawet i by nie chciało w takie tu i teraz. Nie ma kiedy zanurzyć się w sobie, jakby jej nie było, bo i tak zauważą ją on i one małe dwie, a z chęcią by stała się przez chwilę przezroczysta, tak lubi, zwłaszcza o tej porze, kiedy za oknem bylejako i sennie tak, że tylko respirator dobrej, średnio palonej arabiki jest w stanie cokolwiek z nią zrobić.

21 paź 2016

M 231:

W ciągu dnia dużo ma ciszy, nie włącza żadnego radia, bo w tym ulubionym trudno wyłowić perły w kaszance, więc lepiej nie słuchać, bo zanim się je znajdzie, dużo dźwięków upłynie. Czasem na górze żyje pralka, a no dole zmywarka, chrapie pies i deszczy deszcz, a poza tym jest bezboleśnie cicho, bez żadnych łomotów tramwaju, bez szumu szumiącej ulicy. Jak ma taki wieczór jak teraz, który sobie płynie, w głowie szumi od obrazów, od liter, od pomysłów i chęci, że tyle w niej jest nieczynnych, zakurzonych rzeczy, bo kiedyś każdy piątek był jak talizman, ze skrupulatnie notowaną Listą Przebojów, z papierem do akwareli przypiętym do korkowej tablicy, z sześcianami bezcennych rosyjskich farb, z suchymi pastelami i czarnym tuszem. I tak słuchała i malowała zawzięcie nawet po północy, potem jeszcze czasem miała siłę na napisanie chińskim długopisem listu, a potem się spało snem obtłuczonym przez poranne tramwaje. Z tamtych czasów zostało wiele zapisanych zeszytów, tuba z malunkami, poczucie, że tyle przed nią, a teraz tyle za nią i brak sił na rozłożenie tych samych farb i pędzli, bo nagle sen przychodzi i kłuje pod powiekami, że już trzeba je zamknąć, że robi się prawie północ, tak dużo bardziej zmęczona niż te dwadzieścia lat temu. Lubi tak sobie w ciszy pomalować słowem, lubi zestawić tempranillo z syrah w jednym kieliszku, lubi pomyśleć, że gdyby miała odrobinę więcej siły, to jeszcze dała by życie niejednej kartce i farbom. Tak sobie w ogóle myśli, że gdyby los postawił ją w innym miejscu, to jak to by się skończyło. Pamięta doskonale, kiedy zaczęła kompletować pierwszą makijażową kosmetyczkę i chociaż początkowo malowała bardzo wolno, to miała już swoje sukcesy. Ciekawe, ile umalowała panien młodych, na pewno dużo ponad sto, ile wiązała krawatów, przejrzała sukien ślubnych, obyczajów domowych, ile pamięta z tych zachwytów i obaw. Jak bardzo to wszystko działo się szybko i ile się działo, jak trudno było o sztuczne rzęsy, o matowe cienie, o pędzle, które kosztowały krocie. Wszystko wypływało z palców i z umalowanych twarzy, z wyczucia, z kilkugodzinnej pracy, z tłuczenia się z ciężkim kufrem, z pokory, mozolnego wspinania się na poziom, kiedy można malować  w świetle telefonu komórkowego, bo na zapleczu pokazu mody wysiadło światło. Co by było, gdyby została na makijażowej drodze, a nie postanowiła być trochę z boku. I jak teraz wyglądają makijaże, wyrysowane, z szablonowymi brwiami, kopie kimkardashianijejsióstr, mocne, pieczołowite, z milionem kosmetyków do wypróbowania, a kiedyś jedna kredka do ust służyła za róż i cień do oczy, nie było nic w zamian, nic osiągalnego. Patrzy więc na siebie, taką nieustannie malującą, zawsze w każdy piątek, na siebie, która nie ulegała żadnym modom, pochylona nad twarzami, skupiona na wydobyciu tego, co w nich istotne, na przyglądaniu się i empatii, co powinno być podkreślone, a co nie, a nie na zamalowaniu i rozblendowaniu, na siebie stojącą po kilka godzin w jednej pozycji, aby upiększyć zwykłe i niezwykłe dziewczyny a potem umierać z bólu pleców i tak do następnego dnia. I co jej z tego zostało, jak w zuoełnie innym jest miejscu, poczucie, że jeszcze umie i potrafi, że musi tylko mocno mrugać oczami, żeby nie zasnąć w porze copiątkowego malowania kiedyś, że nie może bezkarnie już sobie robić smoky eyes, bo czas ją trochę podeptał wokół oczu, bo stworzyła dwa najpiękniejsze dzieła o takich samych oczach, bo może kiedyś wróci do papieru i pasteli, nie wyschły jeszcze na tak, że nie można ich ruszyć. Co za czasy. Pamięta je jej kręgosłup, sztywny i wygięty we wszystkie wygiętości, jakie nie powinny mieć miejsca. A mają.

18 paź 2016

M 230 albo się jesieni:

Ma takie dziwne zestawienia smaków, testuje połączenia, tak ma, że może jeść nawet światło w lodówce, a zawsze smakuje. Pasta jajeczna z chili, grubym szczypiorkiem i szczyptą wędzonej papryki, uklepana na żytniej bułce od Krawczyka, przegryzana chrupiącą, soczystą kalarepą i popijana półsłodkim, orzeźwiającym Lambrusco. Nasycona pomidorami zupa, z grubym makaronem, odrobiną słodkiej śmietany, gotowana na kaczych skrzydełkach, a zaraz potem naleśniki z mąki orkiszowej i jaglanej, z musem z soczystych konferencji i greckim jogurtem. Jak patrzy z góry poniedziałku na podgórze piątku, to jakoś planuje obiady przez tydzień i łowi smaki, co i gdzie pasuje. W tym tygodniu nie może wyjść z kalarepy, więc na pewno będzie jeszcze duszona z marchewką, z dodatkiem masła, białego pieprzu i kopru, jako dodatek do kawałków piersi zagrodowego kurczaka w chrupiącej otoczce z mąki kukurydzianej, dwóch rodzajów papryk i mielonego lnu, smażone na klarowanym maśle. Trzeba pociągnąć te smaki, nasycić się tymi jesiennymi, które niedługo znikną i zostaną dojrzałe pod sztuczną lampą pomidory i wszystko z importu.
Jeszcze są liście, jeszcze platan kurczowo je trzyma i nawet czerwony klon, niedaleko przedszkola małej jej wczoraj umarł klomb z daliami jeszcze w pąkach, smutno się zrobiło, przemarzły. Jak wyjdzie do ogrodu, to będą pachniały krecie roboty, a wszelkie trawy i przekwitłe kwiaty zastygną tak, jak stały i pewnie zostaną w swojej pozycji aż do wiosny. Pomiędzy kuchnią a pokojem, ogrodem z przodu i z tyłu, w domu na górze i na dole, stara się nie być tylko mamą i dlatego uwielbia dwudziestą pierwszą, kiedy piętro jest wyściełane półrocznym i trzyletnim, mocnym snem, który pieczołowicie skleja maleńkie powieki, aby wreszcie mieć czas na znalezienie siebie i ich na fioletowej kanapie, aby choć na jakiś czas naładować baterie w jego skrzydłach. Wciąż za mało siły po wypełnionym dniu, aby policzyć piegi na jego ustach, aby zatopić się w ulubionym jazzie, może jak już listopad zadeszczy i zaziębi wszystko wokół, to ta dwudziesta pierwsza sklei ich wreszcie na całą noc, bez konieczności i wtedy nie będzie mamą, nie będzie kaszlącą i niedospaną, z włosami po fryzjerze, ale jeszcze z kolorem lata, z ratującym skórę japońskim cudem Hada Labo, z nie umalowanymi paznokciami, bo nie ma potem siły, żeby zmywać lakier, ale będzie świadomą i nie wiecznie rozdartą między koniecznościami nią, tak, tego teraz chce.

2 paź 2016

M 229 albo wszystko jest energią:

Trawnik pachniał rozgrzanymi w słońcu mirabelkami, które rozgniatała, kołysząc maleńką ją i jej emocje podpierające rozsłonecznione niebo. Pięknie się jesieni ogród, rdzawi i szeleści, dojrzały maliny, poziomki, nakrapiane jabłka, zieleń się pomarańczowi i brązowi, cudnie cudnie. Podpatruje, podgląda, urywa chwile, kiedy maleńka ona we śnie kurczy nieduże piąstki, może sobie posiedzieć na schodku i popatrzeć w tę trawę, ma czas, jak dobrze, ładuje baterie jak solary na dachu. Jeszcze we wrześniu zdążyła przewieźć pięć wielkich ryb i wpuścić je do stawu, jak dobrze sprawuje się Cybex Balios M z wielkim koszem, bo można właśnie nim przewieźć trzy amury i dwie  tołpygi w kiełbaskach wypełnionych wodą a potem patrzeć jak ich ciemne plecy znikają w nowej ojczyźnie, dobrze im tu. Zmęczona i od rana zalana kawą czasem dochodzi do ściany, na której nie ma żadnej wyrwy, do której można by się przyczepić i wydrążyć dziurę na drugą stronę, Bo kiedy zostaje się mamą, to ma się tylko instynkt, co dobre a co złe, przeczucie, co będzie, a całej reszty trzeba się nauczyć. A reszta to wielka niewiadoma, jak się zachowa ciało torturowane niewyspaniem, jak się zachowa skóra, która rysuje się w linie, jak oczy będą czerwone z braku snu i złe wyniki krwi, bo dziecko zabiera, pochałania, angażuje, jest wszystkim, początkiem, świata i końcem tego, który kiedyś było i nie wróci nigdy. Jak inaczej wygląda dom i ogród z małymi nimi, kiedy rozdeptuje znienacka krowę do kąpieli, kiedy znajduje klocki Lego w nieoczekiwanych miejscach, kiedy w newralgicznych strategicznie miejscach muszą leżeć mokre chusteczki na wypadek wszelakich awarii wymagających natychmiastowej interwencji. Jak trzeba być nieustannie na obrotach, nie móc nie zauważyć, tylko przewidywać, wyciągać wnioski, obserwować, czuwać, nie ma chwili wytchnienia w tym patrzeniu, tak właśnie jest. Nie ma co malować paznokci na wymagający kolor, bo i tak się odgniecie na kołdrze a potem zmywa go dwa tygodnie, co wieczór wpatruje się w tubkę z peelingiem, że kiedyś go użyje, na razie stoi i przypomina. Ale jest w tym niewyspanym życiu nieustająca energia, która krąży od niej do małych nich i odwrotnie i jeszcze zahacza o niego, ma w sobie chyba baterię słoneczną, tak od urodzenia. Jak jest słońce, to chodzi po ogrodzie w butach bardziej miejskich niż ogrodowych, bo najłatwiej się wkładają, w ciepłej jesieni prosto z krzaka zjada razem z małą nią przesłodkie maliny i liczą ile kulek pigwy obsiadło krzaki. Bardzo jej świat zawęził się do małych rzeczy, jakby nadrabiała te poprzednie lata spędzane w autobusach i pociągach, kiedy jej najważniejsze życie mieściło się w walizce, kiedy robiła rzeczy duże, kiedy szarpała te walizkowe kółka o tysiące schodów, kiedy nosiła buty na obcasie na co dzień a potem w piątek moczyła zbolały kręgosłup w wannie w towarzystwie ukochanych kotów i jazzu, kiedy czekała na ten dzień jak na wybawienie. W tej ogrodowej trawie, patrząc jak czerwień i żółć zastępują zieleń, przypomina sobie jego ciemne, palące oczy, zagubione w krakowskim zaułku, włożone w za dużą marynarkę, jego silne ręce i piękne przedramiona, kolano włożone w sztachety i to, że nie mógł go wyjąć, a ona jakoś wiedziała, że ten mężczyzna wyciągnie ją z tej walizki i postawi przed domem pachnącym mirabelkami, wypełnionym później dziecięcym śmiechem i krzykiem.

23 wrz 2016

M 228:

Jak się potoczyły te dni w dół września, to ona nawet nie wie kiedy, bo większość z nich i tak podparta krzykiem małej jej, bo jeszcze nie wyrosła z demona w  jej brzuszku, z tego, co w nim siedzi i nie pozwala jej na bycie słodkim dziecięciem, jeszcze nie. Napełniła słoiki końcem lata, zapachniało malinami i mirabelkami, gdzieś wcisnęła te kilkanaście słoików w brak czasu, ale się udały. Wracała w tym początku jesieni, z nimi w samochodzie, wioząc pięć ryb do ich stawu, bo przecież czego to ona nie zmieści do granatowego samochodu oprócz dwóch wózków, zakupów, dwulitrowej coli, butów na zmianę, lalek, chrupków, torby z dziecięcymi rzeczami, pustych kubków po kawie i kolekcji okruchów, myśląc sobie gdzie ona jest tak naprawdę. Ile z niej zostało, odjąwszy kilkunocne wstawanie, kiedy z całej siły walczy żeby nie zasnąć i nie stracić czujności kiedy trzeba, gdzie ona jest w porannym bezlitosnym budzeniu się, kiedy musi unieść ciężki kamień niewyspania nie do rozbicia żadną kofeiną, kiedy włącza turbodoładowanie i sadzi fioletowe astry i wrzosy przed domem, bo ją to uśmiecha, bo stara się dbać o wnętrze i zewnętrze domu. Ile jej zostało w codzienności wypełnionej do minuty, niby ma dużo czasu, a nie pisała od tak dawna, to znaczy nie tu, gdzie powinna a tam, gdzie musiała. Ponosiła sobie lakier do paznokci strasznie długo, rozjeździła  w dwa tygodnie ponad tysiąc kilometrów, znów wieczorem usiłuje nie wyglądać na zmęczoną przy pomocy olejku z róży, coś mało działa a rano ledwo wstaje bo turkuć podjadek w plecach podgryza nerw kulszowy i ona przez to codziennie zmaga się z bólem, już właściwie go prawie oswoiła. Ma czasem tak, że nie patrzy w lustro, nie zastanawia się, maluje rzęsy i brwi, zakłada ulubione szare dzianiny, bo tak wygodniej i idzie w te swoje konieczności zatopione w śliwkach i gruszkach, bo jesień, bo lato upalnie się żegnało. To trochę jak ocalanie świata wykrojonego foremką w kształcie małych nich, jej i jego, bo na zewnątrz nie dzieje się dobrze i doskonale sprawdza się przepowiednia w książce 'A w Patafii nie bardzo', jak mocno pamięta tę książkę zaczytaną do porozklejanych kartek wie tylko ona. Nie ma jej więc za bardzo, jest opakowanie, jest zapach kawy parzonej w kawiarce i bułka z serem i z miodem, chłodne poranki i kłująca w nos wilgoć, są nowe ryby w cichym stawie, malwy z boku domu do obcięcia, są plany na to, co przyniesie kolejny miesiąc, ale na razie żyje bez koloru.

31 sie 2016

M 227 albo ostatni dzień sierpnia:

Piękny dzień był tego ostatniego sierpnia, taki krystaliczny, taki czysty, z niebiem, z którego dość wcześnie spadło słońce, z czasem przeciągniętym do dwudziestej piątej godziny. Beztrosko było posiedzieć w miękkiej trawie i popatrzeć na mały jabłoniowy sad, szczęście, że można ten czas sobie tak mieć i powdychać ostatni dzień lata.
Jak bardzo cyzeluje się i planuje te dwa letnie miesiące, ten ulubiony wagon dni, do którego upycha się wszystkie plany, zamierzenia, co odwiedzić, a czego nie, na co znajdzie się czas, a z czego trzeba zrezygnować, kupuje się wielkie tuby kremów z uv 50 a potem one i tak leżą, nie zużyte, a potem wyciąga sie je z szuflady, z uśmiechem, oj tamto lato było takie a to będzie pewnie inne, mniej zrealizowane.

Trzydziesty pierwszy sierpnia będzie dopiero za rok, pewnie tak samo pochrupie go słodką celestą, miękkimi śliwkami, omszałymi malinami, słońce podeprze niebo jak tyczka i ciekawe, czy będzie mogła tak samo po prostu nacieszyć się dniem, takim dużym, dwudziestopięciogodzinnym, radosnym jak kryształowe oczy małych ich, jakby w tym dniu miała się uwiecznić jakaś epoka i dlatego za nic nie chce, aby się ten dzień skończył a musi.

23 sie 2016

M 226 albo tak sobie :

Jak on jest obok niej to od razu cieplej, chociaż siedzi na kanapie pół metra od niej, ale wystarczy napotkać jego wyczulone na wszystko palce i już lepiej, już. Sierpień rozgniata się malinami na podniebieniu, cudownie smakują nieprzyzwoicie słodkie brzoskwinie, podobne do tych, jakie kiedyś jadła w Egerze. Gdyby nie zasłona z komarów, pięknie by było potowarzyszyć świerszczom w pachnącym ogrodzie, położyć się na trawie i być sobie w nocy, stykając się ramionami, głowami i ustami, bo może, bo trawa pięknie zielona, nie wysuszona przez pobłażliwe dla niej lato.

 Ma sierpniowe ciężkie sny, przerywane przymusowymi pobudkami, zapada się w kolejne obrazy tak, że Incepcja wysiada, co za projekcje, kto jej to w mózg włożył i ile on potrafi, chociaż budzi się do prawie przytomności co trzy godziny. A potem poranek ciężki, przedłużony drzemaniem pod dwudziestominutową sesją nagraniową pozytywki maleńkiej jej, zalewany kawą z włoskiej kawiarki, pitą pospiesznie z dużego kubka, ma tak, że w określonym sączy ją rano, a w jeszcze innym po południu i te kubki tworzą nastrój w kuchni, jakby ich nie było, to tak, jakby się stłukła jakaś stałość, coś, co mebluje i powoduje, że chce się tej kawy napić.
 Jak to jest, że ona zasypia w milisekundę, a maleńka ona zanim sklei powieki o wyjątkowych rzęsach snem dłuższym niż dziesięć minut, trzeba ten sen przywołać aż ze Szczecina albo z jeszcze dalej, płynie długo, aż wreszcie się stanie, aż ona będzie mogła w cichy wieczór wyjrzeć do ogrodu i powdychać cykanie świerszczy i sierpniową, młodą noc. Podgląda sobie nowinki na świecie, podziwia koleżanki, które mogą iść ufarbować włosy do fryzjera, gdzieś pojechać same, zrobić piękny makijaż z cieniami na powiekach z najnowszej kolekcji francuskiej marki, pomalować buzię czymś kultowym i nie z Rossmanna a z tego na S lub D, poobserwować efekty polecanej maseczki za ponad trzy stówy, świetnie, na jej skórze na pewno wymiotłaby czteromiesięczne niedospanie, zmniejszyłaby pesel o kilka cyferek i spełniła marzenia o znalezieniu czasu.

Dobrze mieć taki świat, do którego można zajrzeć, ona lubi, zwłaszcza w nocy, kiedy trzeba przesunąć ciężki obraz snu jeden za drugi, podpatrzeć, że prawie wszystkim szkodzi gluten i laktoza, podobnie jak wszyscy mają niedoskonałości, uczulenia i cerę suchą pomimo trądziku, i są panie bez wieku, wyglądające wszystkie tak samo, jak spod matrycy, z brwiami pod linijkę, rzęsami jeden do jednego i dzióbkiem skażonym igłą bo przecież trzeba podkreślać urodę, już uśmiechem nie wystarczy, trzeba z grubej rury bo przecież takie czasy. Poogląda sobie makijażowe techniki, które są teraz ładnie nazwane, a ona tak już malowała sto lat temu i chyba siedziała z tym wszystkim w mysiej dziurze.

Tak, poszydzi sobie czasem, wolno jej, a co, z niewyspania mozna zrobić wszystko, na przykład ustawicznie zapominać co się gdzieś położyło i zachorować na ustawiczny brak chęci do chowania stosów wypranych ubrań, do takiej bylejakiej codzienności, bo nie każdy dzień jest wspaniały, pełen dziękczynienia, bo się naogląda jeszcze do tego okrucieństwa na świecie, beznadziei władzy duchowej i świeckiej, wypranych mózgów zasłaniających się wartościami, które nic nie znaczą bo są tylko z nazwy i aż nią targa i może wtedy tylko wtulić się w jego brązowe oczy ukryte pod szorstkimi brwiami i przestać myśleć, słuchać, odczuwać, zatracić się i tak chwilę być, tego potrzebuje.

17 sie 2016

M 225:

Ona: sierpień ucieka nie wiadomo kiedy, stacza się dniami w jedynki i dwójki z przodu i zaraz koniec lata, jakie krótkie a jaka już duża maleńka ona.
Kiedy spojrzy w lustro pomalowane zmęczeniem na drugiej stronie jak bardzo teraz widać że ma prawie czterdzieści lat i to nie przez zmarszczki ale ogólnie jakoś tak i musi po serum i kremie z filtrem nałożyć Skin Ilusion Clarinsa bo jak nie nałoży to jest źle i ona jest pełna cienia a chce z niego wyjść chociaż na twarzy.

On: wmruczany w radio, każdego ranka bierze małą nią i ona taka w nim zakochana, po czubki gęstych rzęs, po łaskotki na malutkich paluszkach, po zachwyt każdego poranka, że ma tatę.

Ona: udało im się złączyć między rzęsami horyzont sklejający linię morza i nieba, iść w wiatr od lądu i zatapiać stopy w piasku rysowanego falami w desenie. I w tym sierpniowym wietrze, czasem w uśmiechniętym słońcu nieśli swoją skupioną na sobie miłość, bo jeszcze wciąż siebie chcą, chociaż pojawienie się maleńkiej jej zmieniło bardzo to, co wcześniej było z tytanu. Szli sobie w czwórkę tak właśnie spędzając razem czas, po prostu na spacerze, zawieszeni w czasoprzestrzeni, przypięci krokami akurat do bałtyckiego brzegu, najprościej.

On: wciąż się uczy od niej tu i teraz nie tam i kiedyś, bo kiedyś może nie być.

Ona: niewyspana tak strasznie, że już bardziej nie można, wdychała powietrze, które jest większe i lżejsze niż u nich, bo pełne przestrzeni i szumiące falami, a nie ciche, przerywane silnikiem samochodu albo rozmruczane burzą. W nieśpiące poranki i świty ostatnio nie śpiewają ptaki, a ona się budzi z konieczności i widzi kwadrat nieba podparty uchylnym oknem, dzień wstał żwawo a ona ma centymetr długości i musi go rozciągnąć do kolejnych stu sześćdziesięciu sześciu aby w ogóle tego dnia być.

On: bo ja nie ma miłości, nawet zgubionej, albo przyczajonej, albo czekającej na swój wybuch jak letnia skrywana w chmurach burza, jak nie ma pożerania się i otwierania lodówki z myślą o kolacji dla drugiej osoby, jak nie ma wchodzenia do sklepu i szukania ulubionych rzeczy jej, jak nie wlewa się mleka do kawy aby miała kolor taki jaki lubi ona, nie za jasny, jak nie zauważa się gładkich pleców i drobnych stóp i piegów na nosie, które namalowało nadmorskie słońce, jak nie zatapia się w szarozielonych oczach chociaż na cenną chwilę, to nie ma nic.

25 lip 2016

M 224 albo o krzyku:

Więc kiedy je mocno czereśniowe czereśnie o ciemnym miąższu, których chrupkość zmierza ku coraz bardziej zaawansowanej lipcowej nocy, kiedy jest cicho a noc na tarasie gryzą komary, wie, jak trudno było dojść właśnie do tej chwili, kiedy można tak posiedzieć po prostu i powalczyć z sennością, która już czai się za płotem liter w jej głowie. Jak deszczową, pachnącą niczym konkretnym, po prostu latem - nocą, jak wilgotnym dniem tuliła i rozcieńczała kołysaniem skoncentrowany krzyk małej jej i jak to robiła i czym to nawet nie wie. Maleńka ona cierpiała a ona zanim wydało się, co było tego sprawcą, robiła wszystko tuliła głaskała kołysała śpiewała wyłączała się na ten krzyk bo to było straszne do wytrzymania nawet wtedy, kiedy siedziały razem w granatowym samochodzie a w środku grało a na zewnątrz szumiała i wilgotniała od góry kazimierska lipcowa noc. Ostatniego dnia jak pakowała dwie one na kremowe siedzenia to na pożegnanie deszcz całował ją w szyję i taka mokra wsiadła do środka i pojechała z miasteczka, które zawiązane rzeką czasem wzdycha wspomnieniami co było w nim kiedyś i co jest teraz i to jest miejsce, w którym wisi milion wspomnień nie tylko jej. Być może w tym stukocie, w tym chrupaniu wózka po kostce, wytłumiła krzyk maleńkiej jej, rozwiała go tym kołysaniem, może. Tak sobie chodziła ze snem maleńkiej jej w wózku i jak go wiozła przez te wszystkie chodniki to patrzyła na pracę innych ludzi, jaką mają, że pilnują przez całą dobę sześciu samochodów z uśpionymi silnikami i wyrównanym poziomem oleju, na panie lub panów sprzedających małe fioletowe kulki z lasu, zebrane ich rękami, na tę wielką cierpliwość, która pochyla się nad wieloma pracami i nas tę cierpliwość, która każe im dojechać do tej pracy, a potem stać lub siedzieć przez wiele godzin, aby wykonywać monotonnie tę samą czynność przez lata całe. I te panie i panowie, schyleni tak samo jak ona pod wilgotnym, dotykającym wszystkich tak samo, niebem, potrafią zauważyć cierpienie maleńkiej jej i zagadnąć i zauważyć i to jest cudowne, że nie samych chlebem żyje człowiek. Lipiec sobie przepłynął małozauważaniem, za to ona jakoś jeszcze bardziej zgarbiona, bo tuliła, bo z tego koncentratu krzyku został zaledwie ślad. Jednak warto było.

7 lip 2016

M 223 albo cztery lata:

Minęły cztery lata, od kiedy zszyli się razem, odkąd urosły jej skrzydła pod nowym nazwiskiem, od upalnego lata, kiedy szafirowym samochodem jechali usankcjonować szczęście i wracali jeszcze bardziej szczęśliwi niż przed czternastą. Cudownie było pić chłodne wino z przyjaciółmi w przeddzień ich święta, a potem szeleścić szmaragdowym jedwabiem sukni. Mieć wokół siebie tyle światła, a potem wrócić w zakole Wisły, wstać rano i dostać ogromny mandat za niewłaściwe parkowanie. Cztery lata wypełnione po brzegi, nasycone i wyżyte do każdej kropli, dwie małe one z oczami, wielkie rozczulenie, kiedy mała ona w błękitnej sukience pluje pestkami z czereśni do butelki, kiedy ona potyka się o złote sandałki z odgniecionymi śladami małych paluszków na wkładce, kiedy maleńka ona kołysze się we śnie, a potem wodzi oczami za nią i znosi czułości małej jej. Trzy kocie życia opuściły ich dom i znalazło się miejsce na jedno nowe, zalęknione, już cudownie oswojone. Malwy, zasadzone od ziarenka, wreszcie wyciągnęły ciemnoczerwone słuchawki, a dom rozciągnął ściany na kolejne dziecięce przedmioty i wygonił samochody z garażu, stawiając w nim dziecięce rowery i wózki. Nienasyceni sobą wciąż, łaskoczą się skrzydłami w zimne lipcowe noce, rozkruszają rozmową każdy kamyk, który czasem uwiera, ona prasuje jego zmarszczki całując na dobranoc i wszystko się wtedy wygładza jak krzepiący sen, znaleziony w jego ciepłych, stabilnych dłoniach. Cztery lata intensywne jak espresso, jak koncentrat czasu, w którym tyle się wydarzyło, w którym nie ma miejsca na bylejakość, czas, w którym nadgania to, co kiedyś sączyło się zaledwie leniwie, a najpiękniejsze jest to, że w ogóle ściągnęli się do siebie jak magnesy, że znaleźli się jakoś zupełnie przypadkowo a tak naprawdę to tak miało być, tylko każde z nich przyszło do tego, co wspólne z innej drogi, z innej planety, na której próbowali oswoić pomysł na resztę życia, ale nie wyszło. I dobrze. i tak samo dobrze jest wierzyć, że dobro wraca, zatacza sobie krąg na drugiej półkuli a potem przynosi tyle, że nie do uwierzenia, że tak można, a można.

26 cze 2016

M 222:

Ona: zakochała się bez pamięci w maleńkiej delikatności, w czuwaniu nad kruchym snem, w małych piąstkach i badawczych oczach. Bardzo. Będąc mamą drugi raz ma się obudzone te wszystkie dzwony, które zaczynają nieustannie bić i są coraz głośniejsze, dzwony, że są one takie dwie i chce się o nich opowiadać światu, a rytmie dnia, o zatopieniu w niebieskich oczach małej jej, o czytaniu o omomicy i omarze, o wyrazie buzi  maleńkiej jej, kiedy się kąpie a lubi, już tak. Powieszony rudy gong księżyca nie byl w stanie odgonić kataklizmu komarów, które skutecznie wyganiają z pachnącej zieloności wieczornego ogrodu, jak to, księżyc czegoś nie może, aż dziwne, ale najwyraźniej czasem przegrywa. Może przyjdzie dzień kiedy się wreszcie w miarę wyśpi, chociaż zanurzyć się w sen tak całkowicie to jak iść na basen czyli właściwie, w najbliższym czasie, nigdy. Zalewa to niewyspanie kawami z mlekiem sojowym, bo takie musi pic, podgryza czereśnie i cieszy

On: rozdziela noce na minuty słuchając radia i domowych odgłosów, zmęczonym wieczorem podlewa starannie ogród bo szkoda, aby malwy strzeliście nie zakwitły, dobrze jest tak obserwować jak zieleni się i piękni to, co powinno i co powoduje, że można się z rozkoszą zamyśleć z kubkiem porannej kawy, tęskni za chwilami, kiedy jeszcze nie działo się nic, tylko między nimi było tak blisko, że nie można było znaleźć żadnej szczeliny, zresztą i teraz o taką trudno, ale jest inaczej bo małe one przebudowały wszystko, co można było przebudować.

Ona: nie wie za bardzo jak zaplanować lato, na razie przegapiła truskawki i nie zamknęła ich w tym roku w słoikach. Czasem sobie myśli jak jest w jednym czy w drugim miejscu w mieście na Wu, przywołuje stukot walizki targanej na trylionie chodników, zapach wygrzanej ulicy, lubiła go stojąc na kładce nad nią i tak sobie patrzyła, gdzie się rozpoczynała koralikami świateł, a gdzie kończyła. I ciekawe, czy w sklepie, w którym zazwyczaj robiła zakupy po drodze, obijając walizkę o zgrzewki z wodą mineralną i wieże ze słodyczami, jest takie samo ustawienie produktów i czy to samo na półkach, co zazwyczaj kupowała. Jakoś tak jest, że doskonale pamięta wnętrza sklepów spożywczych niedaleko miejsca, gdzie wynajmowała mieszkania, nigdy się nie wie, kiedy się będzie w nich pk raz ostatni. Jakoś małotęskni do tamtego życia, tak szybkiego jak ta ulica pod kładką, tak nierozerwalnie związanego z telefonem, busem, pociągiem i walizką, czasu, kiedy dużo chodziła w butach na obcasie, było mało gwiazd i dużo samotności, czasu, kiedy codziennie wieczorem, na dobranoc odmawiała się nadzieja, że kiedyś urośnie jej dom tak duży, że nawet wyszedł poza ramę jej życzeń, że będzie mieszkała w miejscu, w którym wszystko jest prawdziwe, że może jeść najlepsze na świecie, z serca urośnięte truskawki, dotykać makowych pól, mieć czas zatrzymać się w ciągu dnia i posłuchać jak bije serce w czerwcu.

14 cze 2016

M 221:

Nagle stał się tak bardzo zaawansowany czerwiec, konwalie minęły, posypały się po stole tylko jednym bukietem, raz tylko powąchała bez, czas szybko płynie. Ulubiony jej miesiąc czerwieni się truskawkami i oceanem maków, pachnie jaśminem, tylko jeszcze nie miała kiedy zanurzyć twarzy w krzaku, jak zawsze to robi, musi iść z maleńką nią na spacer i odwiedzić taki jeden krzak, który niedaleko rośnie, wtedy wie, że rzeczywiście czerwiec jaśminowy nastał. Co uzależnia w tych białych kwiatkach, co sprawia, że jak widzi i czuje jaśmin, to jest jeden z większych prezentów od świata, doznaje miłego drżenia, może mieszkała kiedyś w wielkim kwiatowym ogrodzie, może. Uzależnia też mała buzia o regularnych rysach, wciągająca w każdej sekundzie, chce się na nią patrzeć, wąchać, całować dwumiesięczny mech na główce, organizować dzień i tuląc małą ją patrzeć razem jak rośnie maleńka ona wraz z czerwcem. Ona sama bardzo zajęta do każdej kropli minuty, z włosami byle były, z BB Skin 79 na twarzy, z niezrobionymi paznokciami i lekko już opalonymi łodygami nadgarstków, wciąż z mało wciągniętym brzuchem na zawsze przeciętym pamiątką porodu, z palcami albo na klawiaturze albo obierającymi najlepsze na świecie świętokrzyskie truskawki, sadzącymi begonie i głaszczącymi atłas skóry maleńkiej jej. Ona goniąca minuty, żeby pomyśleć, zadzwonić, napisać, sprzątnąć. Ale zdąży wyjrzeć przez okno, lekko w lewo na pole, bo tam chłop zbiera siano powiązane w snopki na drabiniasty wóz i zdążył przed dużymi gwiazdami i zimnymi nocami, co teraz są, a być nie powinny. Więc ona sobie wygląda przez okno i musi się tak raz na jakiś czas zawiesić, żeby wrosnąć w tu i teraz, tak inne od kiedyś. Posadziła pomarańczowe i ciemnofioletowe surfinie przed domem w donicach, z boku domu malwy przygotowują się do eksplozji, zakwitły dwie różowe peonie z prawej i z lewej i rząd gożdzików, a za krzakami poziomek i truskawek w rogu, mały pionowy jaśmin, tylko z tych nie pachnących, ale jak najbardziej białych i ślicznych.  Lubi bardzo tak patrzeć przez okno jak mała ona na srokę mówi papuga, jak jej anioł, który właśnie przyszedł z drugiej strony domu rozwija przez dzień zwinięte skrzydła i na nich nosi małą nią, opowiadając o czym szumią wierzby nad stawem i jak się niebieszczą chabry za płotem i czy poziomki zjedzone wczoraj zdążyły się wypełnić czerwonymi kulkami na nowo. Lubi, jak mała ona marszczy nos zupełnie tak jak ona, kiedy była w jej wieku. A kiedy już się stęskni za szumem silnika, kiedy śpiewają z małą nią samochodowe piosenki i sobie w trójkę pojadą na łyk większego miasta, kiedy połazi po sklepach, żeby zobaczyć, co i jak i właściwie to niczego nie potrzebuje oprócz kremu pod oczy, kiedy popatrzy co jest modne i jakie są konieczności posiadania i trendy w smakach, wtedy sobie wróci w jego brązowe oczy i ciepłe ręce i uśnie w nich na fioletowej kanapie, bo nieustająco brakuje jej czasu, jakby naciągała na siebie i na siłę wciąż za małą dzianinę minut.

15 maj 2016

M 220 albo dmuchawce:

Obiecuje sobie każdego majowego roku, że wreszcie uplecie wianek z mleczy, a później, jak już się uda, to i z koniczyny, to takie spojrzenie w beztroskie czasy, kiedy łąka była ogromna i zlewała się z niebem tworząc wakacje szczypane świerszczami w wygrzane, gorące popołudnie. I teraz jest czas, że z tych mleczy tworzą się puchate kulki dmuchawców, w jasnoszarą maczugę powklejane spadochrony, tak niezwykle delikatne, tak wrażliwe na wiatr i na każdy dotyk. I idą sobie dni i trącają te dmuchawce  i zostają one takie nagie bez żadnego spadochronu, bo wszyscy już skoczyli, a potem sobie umierają do następnej wiosny. I tak samo jest teraz, kiedy się zieleni a potem przekwita i odradza się w następnym roku. Jest tak, że idzie rok dniami i miesiącami i zrywa takie dmuchawce ze świata, niektóre bardziej znane, niektóre mniej, a w tym roku już kilka ich bezpowrotnie odeszło, i po informacji, że już ich nie ma robi się bardzo smutno. Jak trudne do przeżycia jest to, że śmierć jest tak strasznie nieodwracalna, że bardziej nie można. Że ktoś sobie był, nawet nie chorował, a przyjdzie taki wiatr i go zabierze i taki ktoś się już nie powtórzy.  Są minuty, godziny i dni nie do zastąpienia niczym, żadna wiosna tego nie nadrobi, tego czasu, który sobie jest a go się nie docenia, bo przecież on zawsze jest, byle do przodu. Tak sobie więc myśli patrząc na soczystą zieloność i na te coroczne nowe roślinne życia, jak naprawdę nie wiemy, ile zostało tego naszego teraz tu. Podpierają te dmuchawce z jednej strony zielony dywan a z drugiej niebo i tak można sobie na nie patrzeć,bo nie będzie ich już za miesiąc. Jakoś tak chodzi i nie może się zorganizować, jakoś ma za dużo rzeczy na raz i nie da się zaplanować wszystkiego. W ciągu dnia i wieczorami, kiedy mała ona przeplata sny z maleńką nią, kiedy kot zasypia w dziecięcym namiocie i wygląda, jakby był rzucony, on napotyka znienacka jej skórę i całuje i ostrożnie zwiedza poziomą bliznę, pamiątkę z pojawienia się maleńkiej jej, poziomą kreseczkę na prawie już płaskim brzuchu. W tych dmuchawcach, w zamyśleniu, że mamy za mało czasu, aby milczeć między sobą, w jego czułości zatopionej w palcach, w błyszczących oczach, kiedy wraca, we wspomnieniach, które nie powrócą, kiedy w jej brzuchu ruszała się maleńka ona i to jedno z najpiękniejszych doświadczeń ciąży, w podziękowaniu, że mogła je dwukrotnie przeżyć, w źle obciętych włosach, w miłości totalnej do ich jeszcze małych obu, w przyzwyczajeniu do kawy inki z orkiszem, w mocnym jak podwójne espresso śnie, toczy się ta jej wiosna powolnym rytmem i ona trochę jak wiosna się czuje, bo udało się jej poprosić anioła stróża o tyle i tyle z jakiegoś powodu ma.

4 maj 2016

M 219:

Wybuch maja, zieloności, kwitnienia, a ona za szybą w domu, bo taki czas, uzależniający od maleńkiej jej, od mikrorąk, od jej zapachu, który szybko zniknie, bo malutkie dzieci tak krótko tak właśnie pachną. Może sobie poprzypominać, jak kwitną głogi na ulicy Chryzantem w Łodzi, tworząc czerwonozielone parasole, jak kwitną drzewa owocowe u góry na biało, kiedy na dole jest żółto, gdzieś na bezdrożach w okolicach Sandomierza, tak jej się ta wiosna kojarzy. Dobrze jest domowić się, rozprzestrzenić w domu, nareszcie się nim zająć i dopracować to, co dopracowania wymaga, chociaż trudno, mając mały narkotyk. Patrzy na maleńką nią, jak powolutku rośnie, stając się z okruszka nieco większym okruchem. Dobrze jest czekać na niego, jak wysiada z samochodu pachnącego paczulą, jak idzie w ładnej marynarce wgłąb ogrodu a mała ona dziarsko idzie obok niego w stronę stawu, w którym karmią rybki i jaśnieje biała ławka, a potem robią razem samoloty i skaczą i pajacyki też. A potem mała ona wraca i śpiewa maleńkiej jej kołysanki, trzymając za maleńką rączkę, która naprawdę jest bardzo mała. Jak dobrze jest nie musieć tęsknić, czekać sobie tylko w domu z dwiema małymi onymi, wyglądać, czy sroki siedzą na platanie, czy kaczki przyleciały, czy perukowiec ma już pączki i czy po drugiej stronie domu są takie same chmury. Niech sobie będzie podłoga brudna, niech klocki będą porozrzucane, niech sobie pranie leży, bo one sobie są i oglądają, jak przyroda się mai, jak nastaje czas rośnięcia. I jak coraz częściej ma nieumalowane rzęsy i nie ma czasu na porządki z sobą, a może czasem jej się po prostu nie chce, jakby rozsychał się jej wypracowany, kosmetyczny dryl, a co, czasem można sobie pozwolić. Za oknem przecież dzieją się obrazy, których nie można przegapić, a warto na nie wyciąć czas, bo jutro będzie inaczej i tak samo było wczoraj.

15 kwi 2016

M 218 albo maleńka ona:

Wiosna powoli wybucha, nie są to jakieś spektakularne eksplozje, ale dzieje się, mleczy, zieleni i bratkuje, piękna pora na nowe na to, że życie zatacza kolejne koło i przez najbliższych kilka miesięcy cieszyć będzie zielonością. Jeszcze zdążyła zapakować dużą walizkę z rzeczami na wszelki wypadek, jeszcze była na pysznym, łososiowym obiedzie, zakończonym kawowymi lodami, jeszcze zdążyła zobaczyć małą ją, ślicznie śpiącą w fioletowym łóżku z obowiązkowo wyrzuconymi poza nawias skarpetkami, tak, zdążyła. A potem jego zatroskane oczy wiozły ją w lubelskiej ciemności do miejsca, gdzie wywołują nowe życie i robią wszystko, żeby mu pomóc przyjść na świat. Tak też się stało, trochę w nerwach a trochę nie, pojawiła się przed południem maleńka ona, pierwszą godzinę życia spędziwszy z zakochanym w małej czarnej czuprynce, tatą. Jak to jest, że życie zaskakuje, obdarowuje znienacka, jakby spełniało najgłębsze, niewypowiedziane marzenia, jakby ta cała praca włożona w świat, w relacje, w to, żeby dbać o drugiego kogoś, żeby zauważać, dziękować, przepraszać, żeby nie pomijać, bo potem przykro, żeby też nie działać na siłę, jak ktoś wybrał inną drogę, że cała ta praca staje się totalną miłością w postaci pięćdziesięciu jeden centymetrów. Kiedy maleńka ona dołącza do małej jej i stają się wyjątkową, siostrzaną pełnią, kiedy on i ona i ona i on potrafią stworzyć dwa tak doskonałe i zaskakujące cuda, jak patrzą na to z boku to aż niewiarygodne, aż do uwierzenia trudne, że takie rzeczy się na świecie dzieją i to oni sami, sami je stworzyli. I to wszystko jest i jakieś i po coś, tak mówi im życie, że teraz takie ma być, jakby stawało się nie do uwierzenia pełnią, czasem z rysami, ale jakże też potrafiącą być jednolitą szklaną kulą. W anioły warto wierzyć, niezależnie od wielkości.

31 mar 2016

M 217 albo mała ona:

Najpierw sprawdza czy to na pewno ta godzina, bo jeszcze nie przestawiła zegara na ścianie i jak się ledwie co budzi, to myśli czy to szósta czy siódma. Potem patrzy czy okno jest suche czy nakrapiane, telewizor sąsiadów o dziwo jeszcze nie wstał, za to pies tak, szczeka. Leży na brzegu łóżka na rogalowej poduszce i bardzo jej się nie chce zaczynać dnia, kiwnąć palcem, chociaż za drzwiami już wszyscy wstali. I drzwi się otwierają i obok niej kładzie się mała ona, aksamitne, ciepłe ciałko wtula się w nią, patrzy, robi oczami sowę i całuje, całuje po dziecięcemu z siłą i rozmachem, bo trzeba mamę przywitać i powiedzieć cześć i opowiedzieć jak się wstało i że zrzuciła jak zawsze skarpetki i naprzytulać się na cały dzień i tak wygląda poranne, dziesięciokilowe szczęście. Potem wstają i idą do łazienki i jak ona myje włosy to mała ona buszuje z radością po wszystkich szufladach i wyciąga zawsze te same kolczyki z szuflady, bo fajnie się je wrzuca przez dziurki w drzwiach łazienki na drugą stronę. I w szafkach są poukrywane skarby mamy, buteleczki i saszetki i super się je układa w rządek i wyciąga i chowa na przemian. A potem gania po łazience, bo trzeba już iść na dół bo śniadanie bo dzień płynie, bo pieskot wita czule i może będą kaczki w stawie i pierwszy wiosenny motyl cytrynek. Dzień się zaczyna od śmiechu, codziennie i każdy jest nowy i cudowny, nawet jeśli ona powtarza te same rytuały, ale to ważne w życiu małej jej. Dobrze jest potknąć się o małe buty, usłyszeć, że chce jeść jajo, kanapkę, kluski i serek na raz i zacząć dzień od tysiąca małych rzeczy wyznaczonych przez osiemdziesięciocentymetrowego generała. Taki koniec marca, w ciepłym śpiewie pierwszych ptaków i dobrze jest mieć takie miejsce, gdzie można je bez problemu usłyszeć.

23 mar 2016

M 216:

Taki czas, że ze zmęczenia płyną dni, noce obudzone, zamyślone, półsenne i tak będzie. Coraz ciężej, każdy krok, schylenie się, dziesięciokilowy ciężar małej jej na biodrze, stają się codzienną przeszkodą. Czas wypełniony koniecznościami, wieczorem jest trudniej, kiedy spływa w nią cały ból intensywnego dnia, właściwie nadal mało odpoczywa, a powinna. Miesiąc przed tym, co się ma nareszcie wydarzyć, jest jak wchodzenie na wielką górę, kiedy wszystko przeszkadza, kiedy każda prosta czynność staje się w pewnym momencie mozolna, brzuch rządzi i podporządkowuje każdą chwilę.
Drepcze, przesuwa, odsuwa, jeździ na zakupy i pisze, ale nie to, co potrzeba tylko to, co musi i to pisanie jej zabiera tamto, które najbardziej lubi. Zabiera sobie myśli i litery i potem nie wystarcza ich na więcej i tylko dni mijają.
Ma w domu u rodziców na szafie całe pudła listów, które kiedyś namiętnie pisała, jak dobrze czasem zaszyć się w tę przeszłość i poczytać, przypomnieć sobie jak wyglądało jej pismo dwadzieścia lat temu, o czym i z kim korespondowała, szeleszczą kartki, szeleszczą wspomnienia, uśmiecha się. Jak można było żyć bez telefonu komórkowego, chociaż był stacjonarny, z bardzo długim kablem, mogła się chować ze słuchawką w łazience i rozmawiać bez końca. Żyło się od listu do listu, świat układał się w kartki, nie padł żaden twardy dysk, pogrążający korespondencję na wieki, szukało się ładnych kartek do pisania, odpowiednich długopisów i piór wiecznych. Miała chińskie pióro, z taką naklejoną strzałką, do którego naciągało się atrament, pisało cieniutko, czasami drapiąc zbyt chropowaty papier. Piórem pisała długo, patrząc na listy z wyblakłym atramentem, to naprawdę kilkanaście lat... Nie lubiła piór na naboje, pisały grubo i miały coś mało szlachetnego w sobie. Kiedyś miała długopis Parkera, lubiła patrzeć na wyraźną piszącą kulkę za czubku, czasem się zacinało na papierze i świetnie gryzło się jego końcówkę. Najwięcej chyba wypisała pomarańczowych długopisów BIC, sączyły cieniutką linię, zawsze niebieską, zapisując starannie zeszyty i listowe kartki. Ma kilka listów nie wysłanych, listów, które wróciły, bo adresat się przemieścił podczas wakacji, trzyma je wszystkie, starannie, nie wyrzuci nigdy. Jak to teraz jest, że ludzie znają się latami, wiedzą o swoich znajomych w książce twarzy, znają cienie i blaski i sekrety, mieszkają razem, a nie znają nawet swojego charakteru pisma. Czasami aż dziwnie wygląda takie pismo, niedopasowane do osoby, że jak, że ona ma taki akurat charakter pisma, nie pasuje. Teraz są smsy, coraz rzadsze maile, które zastępuje się pismem obrazkowym i chwilą spędzoną na licznych komunikatorach. Ona jest z tych, którzy mieli kaligrafię w szkole i pisali stalówką babci osadzoną w drewnianej obsadce, robić sążniste kleksy.  Z tych, którzy się dowiedzieli zaledwie wczoraj, co to jest snap. I wie, że ocali od zapomnienia pismo ręczne, bo to przecież nasze DNA. Smartfon może się zepsuć, litery można skasować, a nie zamazać białym korektorem w płynie, bateria w telefonie może się wyczerpać i co wtedy. I w takich czasach jak te, naprawdę trudno wypisać długopis, nie mówić o chińskim piórze.



29 lut 2016

215 albo o podróżach nad kotletem mielonym:

Ona: tak ją dziwnie napadło w środku dnia na pisanie, chociaż jeszcze kolejka rzeczy do zrobienia, a co tam, zrobi się, zaraz, tylko litery sobie spłyną, zostaną o tu, bo dzień taki mglisty, bo obserwuje wycieczki obcych kotów w ogrodzie, ocierają się o pierwsze symptomy wiosny, idzie, idzie, i to zauważalnie. Dziś kotlety z wołowiny, bo mięso musi być ze względu na żelazo i jak sobie miesza taką dobrą wołowinę z jajkiem, podsmażoną cebulą, czarnym pieprzem, bułką i łyżeczką ziół transylwańskich, to się często zamyśla i robi wycieczki w inne sposoby robienia kotletów, bo można. Właściwie rzadko kiedy robi coś do jedzenia tak samo, smaki nie są u niej do bólu powtarzalne, zawsze to jakaś niespodzianka, bo albo się jej coś sypnie, ale wleje, albo dosieka koperku lub bazylii, różnie z tym bywa. I jak coś gotuje, to sobie robi wycieczki kulinarne w różne smaki i zawsze obiecuje, że trzeba dokupić jeszcze sos rybny i ostrygowy, i mleko kokosowe i makaron ryżowy taki grubszy i suszone grzybki shitake. Albo po prostu słoik pomidorów suszonych i jeszcze pachnące przyprawy, które utrze w moździerzu, a potem podgrzeje na patelni i się rozniesie zapach, inny niż z takich kotletów na przykład. Dużo rzeczy jest dla niej za słonych, albo z nie wydobytym smakiem głównego bohatera dania, ciekawe, jak smakują te wszystkie sosy z torebek i woreczki z różnymi posypkami, bo nie używała tego od czasów mazurskich wypraw z dziewczynami z liceum, kiedy to właśnie najłatwiej było kupić takie polepszacze, bo i zajmowały mało miejsca i same gotowały obiad. Nawet więc jak się pochyla nad tymi kotletami, to sobie myśli, co jedzą na drugim końcu Polski, ile osób właśnie tego samego dnia stawia na mielone kotlety i z czego je robią, bo ona kupuje mięso takie ładne w sklepie i każe je zmielić na miejscu, mięso, które nie mieszka na tacce i ma szlaczki, tylko jest takie najbardziej proste. Czasami zanurza palce w kartkach kulinarnych książek i wtedy naprawdę sobie robi dalekie wycieczki w gotowanie, kiedy czyta składniki i od razu miesza je sobie na podniebieniu, rozkrusza przyprawy i zastanawia się, gdzie u niej można kupić zalecane to i owo.

On: ma nieco inne smaki wyniesione z domu niż ona, bardziej proste, bardziej jak kajzerka z masłem niż razowy chleb, a przecież taki wilgotny, pachnący i ciężki naprawdę jest pyszny i robi dużo dobrego dla brzucha. Lubi pieczone na wiór kurczakowe skórki, lubi wszelakie chrupkości, a ona nie zawsze, jemu nie smakował cytrynowy kurczak z liśćmi kafiru, nie lubi połączenia mięs w owocami, a ona tęskni za kulkami z indyka z morelami i zieloną papryką, z sosem podlanym słodką śmietanką dla podkreślenia morelowego smaku... Ale lubi dla niego gotować, patrzeć jak brązowe oczy nabierają blasku, jak mu coś smakuje, chrupie, chrzęści, jak wyjada do cna surówkę z białej kapusty z koperkiem i sosem z jogurtu greckiego, łyżeczki majonezu i niedużej ilości musztardy wmieszanej w całość.

Ona: ilekroć jest w sklepie spożywczym to sobie podróżuje smakami po półkach, co by zrobić, w jaką kuchnię się wgryźć, no i musi wreszcie w jedną z ulubionych czyli tajską, ale ona smakuje najlepiej tam, gdzie się urodziła. Więc sobie jeszcze trochę powzdycha, a jak przyjdzie czas, to zakupi to i owo i nareszcie pojedzie do Tajlandii.

25 lut 2016

214:

Biegnie ten luty na łeb na szyję, w śniegu, w deszczu, nieco już pachnie wiosna, obudziły się azalie w ogrodzie, pachnie ziemia, jakby był marzec. Oni w swoim kołowrotku, wyrywają sobie chwile po dwudziestej, kiedy mała ona już śpi, bo cały dzień wypełniony po brzegi a przecież powinna więcej odpoczywać a nie odpoczywa, nie powinna tyle się schylać a się schyla i biega właściwie nie chodzi, chociaż też nie powinna bo już coraz ciężej. Jak już przepchnie zmęczenie na kolejny dzień i urośnie z tego wielka góra, to wtedy pada i jest nieżywa i naprawdę trudno rozbić młotkiem snu to ustawiczne zmęczenie. Pije mocną, aromatyczną kawę z włoskiej kawiarki, rytuał w błękitnym kubku w małe kwiatki. Ale czasem się udaje włączyć piąty bieg. Pisze inne rzeczy jak opętana, sprząta, jeździ po zakupy, przywozi, zawozi, układa, przekłada, planuje, zapomina, obserwuje, co się dzieje w mieście a co nie, ile sklepów się zamknęło i czy coś nowego się otworzyło, czy w ogrodzie coś uschło a co nie, nieustająco dużo do zrobienia wszędzie, a zostały dwa miesiące do trzęsienia ziemi. A jeszcze dziś, kiedy od Sulejowa śnieżna aura a dalej to już nie, kiedy szyba samochodu wciąga się do przodu po białych sznurkach i księżyc się schował bo już się naświecił, też wtedy był czwartek, tylko trzydzieści dziewięć lat temu, kiedy pojawiła się ona. Z wyjątkowego powodu jest dziesięć kilo cięższa, ma nieco dłuższe włosy ale nadal krótkie, cerę idealną do podkładów rozświetlających i często podkrążone oczy. Przestawiła się na kremy organiczne o starannie czytanym składzie, na olejki i inne wcieracze, które dodają tego, co się traci, zanim coś kupi i zastosuje, słucha intuicji czy będzie dobre i jest. Nosi więcej dzianin i wsuwanych butów, nie pamięta, kiedy miała na sobie szpilki, nie ma okazji, bo gdzie i jeszcze w dodatku straci równowagę. Pod oczami ma, co ma, bo się uśmiecha i niech tam sobie będzie. Od zeszłego roku chyba się jej nic nie zmieniło tak na człowieku, na pewno za to poznała więcej życzliwych ludzi i to jest niesamowite, że coraz mniej ich odpływa, a więcej przybywa. Dobrze, że jest, jak jest, że trwają sobie wciąż, nieustająco dotykając się w łóżku skrzydłami, że lubią wracać do swojego domu i obserwować, jak wokół się obudowuje ich gniazdo i dlaczego wieczór się tak strasznie szybko kurczy i wysusza minuty do północy w sekundę. Niech tak trwa, jak jest, bo za rok będzie już zupełnie inaczej. Ale nadal ma szczęście.

1 lut 2016

M 213 albo o kuchni i byciu Jedi:

Jak dziwnie wyglądają samochody z plastrem gazety albo takiej srebrnej folii przyklejonej do czoła... Bo jeśli taka szyba zamarznie, to co będzie, to trzeba będzie skrobać i się męczyć. Najlepiej napsikać takim płynem, co powoduje rozpuszczanie się cienkiej, niechcianej warstwy, a nie skrobać, zdarzyło się jej błyszczykiem, działa. Ona jest Jedi, nie ma innej opcji, bo jak inaczej, jak trzeba pomóc pchać paletę z eko groszkiem, naprawić ranny samochód i znaleźć mu dobrego lekarza, jak załatwić tysiąc rzeczy i jednocześnie zapomnieć o podatku za psa, jak nie paść w rytmie mycia podłóg, obiadów i tysiąca innych spraw. Można na przykład na chwilę zaszyć się w mieście wzgórz i wąwozów, gdzie można znaleźć niejeden kwiat paproci, uśmiechnąć się do starszego pana sprzedającego jajka i miód, bo ma akurat czas, bo siedzi sobie i się przygląda przechodniom i ona by od tego kupiła wszystkie te rzeczy i jeszcze paczki z fasolką, żeby jego dzień wypełnił się czymś innym niż byciu ofiarą przelatującego śniegu i tej dziwnej, ciepłej zimy. W tym mieście jest jedno mieszkanie, które jak gąsienica skrywa rozmaite zakamarki, prowadzące do niewielkiej kuchni, która jest dla niej jak sezam. Zachwyca się zatem ostrością noży i wielością użytecznych akcesoriów. Te wszystkie torebki z zapięciem, opakowania na jedzenie, potrzebna ilość sitek i garnków, silikonowa rurka do obierania czosnku. Przepyszne ziemniaki w ciemnoróżowej skórce, mąka mielona specjalnie w młynie, trzymana w kubełku. Wiejskie jajka i takie coś z serem i kaszą jaglaną, chleb pytlowy i szemrzące ulubione radio. Ta kuchnia to miejsce, do którego uwielbia wracać, jakby była jakąś wyspą, gdzie spełniają się najlepsze smaki. Coś zresztą jest w tym mieście, że jest całe dobre i trzeba je odwiedzać, aby naładować akumulatory, to jak potrzeba podłączenia już nawet nie przewodów, ale i prostownika, bo przecież jest Jedi i czasem musi. Jak wróci, to się zamyśli w stronę ogrodu, bo od ulicy nie można, bo jeżdżą samochody.

11 sty 2016

M 212 albo mentalny detoks:

Wysączył się ten jedenasty stycznia, najpierw nie mogła odkopać się ze snu, bo o ósmej rano była w nim na dziewiątym piętrze, głęboko i trzeba było nagle zjechać windą porannego wstawania w dół na parter i wysiąść i spojrzeć nieprzytomnie w okno i zobaczyć śnieg na dachu sąsiadów i potem już powitać dzień myślą o małej niej i nim, że już w pracy i tym, że kawa pyszna na dole i trzeba już. A w ogóle to jest jakby trochę utkana z mgły, którą łatwo rozwiać i wtedy zostaje nic, wtedy jej nie ma, wtedy wpada w stadium robaka, byle być sobie i tyle, tylko trochę na wierzchu, a cała reszta sobie śpi, niech tak zostanie. Ludzie się ciągną za myśli i w tych myślach i słowach nienawidzą, a po co, wszystko jest kruche, zaraz może być tak, że to, co się nabroiło, zostaje a potem się włącza radio albo odbiera telefon i słyszy, że kogoś już nie ma na świecie, że zrobiła się kolejna dziura i po co to, kiedy zostaje potem tylko to co złe i nie ma czasu już tego wyprostować, bo nie ma z kim. Ma wtedy tak, że obija się o promienie słońca i o konieczność wytarcia kurzu i idzie potem do dużego sklepu, bo tam łatwiej sobie myśleć o niczym oprócz tradycyjnej, zakupowej ścieżki. I czasem sobie myśli, jak ludzie robią zakupy w takich sklepach, czy zawsze z prawej do lewej, czy czasem na ukos i jeszcze z powrotem, jak się zapomni. Czy zbiera się wszystko to, co jest w promocji, czy kupuje tylko ulubione produkty i niezmiennie te same. Czy może te cięższe, bo można wtedy włożyć je w duży, metalowy wózek. Czasem patrzy, co ludzie kupują i w sklepie z owadem królują konserwowe wiktuały, napompowane bułki i chleby i kolorowe napoje. Tak więc sobie krąży między półkami i ona jest z tych, co mają zawsze utarte ścieżki i w każdym sklepie kupuje określone produkty, ale starannie wybrane, tyle, że trzeba się najeździć, żeby upolować odpowiedni lodówkowy skład. Ale co tam. To pozwala na chwilową, myślową hibernację, tak czasem potrzebną, pozwala na swoisty detoks od tego, co gdzieś się dzieje poza nią, pozwala na to, że można sobie wybierać mniej pokruszoną paczkę makaronu albo ser z dłuższą datą ważności, takie tam. Jedenastego stycznia w zeszłym roku powstała duża wyrwa na jej horyzoncie bliskich znajomych a dziś jeszcze kolejna, bo umarła muzyka.