29 lut 2016

215 albo o podróżach nad kotletem mielonym:

Ona: tak ją dziwnie napadło w środku dnia na pisanie, chociaż jeszcze kolejka rzeczy do zrobienia, a co tam, zrobi się, zaraz, tylko litery sobie spłyną, zostaną o tu, bo dzień taki mglisty, bo obserwuje wycieczki obcych kotów w ogrodzie, ocierają się o pierwsze symptomy wiosny, idzie, idzie, i to zauważalnie. Dziś kotlety z wołowiny, bo mięso musi być ze względu na żelazo i jak sobie miesza taką dobrą wołowinę z jajkiem, podsmażoną cebulą, czarnym pieprzem, bułką i łyżeczką ziół transylwańskich, to się często zamyśla i robi wycieczki w inne sposoby robienia kotletów, bo można. Właściwie rzadko kiedy robi coś do jedzenia tak samo, smaki nie są u niej do bólu powtarzalne, zawsze to jakaś niespodzianka, bo albo się jej coś sypnie, ale wleje, albo dosieka koperku lub bazylii, różnie z tym bywa. I jak coś gotuje, to sobie robi wycieczki kulinarne w różne smaki i zawsze obiecuje, że trzeba dokupić jeszcze sos rybny i ostrygowy, i mleko kokosowe i makaron ryżowy taki grubszy i suszone grzybki shitake. Albo po prostu słoik pomidorów suszonych i jeszcze pachnące przyprawy, które utrze w moździerzu, a potem podgrzeje na patelni i się rozniesie zapach, inny niż z takich kotletów na przykład. Dużo rzeczy jest dla niej za słonych, albo z nie wydobytym smakiem głównego bohatera dania, ciekawe, jak smakują te wszystkie sosy z torebek i woreczki z różnymi posypkami, bo nie używała tego od czasów mazurskich wypraw z dziewczynami z liceum, kiedy to właśnie najłatwiej było kupić takie polepszacze, bo i zajmowały mało miejsca i same gotowały obiad. Nawet więc jak się pochyla nad tymi kotletami, to sobie myśli, co jedzą na drugim końcu Polski, ile osób właśnie tego samego dnia stawia na mielone kotlety i z czego je robią, bo ona kupuje mięso takie ładne w sklepie i każe je zmielić na miejscu, mięso, które nie mieszka na tacce i ma szlaczki, tylko jest takie najbardziej proste. Czasami zanurza palce w kartkach kulinarnych książek i wtedy naprawdę sobie robi dalekie wycieczki w gotowanie, kiedy czyta składniki i od razu miesza je sobie na podniebieniu, rozkrusza przyprawy i zastanawia się, gdzie u niej można kupić zalecane to i owo.

On: ma nieco inne smaki wyniesione z domu niż ona, bardziej proste, bardziej jak kajzerka z masłem niż razowy chleb, a przecież taki wilgotny, pachnący i ciężki naprawdę jest pyszny i robi dużo dobrego dla brzucha. Lubi pieczone na wiór kurczakowe skórki, lubi wszelakie chrupkości, a ona nie zawsze, jemu nie smakował cytrynowy kurczak z liśćmi kafiru, nie lubi połączenia mięs w owocami, a ona tęskni za kulkami z indyka z morelami i zieloną papryką, z sosem podlanym słodką śmietanką dla podkreślenia morelowego smaku... Ale lubi dla niego gotować, patrzeć jak brązowe oczy nabierają blasku, jak mu coś smakuje, chrupie, chrzęści, jak wyjada do cna surówkę z białej kapusty z koperkiem i sosem z jogurtu greckiego, łyżeczki majonezu i niedużej ilości musztardy wmieszanej w całość.

Ona: ilekroć jest w sklepie spożywczym to sobie podróżuje smakami po półkach, co by zrobić, w jaką kuchnię się wgryźć, no i musi wreszcie w jedną z ulubionych czyli tajską, ale ona smakuje najlepiej tam, gdzie się urodziła. Więc sobie jeszcze trochę powzdycha, a jak przyjdzie czas, to zakupi to i owo i nareszcie pojedzie do Tajlandii.

25 lut 2016

214:

Biegnie ten luty na łeb na szyję, w śniegu, w deszczu, nieco już pachnie wiosna, obudziły się azalie w ogrodzie, pachnie ziemia, jakby był marzec. Oni w swoim kołowrotku, wyrywają sobie chwile po dwudziestej, kiedy mała ona już śpi, bo cały dzień wypełniony po brzegi a przecież powinna więcej odpoczywać a nie odpoczywa, nie powinna tyle się schylać a się schyla i biega właściwie nie chodzi, chociaż też nie powinna bo już coraz ciężej. Jak już przepchnie zmęczenie na kolejny dzień i urośnie z tego wielka góra, to wtedy pada i jest nieżywa i naprawdę trudno rozbić młotkiem snu to ustawiczne zmęczenie. Pije mocną, aromatyczną kawę z włoskiej kawiarki, rytuał w błękitnym kubku w małe kwiatki. Ale czasem się udaje włączyć piąty bieg. Pisze inne rzeczy jak opętana, sprząta, jeździ po zakupy, przywozi, zawozi, układa, przekłada, planuje, zapomina, obserwuje, co się dzieje w mieście a co nie, ile sklepów się zamknęło i czy coś nowego się otworzyło, czy w ogrodzie coś uschło a co nie, nieustająco dużo do zrobienia wszędzie, a zostały dwa miesiące do trzęsienia ziemi. A jeszcze dziś, kiedy od Sulejowa śnieżna aura a dalej to już nie, kiedy szyba samochodu wciąga się do przodu po białych sznurkach i księżyc się schował bo już się naświecił, też wtedy był czwartek, tylko trzydzieści dziewięć lat temu, kiedy pojawiła się ona. Z wyjątkowego powodu jest dziesięć kilo cięższa, ma nieco dłuższe włosy ale nadal krótkie, cerę idealną do podkładów rozświetlających i często podkrążone oczy. Przestawiła się na kremy organiczne o starannie czytanym składzie, na olejki i inne wcieracze, które dodają tego, co się traci, zanim coś kupi i zastosuje, słucha intuicji czy będzie dobre i jest. Nosi więcej dzianin i wsuwanych butów, nie pamięta, kiedy miała na sobie szpilki, nie ma okazji, bo gdzie i jeszcze w dodatku straci równowagę. Pod oczami ma, co ma, bo się uśmiecha i niech tam sobie będzie. Od zeszłego roku chyba się jej nic nie zmieniło tak na człowieku, na pewno za to poznała więcej życzliwych ludzi i to jest niesamowite, że coraz mniej ich odpływa, a więcej przybywa. Dobrze, że jest, jak jest, że trwają sobie wciąż, nieustająco dotykając się w łóżku skrzydłami, że lubią wracać do swojego domu i obserwować, jak wokół się obudowuje ich gniazdo i dlaczego wieczór się tak strasznie szybko kurczy i wysusza minuty do północy w sekundę. Niech tak trwa, jak jest, bo za rok będzie już zupełnie inaczej. Ale nadal ma szczęście.

1 lut 2016

M 213 albo o kuchni i byciu Jedi:

Jak dziwnie wyglądają samochody z plastrem gazety albo takiej srebrnej folii przyklejonej do czoła... Bo jeśli taka szyba zamarznie, to co będzie, to trzeba będzie skrobać i się męczyć. Najlepiej napsikać takim płynem, co powoduje rozpuszczanie się cienkiej, niechcianej warstwy, a nie skrobać, zdarzyło się jej błyszczykiem, działa. Ona jest Jedi, nie ma innej opcji, bo jak inaczej, jak trzeba pomóc pchać paletę z eko groszkiem, naprawić ranny samochód i znaleźć mu dobrego lekarza, jak załatwić tysiąc rzeczy i jednocześnie zapomnieć o podatku za psa, jak nie paść w rytmie mycia podłóg, obiadów i tysiąca innych spraw. Można na przykład na chwilę zaszyć się w mieście wzgórz i wąwozów, gdzie można znaleźć niejeden kwiat paproci, uśmiechnąć się do starszego pana sprzedającego jajka i miód, bo ma akurat czas, bo siedzi sobie i się przygląda przechodniom i ona by od tego kupiła wszystkie te rzeczy i jeszcze paczki z fasolką, żeby jego dzień wypełnił się czymś innym niż byciu ofiarą przelatującego śniegu i tej dziwnej, ciepłej zimy. W tym mieście jest jedno mieszkanie, które jak gąsienica skrywa rozmaite zakamarki, prowadzące do niewielkiej kuchni, która jest dla niej jak sezam. Zachwyca się zatem ostrością noży i wielością użytecznych akcesoriów. Te wszystkie torebki z zapięciem, opakowania na jedzenie, potrzebna ilość sitek i garnków, silikonowa rurka do obierania czosnku. Przepyszne ziemniaki w ciemnoróżowej skórce, mąka mielona specjalnie w młynie, trzymana w kubełku. Wiejskie jajka i takie coś z serem i kaszą jaglaną, chleb pytlowy i szemrzące ulubione radio. Ta kuchnia to miejsce, do którego uwielbia wracać, jakby była jakąś wyspą, gdzie spełniają się najlepsze smaki. Coś zresztą jest w tym mieście, że jest całe dobre i trzeba je odwiedzać, aby naładować akumulatory, to jak potrzeba podłączenia już nawet nie przewodów, ale i prostownika, bo przecież jest Jedi i czasem musi. Jak wróci, to się zamyśli w stronę ogrodu, bo od ulicy nie można, bo jeżdżą samochody.