21 paź 2016

M 231:

W ciągu dnia dużo ma ciszy, nie włącza żadnego radia, bo w tym ulubionym trudno wyłowić perły w kaszance, więc lepiej nie słuchać, bo zanim się je znajdzie, dużo dźwięków upłynie. Czasem na górze żyje pralka, a no dole zmywarka, chrapie pies i deszczy deszcz, a poza tym jest bezboleśnie cicho, bez żadnych łomotów tramwaju, bez szumu szumiącej ulicy. Jak ma taki wieczór jak teraz, który sobie płynie, w głowie szumi od obrazów, od liter, od pomysłów i chęci, że tyle w niej jest nieczynnych, zakurzonych rzeczy, bo kiedyś każdy piątek był jak talizman, ze skrupulatnie notowaną Listą Przebojów, z papierem do akwareli przypiętym do korkowej tablicy, z sześcianami bezcennych rosyjskich farb, z suchymi pastelami i czarnym tuszem. I tak słuchała i malowała zawzięcie nawet po północy, potem jeszcze czasem miała siłę na napisanie chińskim długopisem listu, a potem się spało snem obtłuczonym przez poranne tramwaje. Z tamtych czasów zostało wiele zapisanych zeszytów, tuba z malunkami, poczucie, że tyle przed nią, a teraz tyle za nią i brak sił na rozłożenie tych samych farb i pędzli, bo nagle sen przychodzi i kłuje pod powiekami, że już trzeba je zamknąć, że robi się prawie północ, tak dużo bardziej zmęczona niż te dwadzieścia lat temu. Lubi tak sobie w ciszy pomalować słowem, lubi zestawić tempranillo z syrah w jednym kieliszku, lubi pomyśleć, że gdyby miała odrobinę więcej siły, to jeszcze dała by życie niejednej kartce i farbom. Tak sobie w ogóle myśli, że gdyby los postawił ją w innym miejscu, to jak to by się skończyło. Pamięta doskonale, kiedy zaczęła kompletować pierwszą makijażową kosmetyczkę i chociaż początkowo malowała bardzo wolno, to miała już swoje sukcesy. Ciekawe, ile umalowała panien młodych, na pewno dużo ponad sto, ile wiązała krawatów, przejrzała sukien ślubnych, obyczajów domowych, ile pamięta z tych zachwytów i obaw. Jak bardzo to wszystko działo się szybko i ile się działo, jak trudno było o sztuczne rzęsy, o matowe cienie, o pędzle, które kosztowały krocie. Wszystko wypływało z palców i z umalowanych twarzy, z wyczucia, z kilkugodzinnej pracy, z tłuczenia się z ciężkim kufrem, z pokory, mozolnego wspinania się na poziom, kiedy można malować  w świetle telefonu komórkowego, bo na zapleczu pokazu mody wysiadło światło. Co by było, gdyby została na makijażowej drodze, a nie postanowiła być trochę z boku. I jak teraz wyglądają makijaże, wyrysowane, z szablonowymi brwiami, kopie kimkardashianijejsióstr, mocne, pieczołowite, z milionem kosmetyków do wypróbowania, a kiedyś jedna kredka do ust służyła za róż i cień do oczy, nie było nic w zamian, nic osiągalnego. Patrzy więc na siebie, taką nieustannie malującą, zawsze w każdy piątek, na siebie, która nie ulegała żadnym modom, pochylona nad twarzami, skupiona na wydobyciu tego, co w nich istotne, na przyglądaniu się i empatii, co powinno być podkreślone, a co nie, a nie na zamalowaniu i rozblendowaniu, na siebie stojącą po kilka godzin w jednej pozycji, aby upiększyć zwykłe i niezwykłe dziewczyny a potem umierać z bólu pleców i tak do następnego dnia. I co jej z tego zostało, jak w zuoełnie innym jest miejscu, poczucie, że jeszcze umie i potrafi, że musi tylko mocno mrugać oczami, żeby nie zasnąć w porze copiątkowego malowania kiedyś, że nie może bezkarnie już sobie robić smoky eyes, bo czas ją trochę podeptał wokół oczu, bo stworzyła dwa najpiękniejsze dzieła o takich samych oczach, bo może kiedyś wróci do papieru i pasteli, nie wyschły jeszcze na tak, że nie można ich ruszyć. Co za czasy. Pamięta je jej kręgosłup, sztywny i wygięty we wszystkie wygiętości, jakie nie powinny mieć miejsca. A mają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz