28 lut 2017

M 240 albo urodzinowy:

Trochę to jak westchnienie, przeszło się na drugą stronę i nie stało się nic, stanęła sobie na swojej drabinie lat, postawiła te swoje pięćdziesiąt pięć kilo i spojrzała dziesięć szczebli w dół. Te lata to był czas trzech przeprowadzek, tułaczek, miliona pociągów, biletów, poznanych ludzi, smaków, zużytych kremów, lakierów do paznokci i tuszy do rzęs, poczucie tego, że absolutnie wszystko jest po coś, Piękne dziesięć lat szukania lupą cierpliwości i pokory, potykania się o niezliczone krawężniki i tory kolejowe z wielką, srebrną walizką, którą doprowadziła do śmierci, dźwigając w niej za dużo, a to było trudne. Dwie pary zgubionych butów, zostawione suszarki do ubrań i małe czajniki, zapach osiedlowych sklepów spożywczych i znane na pamięć rozkłady jazdy autobusów. Kolory, smaki, fascynacje jak zimne ognie spalone za szybko, pierogi obok dworca w Żorach, kiedy pociąg ją zgubił i o niej zapomniał i siedziała na dworcu kilka godzin, obładowana myślami bardziej niż zwykle, a pierogi uratowały ją od samotności. Bułka od pani z przedziału, bo była strasznie głodna, a nie zdążyła nic kupić.  Bieg w butach na obcasie na dworcu w Toruniu, z kapiącą torbą od sałatki i wielką srebrną walizką - zdążyła. Poranne godziny szkoleń, kiedy od siódmej już była gotowa z maleńkim rzutnikiem i otwartym sercem na to, co się dalej wydarzy. Nie skończone butelki perfum i drobiazgi, których jeszcze nie wyrzuciła, bo są jak nośniki pamięci tylu wieczorów przez te dziesięć lat. Rytuały powrotów. Złote oczy kotów, których już nie ma, pęknięcie i rozstanie z murem, który miał być na zawsze a jednak się zawalił. Narysowanie tego, co się miało spełnić i wszystko tak się stało, jak chciała. Jaśmin każdego lata, Kraków, dużo Krakowa. Intuicja, ogromna, wyrazista, która prowadziła ją niczym pochodnia, kiedy ona zaciskała zęby i z całej siły wierzyła, że się spełni to, na co tyle czekała.  Trzydzieści trzy lata, adres 3/3 i numerologiczna 33 przyniosły jego brązowe oczy, wciśnięte w Zaułek Niewiernego Tomasza, a potem się potoczyło. Jazda po fioletową kanapę o dwudziestej trzeciej w pachnący czerwiec, zaręczyny prawie w Paryżu odpustowym pierścionkiem, a potem w bardzo upalnym lipcu szelest szmaragdowego jedwabiu i za mała twarz na uśmiech i na radość. Cyprysowa aleja w Bolgheri, wygrzane lato i zrudziała trawa w ogrodzie. Mała i maleńka ona, budowanie domu tam, gdzie nie znała nikogo. Rosnąca siła jak nerw kulszowy, największa i najgrubsza jak do tej pory. Harmonia jak bujanie się w hamaku, kiedy pachnie trawa, kwitną jabłonie i pachnie szczęście. Dużo ją kosztowało to, w jakim miejscu jest teraz, zdarzeń, cierpliwości, czekania, jeszcze większej cierpliwości, bycia poza wszystkim, z całej siły sobą, gdziekolwiek by ją droga nie wyrzuciła, a ona zawsze prowadziła do tam, gdzie jest miłość, bo kocha się nawet spóźniony pociąg, każde potknięcie, każde dobre i złe, które się wydarza, bo jeśli się tego nie zrobi, to nie wróci z milionową siłą i nie przyniesie wszystkiego tego, czego się chce. Jest w bardzo dobrym miejscu, bo zbudowała je sama dokładnie tak, jak miało wyglądać. Ma szczęście w przewlekłym stanie, nie w momencie, jak dziesięć lat temu. Niech więc zostanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz