28 kwi 2017

M 244:

Wciąż stoi na skraju przepaści czy runąć w sen czy podeprzeć go kawą i przecisnąć się przez dzień po szóstym biegu włączając tempomat. O czwartej rano usypia marudzenie maleńkiej jej wodą z nutramigenem i po tej nitce bardzo cienkiego snu dociągną jeszcze do szóstej, nie, żeby jakiś kordonek, ale nitka, zawsze to lepiej niż nic. Dni się nawlekają bardzo szybko, bo kaszlą, bo nie śpią, bo marudzą, bo wybiera mosiężne krany, zlewy 50 cm, poluje na lampy, precyzyjnie dobiera to i żadne inne, uparta jest jak muł, szukając odpowiedniej rolety z falbanką w stylu kolonialnym, zasłon w motyw koronki, przełamuje, przegryza style, urządza wnętrze tak bardzo ich, że jak już będzie gotowe, to tak, jakby się zamieszkało w ich niebie.  Do skroni pogniotło jej oczy, no trudno, tak to jest, że pewnego dnia to się zdarza i tak jest i można sobie smarować i wyobrażać, ulegać iluzji, że to minie, a nie minie, bo się dużo uśmiecha, bo nie dosypia, bo jest bardzo tu, a tu to właśnie jest marzenie o przespanej nocy, ale coraz lepiej sobie z tym radzi, a jakże. On naprawia ludzi, ona czeka, aż usiądą sobie  w śpiący na górze i nie śpiący na dole wieczór, aż sobie wymienią nie tylko spojrzenia, a potem nieprzytomni, pójdą w swoje noce. Jeszcze nie wykluło się wszystko, nie zakwitło jak należy, roztapia się w deszczu każda myśl o tym, że może być inaczej, jak to, gdzieś kwitnie słońce, a co u niej, nic tylko mokro coraz bardziej i bardziej. Nie wie, co nowego w muzyce, ostatnio mało czyta, czasem zaczepi się o jakieś monstrualnie nie pasujące getry i buty na koturnach w towarzystwie krótkiej kurtki, tak, czasem sobie popatrzy, jak można sobie popsuć wygląd niewłaściwym doborem ubrań, bo teraz na czasie podarte dżinsy i bluzki z rękawami w roli głównej, zobaczy, jak będzie wiosną, jak u niej w mieście zaczną się ubraniowe kompozycje. Na razie podziwia nie tylko wymysły fryzjerów, ale przede wszystkim cierpliwość tych wszystkich, którzy namiętnie szlifują neonowe paznokcie żelowe w szpic, jakie wzorki, jakie tragedie się odbywają, jak taki paznokieć się złamie, ile czasu potrzeba, aby ozdobić takim neonem ręce, ile. Poza paznokciami zauważa tagliatelle z buraka i dobre ciastka słodzone morelami, że wciąż pieką jej ulubione, drożdżowe obwarzanki z makiem i jak dobrze, że może jeść ich ile chce, że nie musi nic zrzucać, bo nie miałaby i tak kiedy ćwiczyć, bo w czasie, kiedy można, to ona jest z nimi, a kiedy ona mogłaby, nie ma co albo nie ma siły. Idzie sobie  w maj szukając nowości, również w lesie, bo drzewa wciąż zaciskają pięści pąków, przez zimno nie pozwalając im rozkwitnąć, niosąc coraz cięższą maleńką ją na coraz chudszym biodrze jej.

10 kwi 2017

M 243 albo o wieży:

Nie jest jedyną, która buduje wieżę, codziennie w niej siedzi, można cały dzień prawie nic nie mówić, być po prostu, odzywać się sporadycznie do małych nich, ma swoją wieżę, którą sobie zbudowała, tak na własne życzenie, jest sobie w niej, nosi ją ze sobą, każdego dnia. Czasem z niej wyłazi, wypuszcza warkocze aby on wszedł na chwilę,  którą tak obydwoje lubią, a potem znów zamyka podwoje i ma sobie te swoje mieszkanie, w którym tuli małą i maleńką nią, bo chore, bo chcą do mamy, bo trzeba oddechem skleić małe powieki, wyśpiewać wszystkie kołysanki, które zna. Wybudowała sobie wieżę z kołdry w arbuzowe minky ze słoniami i w szare z sowami, we wnętrze Lancii jeszcze delikatnie pachnące paczulą, Skody zasypanej okruchami półsłodkich ciastek holenderskich, w nitki czuwania pociągnięte krzykiem maleńkiej jej jak zapis matczynego ekg, martwiącego się, dlaczego ona tak ma. Jak patrzy wokół, to widzi wiele wieży, codziennie ktoś nosi swoją, ostrożnie, jak wielką palmę przed świętami wielkanocnymi, palmę bycia samemu, rytuałów, które ratują przed runięciem w przepaść, wieżę rozwiązywania krzyżówek i łykania rzędu leków, rytuałów w pielęgnowaniu chorej bliskiej osoby, bez którego ta druga osoba nie przeżyje, kiedy nie odbędzie się każdy z etapów. Starannie omijają się wieże, żeby nie uderzyć, nie ponarzekać na to, że takie wysokie, że nie można ich położyć, ominąć, ani zostawić, nie można pożyczyć, można jedynie poprosić, aby na chwilę ktoś ją potrzymał, bo mdleją ręce i wtedy jest wolność i nicniemuszenie, ale to wielka rzadkość.
Zawadziła nią o zapach kwitnącego na biało drzewa, mocny, odurzający, który ją przytrzymał za kołnierz na jednej z ulic wiosennego Lublina. Bo dzięki niej jeszcze więcej zauważa. To nie samotność ani kamyk w bucie, to zgoda na tu i teraz. I dobrze.