27 lip 2017

M 251:

Gdzie są ciepłe ręce nocy, które przytulają ją od progu, między palcami rozkruszając drgania świerszczy i zapach lata, kiedy można było wyjść na trawę i podeprzeć gwiazdy głową. Nie ma, jest zimno i mnóstwo komarów obwieszcza, że może lepiej wrócić na fioletową kanapę, wróciła. Mirabelka w tym roku bezdzietna, niedobrze, bo kończą się zapasy, jakoś dziwnie się splatają te warzywa i owoce, jak jest jedno, to nie ma drugiego i tak w kółko. Za dnia z małymi nimi grają w kółko graniaste i rośnie balonik nasz malutki, a potem ze śmiechem padają na trawę, w tym roku nawet urosła i trawą jest, a nie ściętym, beżowym rżyskiem. Jeździ na targ, zdobywa marchewki i pomidory, z którymi mała ona rozmawia, bo mają ciekawe kształty a maleńka ona najlepiej chrupie brudne ogórki ze skórą, uśmiechając się czterema dolnymi zębami jak tylko można najszerzej. Ona, w wieczory z planami na kolejne rzędy kiszonych ogórków, delikatnie łaskocze nadchodzący powoli sen kołyszącymi dźwiękami fortepianu, który z każdym dźwiękiem rozbija napięcie, bo nie lubi być zawsze miła, bo się wkurza też i czasem długo gryzie w ustach słowa, aż je wreszcie wypluje i napisze, bo co, bo dlaczego ma nie mówić, co myśli, bo nie będzie wiecznie tiu tiu. Ma codziennie armię wyciszaczy, ostatnio jeszcze parzy super dobrą kawę, która pachnie około trzeciej, w sam środek popołudnia, oddycha, zauważa, wścieka się tradycyjnie na kierowców, którzy nie widzą znaków i nie potrafią nacisnąć gazu i nie przewidują i nie znosi, jak ktoś zaparkuje bezmyślnie i wyjeżdża na siłę, nie wypuszczając nikogo z parkingu, no tak, szału można dostać, ale go nie dostaje, bo ćwiczy tej wścieklizny nie dostawanie i nawet jej czasem wychodzi. Pisze nie to, co chce, a to, co powinna, a potem nagle brakuje jej liter, bo wykorzystała limit kół ratunkowych, bo wieczór, bo czas leci tak szybko, że nie można nadążyć i sił brak, bo zjadła kolejne pudełko pachnących, omszałych malin, dlaczego nie widelcem, jak zawsze, zapomniała chyba. Gdzieś daleko, w tej cichej tu, późnolipcowej nocy szumią korale samochodów nawlekane na naszyjniki ulic, plączą się, szumią, zależne od czerwonych i zielonych świateł i te naszyjniki nawijają się na mniejsze i większe szyje miast, stroją się mniej lub bardziej, mrużą oczy, pękają tam, gdzie ciemno i naprawiają trochę dalej. Piją się shorty i longi, przegryzają zakąski z hummusami i pate z wątróbek z galaretką z madery, chrupią wielkie zapiekanki posypane szczypiorkiem,  błyszczą oczy, usta, żelowe paznokcie i dekolty typu carmen upolowane na ostatnich wyprzedażach, gdzieś szumią koralami świateł miasta, a ona ma ciemno, cicho i tak bezpiecznie, że już nigdy nie wróci tam, gdzie kiedyś była, nie będzie czuła wyjeżdżonych letnimi oponami asfaltów, nie szkodzi, nie potrzeba.

17 lip 2017

M 250 albo człowiek - furtka:

Mieli nareszcie ten swój Kraków, złażony doszczętnie, z niebem podpieranym parasolem, z kapslem księżyca jak od folii aluminiowej po tłustym mleku w butelce,  Kraków liczony na ich palcach, pomiędzy jaśminem a kwitnącymi lipami, bez czasu, zatapiany w słowach, dobrych arabikach i liczeniu rzęs, ciężki od dobrych wspomnień, cofnięty w przeszłość, kiedy jeszcze nie było niebieskookich nich, kiedy byli nierozerwalni i teraz też są. Urosły lipy na Plantach, wydoroślały miejsca, wysiedziały się krzesła w zaułku Tomasza, narysowali więc sobie na nowo swój plan ścieżek, jak przyjadą tu  sami za jakiś czas, zobaczą, co znów się zmieniło. Od pięciu lat należy do Serafinów, wierzy nie tylko w znaki i nie przypadki, ale również w to, że jest równoległy świat pomiędzy ziemią a gdzieś tam, gdzie są ludzie, zanim na zawsze pójdą gdzie indziej. Ona to wyczuwa, jakby nasłuchiwała, że szumi powietrze, że ktoś jest obok niej, wie, że to ktoś bliski, kto jakby się zaplątał w tu i teraz bo śmierć zdmuchnęła go o sekundę za szybko, nie boi się tego od momentu, kiedy babcia Irena przyszła do niej we śnie, usiadła na łóżku w sukience z kołnierzykiem i od tej chwili otworzyła jej furtkę, przez którą wchodzą ci, którzy nie wiedzą co zrobić, jak już nie będzie ich na tym, co ona, świecie. Tak ma, że patrzy na znaki, że śnią jej się czyjeś śmierci, ma przeczucia, że w danym dniu i momencie trzeba uważać, żeby jeszcze trochę pobyła tu a nie poszła sobie tam, bo jak nie napotka człowieka-furtki, to co będzie z nią, jak trochę powisi między ziemią a miejscem, gdzie nikt nie wie co jest. Może to rodzaj intuicji, jakiegoś daru zauważania i odczuwania, który ma od dziecka, nie mogło być inaczej, że wie, kiedy ktoś bardzo bliski ma umrzeć, wie, kiedy ktoś jest w ciąży i życie pojawia się za życie, tak według niej jest, z jej doświadczenia, nie z utartych wiar, nie z tego, co się uważa powszechnie, bo przecież w to, co ona wierzy, nie wierzy prawie nikt. Żyje przeczuciami, jakimś światłem, które się w niej zapala i wtedy ona wie, że się coś wydarzy, czasami cierpnie jej skóra, czasami budzi się w nocy albo specjalnie nawija na długą szpulkę snu, aby pomóc tym, którzy się miotają między ziemią a niebem. Dlatego lubi Kraków, bo jest w nim coś, co powoduje duże sny, bo zostawiła w nim milion emocji, bo to miasto utkane właśnie z dusz, wspomnień, kolorów i smaków, nie inaczej przyciąga tyle ludzi, którzy do niego ciągną jak na piknik pod wiszącą skałą. I on to rozumie, te jej nie do uwierzenia i wytłumaczenia przeczucia, bo one są właśnie takimi, jakie mają być i bardzo jej. Czarowniczka, jak mawiała jedna z jej magicznych, krakowskich osób, które takimi pozostały i też wróciły do Krakowa, bo tam jest inne niebo, wciąż pełne cudów i nie tylko miłości.