8 gru 2018

Ma 283 albo czasami:

Czasami jest tak że musi wejść w te swoje litery jak pomiędzy drzewa które dają oddech dystans tlen są żyją, to ważne. Czasami jest tak że musi zdjąć swoją zbroję kutą przez wieki odstawić gdzieś w kącie i pokazać miękkie wnętrze pochodzić z tym na wierzchu czego na codzień nie widać a to boli, a potem powoli znów założyć co trzeba i pobyć w tym nadal.
Czasami rycerz musi odpocząć dać się zwariować nie wiedzieć gdzie ma ręce a gdzie nogi, pozwolić sobie odkręcić kurek i wycisnąć jakąś kroplę z szarozielonych oczu i mieć przy tym najmocniejszą chęć na świecie przytulić się do jego prawej szyi  a ręce położyć tam gdzie wyrastają skrzydła, ale one na razie daleko a przez tydzień zrobi się jeszcze dalej.
Czasami nie ma zwyczajnie siły i jest za mała na wszystko, na nieustające bycie w działaniu, w zapamiętywaniu numerów dróg bo tyloma jeździ, wyszywając samochodem coraz to nowe ściegi, mijając pięknie wyszczerbione pałace i zabudowania z czerwonej cegły starsze niż można pomyśleć, mijając przydrożne buki tak grube i stare jak entowie.
Czasami robi sobie przemeblowanie i wtedy mocniej nią szura bo nie podkłada filcowych kółek pod swoje ciężkie wewnętrzne meble, bardzo stabilne, ale czasami trzeba je przesunąć i wtedy jakby jej nie było milczy bo skupia się na tym szuraniu.
Czasami czuje się jak zgnieciona kulka papieru rzucona gdzieś niepotrzebnie i trochę czasu minie zanim się sama rozprostuje. Bo to nie tak że ona zawsze włącza piąty bieg i zawsze jedzie za szybko chociaż lubi.
Czasami można upaść zgubić się zmęczyć przemeblować rozrywająco tęsknić i teraz i za godzinę i jutro rano, pognieść, nie wiedzieć dlaczego i po co, pojechać tam i wrócić tu, gdzie jej dom jak chiński mur czeka wytrwale, gdzie psykot przytula stęsknione spojrzenie, gdzie jest inaczej niż wszędzie indziej, gdzie niebo jest większe bo mieści dach ich domu dla niej największego jaki jest.

24 lis 2018

M 282 albo listopadowy:

Ma tak, że w jakiś listopadowy wieczór, po prostu któryś w miesiącu, gromadzi słowa w głowie i one sobie tam są i prowadzą dialogi i monologi, jakby zaraz miało ich nie być. Goni ten wieczór, który tak strasznie się kurczy jak przebity balonem, bo to, bo owo, bo trzeba i jeszcze tamto, żeby rano wstać i nie potknąć się o warstwy. O szyby deszcze dzwoni, deszcz dzwoni jesienny a w pamięci cały wiersz Staffa, ciągnie się nitką, jak ona zresztą strasznie dużo pamięta, całe akapity z książek, milion wierszy z drogiego jej międzywojnia, jakby tym chciała ocalić od zapomnienia to, co w niej tak żywe wciąż. Tyle powinna, a nie umie nie może nie chce. Gdzie zajrzy, tam powinna, a z jakiś powodów tego nie robi. Bo wreszcie może posiedzieć i poczytać co na pudlu, powspominać jedną i drugą jesień, kiedy ustawicznie wyciągała rosyjskie akwarele w kostkach i mazała pędzelkiem to i owo, zamknięte to owo teraz w pamiątkowej tubie. Bo dowiedziała się, że tego przezroczystego z mleka kokosowego się nie wlewa, tylko zostawia samo białe, a ona używa wszystkiego i nie wie czy to źle czy dobrze. Bo ma chęć na jakąś pastę z buraka, ma do niej wszystko oprócz chęci, bo trzeba będzie zmywać okoliczności wytworzenia tego co dobre a jej się nie chce. Bo zaraz powinna iść na górę i sprawdzić ja sączy się sen małych nich i czy są w dobrych dłoniach kołdry czy poza. Bo jego nie ma i nie ma kto ją wygonić, żeby szła już i on zaraz przyjdzie. I ma tak z tym listopadem, że kiedyś to był jakiś znielubiany miesiąc a teraz po prostu wystarczy się ubrać, założyć rękawiczki i pójść w pogodę jaka jest, bo nie ma się na nią wpływu. Ma trochę w głowie to tu, to tam, bo niedługo będzie musiała być skoncentrowana jak kostka rosołowa z olejem palmowym, czyli musi mieć w sobie wszystko co dobre  i złe. No ma tak, ta ona, kiedy wysprzątała dom jak nigdy o tej porze dnia, kiedy czepia się słownych skrótów, który pan Staff by w życiu nie pojął w swoim listopadowym dżdżu.

16 lis 2018

M 281 albo ciekawie i nieciekawie:

Zamiast być jak najczęściej tu to nie może, przytrzaśnięta ciemnością nowiu, bo jak inaczej to wytłumaczyć, stawia te swoje myśli gdzieś na półkach, potem o nich zapomina, kurzą się i nie są już takie same. Jest coś takiego w pisaniu, że jak je wyplącze z tych swoich zwojów, to potem one ulatują jak ślad na niebie po samolocie. Ciekawe jest patrzenie, jak ostatnie liście gubi perukowiec w ogrodzie i jak wciąż rosną tymianek i takie coś jasnoszare i pierzaste. Nieciekawy jest zapach soli kala namak i białego pieprzu po otwarciu torebki, ale smakują właściwie. Ciekawe jest bieganie, kiedy wszyscy wokół są radośni a ona może zasuwać 5:20 w przecudownych Saucony Kinvarach do mety i tamże rozbić się o zachwyt jego brązowych oczu. Nieciekawe jest wtedy, kiedy bierze mniejszą ją na ręce, a potem stawiając, rozrywa się o ból gdzieś w okolicy kości krzyżowej i nie wie, co zrobić, gdzie ten ból wywlec czy w prawo czy w lewo, kiedy knebluje jej oddech, trzyma tak, że nie wie, co z nim zrobić i jak go wypluć a potem jak podnieść się z podłogi, kiedy nie można się ruszyć, ale oczywiście musi, abo dwie małe jej nie podniosą, więc milionowy raz musi z tej swojej kupki żwiru siebie zbudować bastion bo jest mamą. Ciekawie jest, kiedy wreszcie tonie w jego rękach i on ją naprawia jak popsutego manekina o kanciastych ruchach, kiedy topnieje w jego palcach i rozkrusza każdą grudkę bólu. Nieciekawie jest, kiedy trzeba wstać i chodzić tak krzywo i do przodu i uważać jak na wazę z dynastii Ming, żeby nie strzelił w nią żaden kamień z bólu jak z procy bo rozpadnie się na kawałki i już nigdy nie sklei. Ciekawie, że gdzieś ponad tym wszystkim umie go oswoić i po nocy sklejonej w jedną pozycję jak naleśnik na boku, może założyć buty i to jest wielki sukces, wiązać sznurówki nie schyliwszy głowy. Nieciekawe jest, że jak kosa, jak białko, jak włosy, jak siano, jak mróz, jak strach ścina ją ten ból nie wiadomo kiedy,jest z nią w każdej chwili i dopiero, kiedy się przyzwyczai, to odchodzi gdzieś w zaleczony zakamarek, by może za jakiś czas wybuchnąć w drugim.

24 paź 2018

M 280:

Tęskni przyciskając wytrzeszczony guzik księżyca, pozamiatał niebo z chmur, świeci bezczelnie i żaden, nawet największy wiatr go nie ruszy, nawet ten, który rozebrał sumaka do prawie ostatniego czerwonego liścia, który gra w kulki z platanem i z wysyła serca liści z katalpy w cały świat. Tęskni, bo nie ma komu kupić bułek i małe one nie mają ich z kim zjeść na śniadanie, jedną z serem i z dżemem a drugą z miodem, bo ona bułek nie jada. Tęskni bo po drugiej stronie łóżka jest pusto i nie ma kto zabrać jej kołdry i zrobić z niej trąbki. Bo codziennie koło południa nie musi gotować obiadu, tylko wybebeszyła lodówkę i cargo i będzie jadła to, co zrobiła przez cztery dni, bo bez niego jej sie nie chce inaczej. Tęskni, bo nie mam jej kto wygonić spać a musi przejść ponad chrapanie psa, pokonać schody, zmyć tusz Wibo Volume i nałożyć krem z Bielendy z kurkumą, który ją pozytywnie zaskoczył a potem zapaść się w noc kołysaną wiatrem bo jesień, nie inaczej. Ostrożna do siebie, nie biega, uważa, bo cienka nić zdrowia znów się prawie zerwała. Zauważa, że w jej sieć wpadają osoby tak zasupłane, że trudno o jakąś prostą linię, bo boli, bo nie można, bo nie wiadomo co, bo są jak ćmy tłukące swoją ciemność do światła, bez wyjścia, żeby tylko przeżyć, a wciąż boli. Teraz nietrudno zahaczyć rzęsami o świt. Pożegnać księżyc, który tak mocno przywarł do nieba, że nie sposób go przepchnąć.
Tęskni.

13 paź 2018

M 279:

Po oszałamiającym lecie, równie kolorowa jesień, nie można delikatnie, trzeba ściągnąć wszystkie kolory z palety, namalować ile się da, jasnoczerwony i pomarańczowy sumak rozpięty na błękitnym niebie, żółtość i czerwoność przeplata się z jeszczezielenią, jest pięknie, chrzęszczą żołędzie pod nogami, szemrzą liście, cieszą smukłe wrzosy i przerzedza się winorośl. Lubi chodzić po ogrodzie z trawą, która dawno nie była u fryzjera, rozczochrana, zbiera opadające liście, robi posłanie dla kilkudziesięciu małych pigwowych jabłek, dla rosochatych ligoli, które rosły po trzy a teraz jest ich z czterdzieści, pięknie jest u nich, trochę zaniedbanie, ale tak ma być, bo ich ogród żyje swoim życiem, jak pięknie się starzeje. Wieczór roztapia się się w argentyńskim malbecu, zbieraniem sił po szczypcie po długiej podróży, spojrzeniami źle zrobionych zdjęć i źle ubranych ludzi wiszących na płotach, którzy usiłują wbić się w wyborczą machinę w nadziei, że przebiją chorego psychicznie pana z kotem, który ustanowił już długotrwąjący totalitarny ustrój. Jak była tam, w mieście po drugiej stronie mapy, to sobie pooglądała, jak jest. Kiedy kobieta w sklepie ma rzęsy jak czułki, kiedy się z nią rozmawia, to ma się poczucie jak oglądanie filmu 4D bez specjalnych okularów, bo się wzrok rozmywa przez te rzęsy i nie wiadomo gdzie patrzeć. Jak stuka w ekran telefonu paznokciem tak długim, że trudno wpisywać litery, podczas gdy pozostałe są poklejone, bo nie ma czasu, aby je naprawić. Jak ma brwi tak precyzyjnie namalowane, do podziwu, ombre niczym z szablonu, wyćwiczone na youtube, a jakże, ona tak nie potrafi, woli lekko przeciągnięte pędzelkiem. Kobieta - zjawisko, tak osadzona w teraz, w za bardzo i za dużo, jak za zasłoną tych rzęs i paznokci, bo tamto miasto i miejsce tak wymaga.
Ona za to się chowa w duży i długi kobaltowy sweter, ciepły, bo z domieszką alpaki, ma trzeci rok ukochane botki z Kazara we wzór niczym łuska węża, tusz Wibo Volume na rzęsach, lekki błyszczyk Max Factor i róż Pupa, ona ma lekko w sobie, poza tymi szablonami, które wszędzie, na paznokcie, na rzęsy, na brwi, na usta, ubrania, na poglądy na płotach. Obserwuje ile może, lubi. Zwłaszcza wyrwać się do świata z kosmosu i wrócić na ziemię, do brązowych, uważnych oczu, do tych kolorów, obrastających, podpierających jej dom, których nie znajdzie się w żadnym sklepie.

30 wrz 2018

M 278:

Wrzesień rozpięty pomiędzy umierającą zielonością a szeleszczącym brązem i czerwienią, w zimnym słońcu wciąż pięknieje ziemia, nie dając za wygraną wyjątkowo bogatej w zieloność letniej aurze. Pigwa żółcieje na rozłożystym krzaku, maleńkie, dzikie, rosochate jabłonki, umęczone dźwiganiem ligoli, czekają aż przyjdzie ona lub on i uwolni je od owoców, aby mogły podnieść ramiona ku górze, wszystko w gotowości na pierwsze bicze jesiennego deszczu, na to, że zaraz się zmieni i będzie niemiło i trzeba się będzie zawijać we wszystkie swetry świata, a najbardziej w szafirowy, do kolan długi, miękki i bardzo ciepły.

On: biega, podbiega, rysuje interwały jak ściegi i wie, po co one, po co rytmem wybijać ekg biegu a potem analizować co i jak.

Ona: cieszy się jak nie wiem co, kiedy poluje w każdym możliwym spożywczym na sezamki od Wedla z dodatkiem słonecznika, bo wie, że małe chrupiące kartki włożone w pas do biegania pomogą mu przetrwać długie czterdzieści dwa kilometry. Obmyśla plany, wynajmuje, sprawdza, jak przegrzany komputer, któremu przepalają się przewody i potrzebuje resetu ale jeszcze nie teraz. Lubi na niego patrzeć, jak biega, bo lekko dotyka ziemi, zawsze celowo, w swoim rytmie i jak zwiększa obroty coraz szybciej to niezamierzenie a potem się cieszy że stworzył kolejny rekord od tak.

On: urywa chwile z nią gdzieś w ciągu dnia, wciągają się w miękki brzuch kołdry w środku dnia, sobie w nim są, a potem chichoczą, łaskocząc się wskazówkami zegara, który zmieścił to co potrzeba w piętnaście minut.

Ona: zamyka wrzesień w podróży, jakżeby inaczej, znów ją ciągnie, gdzieś przewróciła się kartka, znów do zapisania przez koła i kilometry, więc jedzie dalej i tęskni, pomieszka w walizce w kropki i wróci, zebrać pigwę, może jeszcze zamknąć ją w słoikach w pachnącym duecie z gruszką, zobaczyć, czy urosły wrzosy i czy pomidor z jednej sadzonki wciąż robi balony pomidorów pękających od podmuchów wiatru i deszczu.

17 wrz 2018

M 277 albo o rysopisaniu:


Jak kładzie się wieczorem, zawsze na lewym boku, na skraju łóżka, z widokiem na duże radio po dziadku, to ma wrażenie, że jej mózg ciąży, synapsy strzelają, kładzie głowę jak jakąś ogromną puszkę, ostrożnie, pod wysokim napięciem, jakby miało coś z niej wypaść lub się przepalić. Strzela słowami w papier jak z karabinu, wymyśla tysiąc synonimów do jednego słowa, stuka i szeleści palcami, coraz szybciej i szybciej, szyje ściegi słów na białej, otwartej kartce w komputerze równie szybko, jak kiedyś zapisywała papier równym, wyrazistym pismem, bo w czwartej klasie podstawówki miała lekcje kaligrafii, które znacząco wpłynęły na to, jak naciska długopis, prosto mocniej, z lżejszym zawijasem. Takie czasy zresztą, że ustawia się czcionki w komputerze i telefonie, a nie zna charakterów pisma swoich przyjaciół i czasem jak przyjdzie od nich kartka lub paczka, to nagle się widzi jak ktoś pisze i zazwyczaj drobno, czemu nie mówimy do siebie listami... Ma wiele zapisanych i zarysowanych zeszytów, szkicowników, które przyjmowały jej słowa i zasypiały w szufladzie, aby ponownie się obudzić, lubi do nich zaglądać, bo to naprawdę bardzo duża część jej. Jak nie pisała, najlepiej długopisami BIC w niedużych zeszycikach w kratkę, które można było zmieścić w każdej torebce, to rysowała. W każdy piątek wieczorem do korkowej sporej podkładki, przypinała sztywny karton, rozkładała rosyjskie kostki akwareli, wyciągała smukłe pędzelki, ołówki od 2H do 4B i sobie rysowała takie różnostki, gdzieś tam z zakamarków jej wyciągnięte. Odsychały w akwarelowej lekkości, a potem zwinięte w rulon, mieszkały za szafą, wyjmowane czasem w zależności od nastroju. Nie maluje teraz nic, za to pisze słowami, wyciskając z mózgu ostatnie krople liter. Każdego ranka ma za to za szybą namalowany obrazek ze stawem pośrodku, w zależności od pory roku spowity w oniryczne sfumato albo w wyostrzony kadr mocno namalowany gwaszem, posypany ptasim śpiewem i pewnością, że zawsze jest i będzie.

31 sie 2018

M 276:

Pachnie ten sierpień wygrzanym asfaltem, czymś nieokreślonym w ciepłym polu, pomiędzy kurzem, skoszoną i wypaloną okiem upału trawą a ziołami, których nie zna, a pachną tak tylko w sierpniu. Jabłonie ciężkie od jabłek, których nikt nie zbiera, schylają swoje ramiona ku wciąż soczyście pachnącej trawie. Maliny ułożone w półkilogramowych opakowaniach, kuszą zapachem i słodyczą rozgniataną o podniebienie, ile można ich zjeść na raz, szkoda, że wciąż za mało bo takie pyszne. Biega, bo sierpień tak rozłożył parasol upału, że udało się pobiegać pomiędzy jego drutami. Biega, bo jej się strasznie nie chce, ale potem jak już wejdzie na półkę tempa 6 minut na kilometr i mniej, to jest naprawdę miło. Biega, bo powietrze jest inne, bo w rowach na drodze pożarowej do Wąchocka pachną zioła w takim jednym miejscu i cudownie je się czuje, jak się biega, inaczej, bo płuca są większe. Biega, bo wie, ile to sto metrów i dwieście, do kolejnej kałuży, do sterty z drewnem, do miejsca, w którym można trochę zwolnić, a potem znów ruszy dalej. Zawsze w czapce, bo nie wpadają muchy do oczu, bo jakoś ta czapka jest jak kropka nad i. Biega, bo kiedyś była tak popsuta, że nie mogła kucać i klęczeć przez bardzo długi czas i wciąż tak czasem jest, ale przez to, że porusza w rytmie nogami. Biega, bo lubi obserwować, jak zmienia się jej ciało, jak szczupleją ramiona i nogi, a potem jak wszystko boli, że wstać nie można, kiedy ciało stygnie po tym rytmicznym stukaniu nogami. Bo jest pięknie, kiedy mgły podnoszą wieczór do poziomu oczu, kiedy nigdy się nie wie, co będzie za zakrętem i jak z oddechem i siłą. Bo potem można wrócić, pozbierać mirabelki, przełamać ich kwaśność i aromat słodkimi gruszkami, stać, mieszać, przypalić garnek, zakręcić kilkanaście słoików i zakończyć sierpień mając w nogach około stu pięćdziesięciu kilometrów i ona nie wierzy, kiedy to się podziało a jest. Wciąż się zaskakuje. To cieszy.

11 sie 2018

M 275:

Ona: szczęście jest wtedy kiedy widzi jak mała ona zasypia w pierwszą noc wtulona w rączkę maleńkiej jej kiedy noc szeleści jak on włącza czajnik o szóstej rano który syczy i mówi że jest a potem on wraca i mówi że przebiegł jakieś gigantyczne ilości interwałów w tempie mistrzyń świata w sztafecie i ona się cieszy od rana bo lubi patrzeć jak ruszają się jego nakrapiane ramiona i nogi w ulubionych Saucony Zealot. Kiedy chodzą sobie i tu i tam w swoim tempie kiedy małe one śpiewają wszystkie znane piosenki i perlistym śmiechem zauważają kilkunastu spacerowiczów. Jak ona widzi że wszystko jest takie samo jak cztery i trzy lata temu tylko urosły kawiarnie i miejsca do jedzenia a zepsuły się te które bardzo lubili bo oprócz cen wiszących pod sufitem to dają chilli i pół torebki tymianku do dania dziecięcego i nie można tego niczym stłumić.

On: szczęście jest wtedy gdy widzi ją po lewej stronie kiedy ich ręce stykają się na poręczy pomieszczenia do biegania Burley i kiedy ze środka wydostają się komendy żądające picia albo śpiewanie głupkowatych piosenek albo fragmenty małych paluszków zamkniętych w srebrnych lub złotych sandałkach.

Ona: kiedy wie że oni gdzieś tam czekają a ona idzie do sklepu po konieczności na dzień następny i mija w kolejce Chanel Egoiste Platinum zapach sprzed miliona lat i ją to uśmiecha że jeszcze ktoś pamięta o takim. Kiedy wie że on zauważy to samo i nic nie mówi że ona pół godziny fotografuje chmury bo są w tym momencie najpiękniejsze a za ten czas się zmienią i nic nie będzie na niebie takie samo a to ważne dla niej. Szczęście jest wtedy kiedy są razem tak bardzo że już bliżej nie można i nie zmieści się tam nic poza nimi chociaż chciałoby. Jest teraz bo jutro będzie zupełnie inne niż sobie wyobrażali albo większe albo mniejsze bo może spaść deszcz na wszystko wokół nich bo może czas przyspieszyć jak chomik w kółku i wtedy nie zdążą pójść na gofra z owocami. Szczęście jest teraz i oni o tym wiedzą i widzą nawet jeśli nie trzeba.

31 lip 2018

M 274 albo ostatniolipcowy:

W pachnącym wieczorze lipca, kiedy świerszcze rozkruszają ciemność na szeleszczący pył, kiedy najlepszy cydr dobroński nie ugasi rozległego po horyzont upału, myśli sobie, że dobrze, że nie musi, że ma wybór, że może. Dzięki temu omija sprawnie wszystkie mielizny i głębokości, płynie sobie ze swoim prądem, nareszcie jak lubi i chce. Odstała swoje z bólem pięt na niejednej podłodze, z dźwiganiem makijażowego kufra, pochyleniem pleców i skupieniem nad upiększaniem, z pokorą każdego kroku, wracania do krakowskiego mieszkania na wysokim piętrze pomimo bólu kolan, z zaciskaniem zębów i przekonań, że już niedługo będzie inaczej, lepiej, że pchanie tego głazu narzutowego wszystkiego pod górę - kiedyś się skończy, i będzie tak jak ona chce. Teraz, kiedy jest zupełnie inaczej niż kiedyś, odnajduje się w innych miejscach i wydusza mózg w innym kierunku, wciąż w inne litery i brak jej tchu na te, które lubi najbardziej. Jest gorąco i trzeba zamknąć lato w słoikach. Umiera ktoś, kto pięknie pisał i nawlekał słowa na nitki, które na zawsze przyczepiają się do niej i w każdej chwili szeleszczą, że są. Umiera drugi ktoś, kto snuł inne nitki z jazzową, przepiękną nutą, kto z jednego dźwięku potrafił zrobić poemat nie do zasłuchania, kto znał Komedę, a ona właśnie czyta o nim i dlaczego teraz czasy są takie inne. Kiedy liczy się pozycjonowanie, przepychanie między linijkami tego, co wypluwa wyszukiwarka, te najmniej przetrawione strony są na końcu, a na końcu nikt nie chce być. Trochę wciąż nie nadąża za tym, co teraz i nie bardzo umie przyspieszyć. Teraz wszyscy się promują, zdradzają tajniki biznesu, tworzą skomplikowane gałęzie i odnogi drzew, z których wyrastają kolejne tajemniczo brzmiące nazwy, każdy jest wyjątkowy i ma potencjał tylko siedzi w domu albo w nie lubianej pracy i nie umie tego zmienić, a wystarczy się rozejrzeć i można zasadzić kokosy w ogródku przed blokiem, o ile spółdzielnia pozwoli. Każdy jest unikalny i jedyny i słucha jednej i drugiej pani i pana, którzy teraz występują na scenie z mikrofonem i opowiadają o swoim życiu, jakie jest teraz ciekawe i fajne i jak oni wszystko potrafią połączyć ze sobą, mistrzowie synestezji we wszystkim i jeszcze w doskonałym ciele, a tak naprawdę najważniejsza jest po prostu zwyczajna odwaga i działanie, nie, że kiedyś się zbiorę, zrobię, przestanę, zacznę, pomyślę ale jeszcze nie teraz. Kolejnego teraz może nie być, więc dobrze jest z całej siły być w tej chwili, która właśnie jest, móc obserwować, jak wieczór nakrywa się ciemnym kocem burzy od zachodu, jak chłodniejszy oddech nocy wsącza się w nienormalnie rozgrzane wnętrze, jak chrupią słodkie ogórki z ogrodu u sąsiadki, jak pies nieustająco się cieszy z każdego kroku jej, jak łaskocze słodko-cierpki  smak borówek na podniebieniu, jak maliny jedzone widelcem, jak perlisty śmiech małych nich i jego ciepłe, nakrapiane plecy podpierające jej noc z drugiej strony, najważniejsze, że razem.

19 lip 2018

M 273:

Ma tak, że zawija się w kokon szlafroka z Oysho, dwa ma takie same, jeden czerwony, a drugi beżowy, kupione w czasach, kiedy wszystko było tak bardzo inne, że nie do wyobrażenia, że takie mogło być. Lubi się wtulić w miękkość i usiąść na fioletowej kanapie, robiąc miejsce na każdy bolący fragment pleców. Czasami czuje się jak Frida Kahlo, bo zawsze ją coś boli, czasem mniej, czasem bardziej, ale uwiera albo na dole, albo pośrodku, bo tam ma tysiąc popsutych rzeczy, że mogłaby obdzielić nimi kilka osób. Bo jak jest już w miarę dobrze, jak poskłada sobie te swoje braki żelaza, domowe konieczności, pięćdziesiąt słoików z nadzieniem porzeczkowo-malinowym, litery płynące nie w kierunku jej pisania, nieokiełznaną senność, jak zaparzy mocną kawę Daymalr, to wlezie w jej plecy koszmarny turkuć podjadek, który ugryzie tak i będzie trzymał, że mało co można z tym zrobić, jakby sztywny pręt wciskał się jej w kręgosłup a ona tańczyłaby wokół niego, dopasowując resztę ciała do tego miejsca, które tak boli, może tak ma być, że jak coś jej się udaje, jak los się uśmiecha, to właśnie wtedy dzieje się tak, że ma boleć. I ona nie może wtedy za nic zebrać myśli, wścieka się, kombinuje, czuje się jak przydeptana jaszczurka, wije, niedobrze, nie. Potoczyły się dni tak szybko, wypełnione trochę nimi a trochę nie, wybębnione grochem kropli deszczu, z nowymi, jaśniejszymi włosami i kremem Nuxe, wieczory mijające nie wiadomo kiedy, bo urządzała pokój małych ich, wyznaczany rytmem, kiedy dziesięciu mężczyzn ugania się za taką jedną i jednym to bardziej wychodzi a drugim mniej. Dużo za nią i jeszcze więcej przed nią, jak lato w pełni i żeby ją wreszcie osiągnęło i lipiec nie kończył się nigdy, bo zieloność  w ich ogrodzie jest tak piękna, że żal, jakby juz zasypiała około dziewiątej, a tak się niestety dzieje.

30 cze 2018

M 272 albo owocowy:

Jakby i czym nie malowała, to po dwóch dniach schodzi. strzępi się i nie chce urosnąć. Mała kosmetyczka jeszcze z czasów miasta na Wu i bycia na obcasach obrotów pęka w szwach od ilości pędzelków maczanych w trylionach odcieni amarantu, różu i fioletu, odżywek od a do z na wszystko i szybko działających i wolno i nocą i dniem i jakoś niestety tego nie widać, dzielą się na czworo bardziej niż włos, kruszą i nie chcą współpracować. Te jej paznokcie, bardziej po tacie niż po mamie, z długą płytką, ale nie tak wyjątkową jak u jej mamy, nie wypukły migdał ale po prostu podłużne. Życie odbywa się tu i teraz a one nie rosną, nie chcą być ubrane w te wszystkie kolory, które grzechoczą i zasychają w niemocy bycia użytym. Kończy się czerwiec, jej ulubiony miesiąc rozpoczęty jaśminem a zakończony feerią pachnących owoców, bo właściwie jest już wszystko, a co urośnie później to nie wiadomo, miesiąc z małobieganiem a dużodziałaniem wokół i w domu, na koniec z pierwszą od dwóch lat nocą bez maleńkiej jej obok w łóżku. Litery złożone w słowa, nie użyte na czas, poschły jak za mało podlewana rukola, przeleżały za długo w poczekalni i dlatego znów wyszło małopisanie czerwcowe, podpierane nosem ze zmęczenia, bo wieczór kurczy się nieopatrznie  jak wełna z merynosów wyprana w podobny sposób w czterdziestu stopniach , jak pachnące, ostatnie truskawki, które podniosły aromat aż po dach za sprawą ekstraktu z cytrynowej skórki i wanilii. Intensywne jest to jej teraz, jak bardzo owocowy czerwiec, jak pragnienie wieczoru tylko z jego ustami, które rozgniotą się o jej już za tydzień w jedno z piękniejszych ich wspomnień.


11 cze 2018

M 271 albo o okruchach:

Bo to jest chyba tak, że w dniu, w którym się urodziła, ktoś rozkruszył milion rzeczy do zauważania, do zbierania wzrokiem, do przytrzaskiwania aparatem, do nadeptywania, żeby zapamiętać, i tak chodzi cały czas i nie może przestać, jest tyle rzeczy na świecie, które trzeba tak czy inaczej zebrać w całość i ulepić z nich jej świat. Jak biega nawet w najgorszym kurzu i upale, jakby ktoś za pierwszą linią zielonkawej pszenicy nakrapianej czerwonymi makami, kręcił młynkiem stopnie Celsjusza, to i tak zauważa wiele, bo dobrze jest wtopić wzrok w aksamitny dywan ze skrzypu, gdzieś wyłowić pojedyncze kaczeńce, nie zatrzymywać się, bo komary są wszędzie i nie znają litości. Bo gdzieś na pajęczynie zawisły krople wody i jak podlewała pachnące gramofony surfinii, to zauważyła i musiała od razu zebrać ten okruch aparatem i go ma. Bo jak on przejdzie obok niej, to musi na chwilę zawisnąć na jego nakrapianej szyi, tam gdzie się powiesił jej wzrok i tam jest ciepło i pachnie i ona to uwielbia. Gdzie indziej opadły płatki pachnącego jaśminu, dlaczego w tym roku nie wtulała twarzy w pachnące kiście to nie wie, miała nadzieję, że jeszcze ten czerwiec przedłuży życie białym gałązkom, a tu nie wyszło, bo młynek z temperaturą wykręcił swoje i opadło. Więc jak nie zauważa, to dzień stracony. Jak nie złoży jakiegoś smaku w przyjemną całość, jak nie zobaczy, że już są bób i maliny a co będzie za miesiąc, że zamknęli jedne sklep z pieczywem, bo pomimo starań wychodziło im drewniane, że obok jej rytmicznych kroków na asfalcie wtórują jej mrówki i ona im nie przeszkadza w tym ich zabieganiu, że z jednej strony pachnie coś ładnie, a z drugiej powoli wystawiają swoje czułki pomarańczowe lilie. Codziennie jest coś do zauważenia, inaczej nie potrafi, tak ma. I ciekawe, ile już tych okruchów zebrała i ile jeszcze przed nią. Jak mało, to może przejmie to ktoś inny, to zbieranie. Jak dużo, to żeby znalazła wszystkie.

20 maj 2018

M 270:

to nie księżyc ją w niewyspaniu trzyma szarpie nocą szarpie snem, budzi, włącza wirówkę myśli unosi nad łóżkiem nad ziemią podbija staccato serca rozszerza malachitowe źrenice uśmiecha od rana do nocy, nie księżyc nie. kto dzień kołuje i nie pozwala na rzeczy konieczność na pisanie inne niż to najbardziej w jej kolorach. bardzo powoli baardzo ale jednak tak jest tego pewna bo rok mija odkąd umarła odkąd przestała oddychać żyła dzięki respiratorom przyjaciół swojej woli pociągom które rozjeżdżały we wszystkie strony niedobre myśli i nie zostawało z nich nic. tak jest pewna że gdzieś w głębi w brzuchu pojawiły się larwy motyli czekają na swoje życie na to czy się obudzą a ona jest pewna że zaczną wkrótce latać ze rozwiną skrzydła a ona wtedy uniesie się nad ziemią i zacznie wraz z nimi wirować aż uwierzy że się nareszcie spełnia to naprzeciw czemu wyszła

17 maj 2018

M 269 albo o obudzeniu:

Ona: bezcielesną się stawszy, trzyma cienkie nadgarstki, miękkie usta i linię talii dla tego, który ją po raz kolejny obudzi, z którym zacznie budować od dymu to, co się zawaliło od fundamentów po dwóch trzęsieniach jej ziemi. Pamięta doskonale, kto ją obudził, kto wywołał w niej kobietę, kto rysował ją nagą w przestrzeni milimetr od skóry, a w niej topniał cały wstyd, całe chowanie się i nijakość i chciała potem być tylko w jego oczach, palcach i ustach. I potem już zawsze uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna patrzy na nią pierwszym swoim zachwytem nowości, łapczywie, zachłannie, kiedy nagle staje się cała jego i mogą baletem palców wzajemnie tańczyć po skórze i ona może spalić się w jego oczach i być z nim blisko, w świetle, w muzyce, w pościeli, w trawie, gdziekolwiek, gdzie tylko można otworzyć oczy i pozwolić palcom rysować się wzajemnie a ustom pragnąć i kołysać się, oddawać, bez myślenia, dawać dawać dawać. 

A najpierw wypuszcza się nitki, tysiące nitek w świat, które muszą się splątać, zetknąć, poznać i wtedy zaczynają się rozmowy, nici stają się sznurkami i tak ludzie nimi powiązani zaczynają się zauważać, uśmiechać, a potem napotykać po kolei najpierw palce, dłonie, czy miękkie, ciepłe, jak się mieszczą w drugiej dłoni, jak zachodzą ciemną nocą ulicy półksiężyce paznokci stając się pełnią. A kiedy już cały księżyc wzejdzie na niebie ich ramion, nabrzmiałe od pocałunków usta wędrują do siebie powoli zagarniając miękkość, a potem sypią się w dół i w dół, pod osłoną nocy a nitki stają się powrozami, linami, które przywiązują do siebie i tylko słowa, odległość  i konieczność mogą je przeciąć.
Ona: wypuszczała nitki po wielekroć i w usta niejedne i palce niejedne splątana, rozszerzała źrenice w momentach nagłego znieprzytomnienia i obudzona bardzo już zasnąć nie może, jak kobieta, która była zostawiona i zostawiała, która po raz kolejny nieustannie wierzy, że dawanie jest największą radością energią prezentem.
I teraz, w swoim kokonie, z tysiąca wypuszczonych nitek powiązanych na siłę, na supły, czeka, aż rozplącze obudzi ją ten, który rozkruszy ją w palcach na gwiazdy

15 maj 2018

M 268 albo y:

Wróciła z miejsca smaganego kaszlem i gorączką, z niemocy takiej, że zastanawiała się, na którym cmentarzu ma postawić siebie w urnie, bo jak może być inaczej, scenariusz przemyślany, tak się czuła chora, wtapiając się w poduszkę i zbierając rękami granat tuż przed wyciągnięciem zawleczki w głowie. Ma w sobie taki czas, niepokojący że chciałaby być w pełni wypoczęta, wyspana, naczytana i bogatsza chociażby w biografię Komedy, wypełniona dobrą i ciepłą kawą, chciałaby w pełni poczuć wyspanie, nie na trzy godziny lub pół dnia, nie czuć bezsiły podpieranej z jednej strony kawą a z drugiej imitacją drzemki pomiędzy pisaniem, opiekowaniem się nimi, konieczności smażonego kotleta z kaszy jaglanej, selera, pietruszki, pociętego lubczyku i czosnku, złocistego od mielonego lnu, bo tak samo chrupiąco jak w bułce tartej a jakoś według niej lepiej. Zmęczona, nieposklejana, z jakimś niepokojem w środku, może że ta wiosnalato wybuchła do nieprzytomności kolorów, do zapachu pierwszego deszczu od niepamiętnych czasów, do niebiegania, które śni jej się po nocach bo tęskni za tym rytmem i cyframi, które wyliczają jej nogi. Patrzy na to, co do tej pory robiła tu i tam i tak strasznie nie umie się wpasować w ramki cyberprzestrzeni, nie potrafi zgrać filmu z telefonu do komputera, bo ją zalewają jakieś pliki, które nie chcą ze sobą rozmawiać, dlaczego nie można po prostu nagrać na kasetę i wysłać, albo napisać listu na kartce jak się kiedyś robiło, wszystko musi być teraz w plikach, nośnikach, których ona nie rozumie, nie wie jak skompresować, poupychać, żeby się zmieściło, jest człowiekiem kartki i długopisu i to się nie zmieni i wcale nie chce inaczej, chociaż powinna. Nie bardzo też przyswaja czas, w którym wszystkiego można nauczyć się z filmików na y, po co malować jak za dawnych lat po prostu intuicyjnie, z wprawą nabraną na akwarelach, tuszu i pastelach, teraz wszystko musi być nazwane, określone i ten, kto to podobno wymyślił to święci triumfy, a tak się malowało już naprawdę wieki temu, tylko kto to pamięta, garstka. Więc teraz można zrobić kurs makijażu na y, nauczyć się gotować, pisać, zgrywać i kompresować pliki, szyć, prowadzić samochód, wydać książkę, można prawie wszystko, potem to upiększyć filtrami, programami graficznymi i stworzyć obraz, jaki to się ma talent, ile potrafi, jak świetnie nazywa po angielsku i jeszcze odpowiednim skrótem. Więc ona w tej latowiośnie, krucha i zmęczona zatrzymała się na poziomie jego dłoni i obsadki do stalówki po babci, bo w czwartej klasie podstawówki miała kaligrafię, zatrzymała się na włączaniu filmów na y dla dzieci, na tym, że statystyki są w jej pamięci i nie tej RAM i giga, na tym, że umie trochę i więcej nie chce i że coraz mniej maluje bo i tak wszystko można sobie dorobić szablonem i pooglądać o tam na y. Tyle, że ona nie pasuje do żadnego.

10 maj 2018

M 267 albo środkowomajowy:

Szczęście jest wtedy, kiedy patrzy jak rośnie za oknem platan posadzony przez jej tatę kiedy kwitną azalie goździki surfinie, kiedy ogród pęka w szwach od zieloności, staw się zażabił i zaświerszczył i tej wiosny jeszcze zamieszkały mrówki. Trudne ale możliwe szczęście jest nawet wtedy, kiedy umiera jej futrzany przyjaciel, a kiedy zasypiał na wieczność, gładziła go po futerku w kolorze wenge i on wie, że zrobiła wszystko żeby miał jak najlepsze życie, pełne miłości, człowieka i kociej przestrzeni i tej śmierci spodziewanej z choroby robi miejsce w sercu i ma tak, że trzeba się z nią pogodzić i dojść do harmonii, kiedy bez łez w oczach może patrzeć na platan i wspominać to, co po kociemu było najlepsze. I wtedy, kiedy robi jogurtowe placki z bananem i czeka aż jej anioły wrócą ze spaceru i z takim samym świrem w oku będą je jeść i to czekanie na rodzinną pełnię jest cudowne, kiedy tonie w otaczającej zieloności, zapachu konwalii i bzu i ma w sobie spokój, że dom i ktoś do niego chce wracać. Jest wtedy, kiedy rozkrusza się wszystkie uwierające kamyki napotkane na ich drodze a zawsze są i po co je zbierać, potem urosną w wielkie głazy i będą nie do ruszenia. Szczęście jest też wieczorem, kiedy oglądają film pełen retrospekcji i niespiesznej akcji, w którym gubią się obydwoje i ona nagle stwierdza, że urosły mu włosy i zaczyna mu je obcinać a on jej ufa i się poddaje i nawet jej ta fryzura wychodzi. A potem, kiedy się wypełniają sobą jak najszczelniej i nie chcą z siebie wyjść za nic, chociaż kołdra nocy naciągnięta już do granic możliwości, kiedy obejmują się skrzydłami tak mocno i zatracają się w sobie na długie minuty, kiedy w tym ich wtulaniu nie ma już miejsca na nic innego, kiedy nie chcą tego zakończyć, chociaż już dotarli na drugą stronę północy, to też jest szczęście.

6 maj 2018

M 266 albo wczesnomajowy:

Jak mogła nie wsunąć palców w litery na tej stronie, jak, przez siedem lat pisania się to nie zdarzyło, a tu pauza na ponadtrzydzieścidni, stęsknienie nie do opisania, jak nie  przytulenie się do jego prawego, nakrapianego ramienia i zajrzenie, czy po drugiej jego stronie jest tak samo jak po jej, jak nie odwiedzenie przyjaciółki, jak pozostawienie ukochanego łóżka z najwygodniejszym materacem, jak tęsknota do dużej szklanki mocnej kawy Dalmayr, jak zapach domu jej rodziców, który pamięta się zawsze i wszędzie. Nagle przyszła wiosna, chuchnęła i różdżką posypała kwiatami wszystko wokół, gałąź po gałęzi, na biało, żółto i różowo, tak czekała na ten widok i trwa wciąż w kolejnych odsłonach. Najbardziej soczystą zieleń i zapach lasu zwiedziła krokami w tempie właściwym jej nogom, przyspieszając, kiedy biegła w rzęsistym deszczu, w kolejnych odsłonach burz, jak w strzepywanych, wielkich prześcieradłach, jak w coraz to nowych podszewkach, które wyłaziły nie wiadomo z którego nieba sypiąc deszczem, testując wytrzymałość Brooks'ów Cascadia, tuszu Push Up The Volume Bourjois i jej odporności na masaż gradem, wyciągając z niej jeszcze głębsze wspomnienia harcerskich obozów, kiedy ziemia w burzy trzęsła się jeszcze bardziej niż kiedykolwiek a ona leżała w krzakach jagód bo tak trzeba było i skoro nie roztopiła się wtedy, to teraz też nie. Minął ten miesiąc zapisany w jej ciele bo bolało tu i tam, bo wciąż litery uciekały spod palców albo były skierowane nie tam, gdzie kazało serce, a tam, gdzie umysł, błękitne jak nigdy niebo podpierała rzęsami patrząc, jak rośnie w słońcu coraz większe i bardziej zachwycające, bo wiosna duża i pachnąca, jakiej dawno nie było. Bez eksplodował fioletowo i biało, pachnie z całej siły, powoli swoje perły na łodygach pokazują konwalie, w nasyconym słońcu więcej nie trzeba niż po prostu być i zachłannie patrzeć na soczystą zieleń i doceniać, że się jest tu i teraz i można podziwiać ten najpiękniejszy koncert w roku na wszystkie liście i kwiaty. Lubi się zatapiać w jego palce, patrzeć, jak słońce go nakrapia coraz mocniej na ciemnej skórze, gdzieś spotykać w pół drogi pomiędzy jego przedramieniem a jej i wiedzieć, że będzie się zawsze, chociaż takie dobre teraz może jutro się rozerwać nie z ich powodu i dlatego jak ma się dobre wczoraj, to ma się równie piękne dzisiaj. Starannie uważa więc, aby niczego nie przeoczyć, aby w pełni posączyć się po wczesnomajowym Sandomierzu, popatrzeć, jak małe one potrafią robić nic przez półtorej godziny biegając po Rynku i ganiając gołębie, jak wchodzić i schodzić na cokół pomnika, jak sączyć kawę i liczyć kostki brukowe. Te momenty, kiedy nic nie musi i może się rozflaczyć i rozwałkować jak ciasto na ruskie pierogi z dodatkiem selera naciowego, czosnku niedźwiedziego, czarnuszki i chrupiącego kopru, kiedy wie, że taka chwila może się nie zdarzyć i dlatego trzeba ją wysączyć jak najbardziej się da, kiedy można iść drogą prawie bez celu i zaskoczyć się, że nagle znajduje się to, co się planowało. Bo z tym zaskoczeniem jest tak, jak z deszczem, miało być pogodnie, a nagle są krople i zazwyczaj nie ma się parasolki, można uciec i się schować, a można po prostu iść, bo i tak się zmoknie, a każdy moknie sprawiedliwie - tak samo.

31 mar 2018

M 265 albo ostatniomarcowy:

Dziwny był ten marzec, z małością słońca, przegapionym księżycem, z jakimś dziwnym przekraczaniem granic. Długie niebieganie bo równie długie przeziębienie, które trzymało ją w ryzach kaszlu, w jakiejś wewnętrznej niemocy, bo zimno, bo deszcz, bo niefajnie. Z drugiej strony bieganie w ukochanym Krakowie, który gdzieś powoli roztopił wspomnienia, nieco się zatarł, jak nie utrwalony rysunek suchymi pastelami, w zimnie takim, że mróz gryzł jej palce u rąk i łydki jak nie opanowany emocjonalnie pies za płotem, gryzł i kazał biegać, a kiedy dobiegła, miała wrażenie, że nie zamarzły jej tylko szarozielone tęczówki oczu, łapczywie wychwytujące odległość od mety do miejsca, gdzie czekała na nią jej kurtka. Kolejna granica była w jeździe czerwonym samochodem, mijając malownicze miasteczka zbudowane czerwoną cegłą, o wstążkach dróg poplątanych z wdziękiem jak przy gimnastyce artystycznej, wpatrując się w srebrzyste, przedwiosenne pnie buków i mijając bolesne korzenie pozostałości tych, które były kiedyś drzewami. Granica wrażliwości-zmęczenia-wytężonej percepcji-byledalejidalej-do celu. Jeszcze jedna, po dwunastu godzinach spędzonych w kuchni na siekaniu, wlewaniu, wylewaniu, myciu, sprzątaniu, pieczeniu, gotowaniu, smakowaniu, dosypywaniu, wyrzucaniu bo się nie udało i trzeba powtórzyć, otwieraniu, zamykaniu, przekładaniu i ustawianiu, potrafi jeszcze w miejscu gdzie pachnie pachnie pobudzona do życia paczula pomyśleć, że jej łóżko jest jej łóżkiem, nie tymczasowe, pożyczone, wynajmowane, tylko to, które powinno być, że jej dom jest taki, jaki zawsze miała być, a bardzo długo oswajała go w sobie, bo wiecznie w drodze, bo ciągle na chwilę, a tu proszę. To, co ma teraz jest tym, co powinno się pojawić w tym momencie, włączając granice rozpychania się zmęczenia, wysiłku, obserwowania, trochę tak, jakby w za małą poszewkę wpychała na siłę za dużą poduszkę, a jednak się zmieści, bo jak to się nie da, ona może wszystko. Nie pędzi nadmiernie, tak jej się po prostu zdarza a jest szybko, bo inaczej nie wyżyje i nie zauważy. I wie, że ten pęd to nie jest jak kiedyś, jak stres, że spóźni się i odjedzie jej ostatni pociąg, tylko taki, który na nią poczeka.

24 mar 2018

M 264 albo o bezwiośniu:

Jak można tak strasznie długo nie pisać, zostawiła te swoje ulubione strony na tak długo, na prawie miesiąc, niedorzeczne. Wpadła w wiosenną dziurę, w jakiś bezliterowy marazm, bez żadnego rytmu, bez myślenia, zaledwie odkrywając kilka nowych niemięsnych smaków. Czasem w stanie podpłaczliwym nawet, kiedy łzy nasiąkały na parapet powiek, bojąc się spaść i skroplić dalej w przepaść pomimo asekuracji rzęs wzmocnionych dodatkowo tuszem L'Oreal. Jest czas na bezsiłę i łzawienie w jakimś smutku nie wiadomo skąd, z przesuwania granic, kiedy jechała samochodem sześć godzin trasą, którą zazwyczaj przejeżdża w dwie i pół, w bieganiu w taki mróz, że aż zamroził jej twarz i oczy i nie mogła wydusić słowa ani spojrzenia, takie w niej granice. Znów trzeba będzie powoli, krok za krokiem z i oddechem włączyć trybik, który uniesie ją poniżej godziny na dziesięć kilometrów, odrobi te niebiegowe straty w nogach, chce, nie musi. Przygięło ją to przedwiośnie, niedobrze, mało jej ich razem, bo pielęgnują razem dom i on wciąż po swojemu rośnie, ale bez zbyt częstych spotkań ust i palców gdzieś na trasie. Tak szybko zabiera ich sen, że nie ma siły na więcej, na to, aby rozsupłać zmęczone ciało miękkim spotkaniem warg, aby sprawdzić, czy linia jej talii jest wciąż wąska, czy nic się nie zmieniło w miejscach, które lubi i które pod wpływem palców zmieniają się na jedną dłuższą chwilę. Wchodzi gdzieś głęboko w siebie szukając w zakamarkach powietrza, które przywróci ją do większego wyżywania życia, ale jak go nie znajdzie, to poczeka, aż zmieni się czas, przekręci jak trybik, wkręcając w godziny i minuty więcej światła i powietrza, a mniej nadsenności zalewanej kawą. Szura w upadłych liściach, jak w myślach, które zostały gdzieś w zimie i jeszcze nie wyrosły nowe.

28 lut 2018

M 263 albo lubi nie lubi o teraz:

nie lubi jak jest zimno zdarza się jej że śpi w czerwonym miękkim szlafroku z oysho bardzo go lubi ma duże kieszenie i cudownie otula nawet najgorszy sen, jeszcze zanim wstanie bo maleńka ona woła że na dół bo tata to lubi sobie rozsmarować resztki snu po twarzy w ziewnięciu lubi udawać że jej nie ma a musi być najbardziej na świecie. Nie lubi wyjmować naczyń ze zmywarki wkładać do szafek i szuflad i obserwować jak w ich wnętrzach pojawiają się nieprzewidziane w rytmie sprzątania okruchy które włażą specjalnie pod wyściółki szuflad i denerwują i nie chcą wyjść nawet skrupulatnie wyganiane ścierką nie lubi rozlanej wody wokół zlewu zmieniania worka na śmieci nie lubi chowania tysięcznej sterty ubrań i skarpetek które nie chcą przeżyć wspólnego życia w parze za nic na świecie. Nie lubi wyrzucać fusów po kawie i płukać french pressu nie lubi siadać na lodowatym siedzeniu samochodu i szczękając zębami rzęzić sprzęgłem aż się łaskawie włączy a w te mrozy to się często nie udaje. Nie lubi wchodzić skarpetką w mokre ślady po butach bo się nie da tego uniknąć jak nagle trzeba podczas wejścia wykonać siedemset czynności z małymi nimi psem i sobą w minutę. Nie lubi jak zastyga wieczornie jak ćma pod lampą a potem trzeba iść na górę zmyć dzień z siebie i rzucić kamieniem siebie w sen. Nie lubi jak go nie ma obok bo on sobie doczytuje na dole linijki o bieganiu i stanie się ćmą za godzinę kiedy ona już zapadnie w to w co powinna czyli w miejsce gdzie słychać chlupot łódki Morfeusza który cierpliwie i ostatnio cudem nieprzerwanie pomaga jej przepłynąć na rewers nocy.

26 lut 2018

M 263 albo pourodzinowy:

Głaszcząc ich miękkie policzki, sprowadzała na nie cienką nić snu. Sklejała małe powieki, rysując najcieńsze pajęczyny tak, aby jak najszybciej wezwać Morfeusza, który na łódce kierowanej jej palcami, przeprowadzi je w jasnoszary świt. Uspokajała myśli po całym dniu, kiedy to łzy dwuletniego niepokoju mieszały się z czteroletnim uporem. Ona tymczasem wspięła się na tyle po drabinie wewnętrznej siebie, że teraz podotyka sobie nieba, która nad nią urosło, jej własne, przyciągnięte przez siebie, z którego jest tak bardzo dumna. Tak jest tam spokojnie, że trudno się ruszyć gdziekolwiek, a rusza się ostatnio sporo, raz w Brooksach Cascadia, raz w Sauconach Xodus. Sączą się spod jej butów kilometry nabijane na zegarku, niesie ją mozolnie budowana siła, która jest i pozwala na zwiedzanie pagórków i lasów, na pokonywanie tego, co było niemożliwe. Ona zresztą ma jakąś zdolność przesuwania horyzontu, za którym jest tak wielka radość jak się uda, że nie do uniesienia. Niech tak będzie, jak teraz, nie zmieniłaby niczego, bo jak przesunie kawałek jej układanki, to być może zrobi się miejsce na coś innego, czego na razie nie mam być, bo wszystko, czego potrzebuje ma właśnie w tym momencie. Niech czas się tak sączy jak dobrze zbudowane Primitivo, jak smak białego sera ze spadziowym miodem, jak miękka, dobra arabika, mielona każdego ranka. Jak nowe getry do biegania w chabry, złożone w kostkę, która została jej jak natręctwo po pracy w sklepie z ubraniami. Niech się sączy w swoim, nie przyspieszonym rytmie, drogami posiwiałymi jak włosy dziadka mroza, jak jego palce, które spadają na nią znienacka. Niech trwa, jak jest, długo jak spokojny wdech i wydech, w którym można zmieścić tyle, a nie wszyscy wiedzą. Niech taki zostanie, do dzielenia się jak tylko można.

31 sty 2018

M 262 albo Piwniczna:

Jak cicho, jak świetliście, jak spokojnie i księżycowo. Można leżeć obok większej jej na wygodnym łóżku i patrzeć w prostokątne niebo w dachu, jak mieszają się w nim chmury gęste jak z włóczki, przetykane cekinami gwiazd. I to wełniane niebo spada na nią wieczorem pełnym powietrza, spada jak atak jego ramion i ust i jest bardziej skuteczny od ataku Imperium w Gwiezdnych Wojnach. Są bardzo razem, najbardziej jak można, w kolejne wietrzne popołudnie wpatrują się w pomarańczowy horyzont, za którym upadło słońce i przez nie drzewa są jak wycięte z papieru albo poplątane z drutu jak biżuteria wire wrapping. Bezczas i szum wody, wplątany między domy utkane z kominów, załamań dachów i podjazdów, bardzo wiele z nich jest nieczynnych albo żyjących kurczowo tylko jednym oknem, kilkoma suszącymi się ubraniami i plasterkiem anteny satelitarnej. Jak przyjadą tu jeszcze kiedyś, w tę serdeczność i senność, to może niektóre z nich na zawsze zamilkną i będą o sobie tylko przypominały zatartymi szyldami, że działo się.
Może to swojego rodzaju pasja, wybieranie niby popularnych, ale takich miejsc, że więcej milczenia i przeszłości do zauważania, niż gwaru i świateł. Lubią prześlizgiwać się po górach krokami i wzrokiem, a góry dla niej zawsze były wciągające jak magnes, narkotyk, który uzależnił ją dawno temu i wstrzymały ją tylko kolana, nie pozwalając iść tam, gdzie mało kto chodzi. W wyższych górach jest się poza swoimi granicami, zadziwia się, że można dalej i dalej, pomimo wysiłku, że chmury, że ślisko, albo nagle przyjazną staje się przyjazna twarz grani i pozwala na ostrożne podeptanie jej. Chociaż w tych wysokich była już bardzo dawno, wciąż słyszy świst wiatru, serce, które tłucze uszy i skronie od środka, wciąż wie, jak to jest być tam, gdzie pół roku marzy, żeby policzyć czerwoną trawę na szarych skałach.
Teraz jest w innym miejscu i w zupełnie innym świecie podgląda sobie te niższe i bardziej półkoliste zbocza, za którymi słońce spada równie spektakularnie a księżyc ma bukowy kołnierz. Nic, tylko patrzeć w jego guzik, który nacisnąć można jak alarm, że noc, że niepokój, że świeci nieprzytomnie i widzą to wszyscy w sennym, niedużym i urokliwym mieście, w którym oni kochają się równie nieprzytomnie i to im nie spadnie za horyzont.

17 sty 2018

M 261 albo o bieganiu i podszewkach:

Ona: rozmraża krokami to, co było nie do naprawienia, wzięła się za bieganie, przełamała to, czego kiedyś nie znosiła, a teraz lubi, dotyka krokami chodników, kamienie, korzeni, mchu, zwiedza turkusowymi podeszwami ścieżki, drogi i ściegi, którymi poszyty jest prastary las, rosnący na wysokości zmrużenia oczu z jej domu. Na początku to jak wchodzenie na górę swoich słabości, przesiedzianych kanap, zjedzonych wieczorem czekolad, które sobie poszły na szczęście nie w jej ciało, szaleńczej pracy duetu serca z oddechem, cierpliwości, że za którymś kilometrem endorfiny rzucą się jej na szyję i obłąkańczo przestanie walić puls. I nagle pojawi się lekkość, która podnosi jej nogi, że można, że chce się i poranna bułka z miodem i zielona herbata mają swój sens i nie zostaną w udach tylko w kilometrach. Popsuta trochę, naprawia się sama, bo lepiej, żeby bolało od ruszania się, niż od nie ruszania.

On: biega dużo, lekko i bez wysiłku, jakby droga przesuwała mu się pod nogami, tak po prostu, w wyciętych kawałkach czasu pomiędzy pracą a kolacją, lubi na niego patrzeć, jak ubrany w niebieskości i przenikliwe, brązowe oczy, znika w czeluści zimy, żeby potem nadotykać się ziemi i wytupać endorfiny, wypróbować saucony albo brooksy, podzielić radość z kudłatym psem o mądrych oczach i w niebieskich szelkach.

Ona: ma czas, że inspiruje, bo robi wciąż dziwne zdjęcia, zauważa cienie, krople, głębie i ostrości, przygląda się ludziom, robi tak, że można, pomimo, że wydawało się, że nie. Widzi w nich podszewki, coś, co ich uwiera lub cieszy, wyciąga spod spodu nastroje jak bierki, nie naruszając zewnętrznej konstrukcji. Dba o dobre teraz, żeby mieć dobre wczoraj, bo jak się spojrzy wstecz w dniach, to każdy ten dzień będzie dobrze wyżyty, na miarę tego, co w danym dniu wydarzyć się mogło. Wtedy dni mają inny smak, jakby się jadło najlepsze francuskie makaroniki albo cudownie gorzkoczekoladowe trufle i pamięta się je na długo.

On: ma wciąż ciepłe ręce i lubi ją w nie wtulać w każdej chwili. Dobrze im, i rękom i jej.