26 lut 2018

M 263 albo pourodzinowy:

Głaszcząc ich miękkie policzki, sprowadzała na nie cienką nić snu. Sklejała małe powieki, rysując najcieńsze pajęczyny tak, aby jak najszybciej wezwać Morfeusza, który na łódce kierowanej jej palcami, przeprowadzi je w jasnoszary świt. Uspokajała myśli po całym dniu, kiedy to łzy dwuletniego niepokoju mieszały się z czteroletnim uporem. Ona tymczasem wspięła się na tyle po drabinie wewnętrznej siebie, że teraz podotyka sobie nieba, która nad nią urosło, jej własne, przyciągnięte przez siebie, z którego jest tak bardzo dumna. Tak jest tam spokojnie, że trudno się ruszyć gdziekolwiek, a rusza się ostatnio sporo, raz w Brooksach Cascadia, raz w Sauconach Xodus. Sączą się spod jej butów kilometry nabijane na zegarku, niesie ją mozolnie budowana siła, która jest i pozwala na zwiedzanie pagórków i lasów, na pokonywanie tego, co było niemożliwe. Ona zresztą ma jakąś zdolność przesuwania horyzontu, za którym jest tak wielka radość jak się uda, że nie do uniesienia. Niech tak będzie, jak teraz, nie zmieniłaby niczego, bo jak przesunie kawałek jej układanki, to być może zrobi się miejsce na coś innego, czego na razie nie mam być, bo wszystko, czego potrzebuje ma właśnie w tym momencie. Niech czas się tak sączy jak dobrze zbudowane Primitivo, jak smak białego sera ze spadziowym miodem, jak miękka, dobra arabika, mielona każdego ranka. Jak nowe getry do biegania w chabry, złożone w kostkę, która została jej jak natręctwo po pracy w sklepie z ubraniami. Niech się sączy w swoim, nie przyspieszonym rytmie, drogami posiwiałymi jak włosy dziadka mroza, jak jego palce, które spadają na nią znienacka. Niech trwa, jak jest, długo jak spokojny wdech i wydech, w którym można zmieścić tyle, a nie wszyscy wiedzą. Niech taki zostanie, do dzielenia się jak tylko można.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz