23 wrz 2020

M 317:

Intensywnie jak podwójne espresso, jak słodycz wrześniowych malin tak pysznych, że trudno nie jeść ich nadmiernie, tak teraz ma, w tym pachnącym początku jesieni, kiedy po prostu wiadomo, że przyszła, bo lato jest inne. Nie miesza się w nim woń psa po deszczu z dymem, suchą trawą, dojrzałym kurzem, pierwszym porankiem, kiedy po zimnej zaporze pięciu stopni po dwóch godzinach nagle robi się dwadzieścia. Tak się dzieje tylko wczesną jesienią, kiedy śliwki węgierki grają marsza w słoikach, kiedy winorośl płonie po swojemu, kiedy wszędzie leżą stosy letnich ubrań, a dzień umiera tak szybko, że po osiemnastej nie ma co iść biegać do lasu bo tam wszystko zasypia szybciej. Kiedy na wielu chodnikach mija kulki owoców z niczyich drzew, leżą, pachną i włażą w buty i bardzo ich nikt nie chce. Intensywnie i zachłannie jej w nim, nim w jej, przepływają przez swoje palce, usta i jeszcze gdzie indziej, jakby weszli w kolejny wymiar siebie, w rytm, który lubią. Nie wiadomo jak będzie dalej, nawet jeśli wszędzie zostaną zgliszcza, jeśli dalej niż za ich płotem wszystko wywróci się do góry nogami, to oni zawsze na tym kawałku siebie, stojąc na zielonej, puchatej trawie w cieniu nieskromnego platana, jesienną nocą będą wkręcać gwiazdy , patrzeć, jak jesieni się ogród, pachnie dojrzewająca pigwa i będą sobie dla siebie w kawałku ich świata. Zamyśla się dużo i ma wrażenie, że czasem trochę świeci, zwłaszcza w ciemną stronę mocy, która jeszcze pokaże co potrafi. Ale i ona nie będzie dłużna.


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz