31 mar 2018

M 265 albo ostatniomarcowy:

Dziwny był ten marzec, z małością słońca, przegapionym księżycem, z jakimś dziwnym przekraczaniem granic. Długie niebieganie bo równie długie przeziębienie, które trzymało ją w ryzach kaszlu, w jakiejś wewnętrznej niemocy, bo zimno, bo deszcz, bo niefajnie. Z drugiej strony bieganie w ukochanym Krakowie, który gdzieś powoli roztopił wspomnienia, nieco się zatarł, jak nie utrwalony rysunek suchymi pastelami, w zimnie takim, że mróz gryzł jej palce u rąk i łydki jak nie opanowany emocjonalnie pies za płotem, gryzł i kazał biegać, a kiedy dobiegła, miała wrażenie, że nie zamarzły jej tylko szarozielone tęczówki oczu, łapczywie wychwytujące odległość od mety do miejsca, gdzie czekała na nią jej kurtka. Kolejna granica była w jeździe czerwonym samochodem, mijając malownicze miasteczka zbudowane czerwoną cegłą, o wstążkach dróg poplątanych z wdziękiem jak przy gimnastyce artystycznej, wpatrując się w srebrzyste, przedwiosenne pnie buków i mijając bolesne korzenie pozostałości tych, które były kiedyś drzewami. Granica wrażliwości-zmęczenia-wytężonej percepcji-byledalejidalej-do celu. Jeszcze jedna, po dwunastu godzinach spędzonych w kuchni na siekaniu, wlewaniu, wylewaniu, myciu, sprzątaniu, pieczeniu, gotowaniu, smakowaniu, dosypywaniu, wyrzucaniu bo się nie udało i trzeba powtórzyć, otwieraniu, zamykaniu, przekładaniu i ustawianiu, potrafi jeszcze w miejscu gdzie pachnie pachnie pobudzona do życia paczula pomyśleć, że jej łóżko jest jej łóżkiem, nie tymczasowe, pożyczone, wynajmowane, tylko to, które powinno być, że jej dom jest taki, jaki zawsze miała być, a bardzo długo oswajała go w sobie, bo wiecznie w drodze, bo ciągle na chwilę, a tu proszę. To, co ma teraz jest tym, co powinno się pojawić w tym momencie, włączając granice rozpychania się zmęczenia, wysiłku, obserwowania, trochę tak, jakby w za małą poszewkę wpychała na siłę za dużą poduszkę, a jednak się zmieści, bo jak to się nie da, ona może wszystko. Nie pędzi nadmiernie, tak jej się po prostu zdarza a jest szybko, bo inaczej nie wyżyje i nie zauważy. I wie, że ten pęd to nie jest jak kiedyś, jak stres, że spóźni się i odjedzie jej ostatni pociąg, tylko taki, który na nią poczeka.

24 mar 2018

M 264 albo o bezwiośniu:

Jak można tak strasznie długo nie pisać, zostawiła te swoje ulubione strony na tak długo, na prawie miesiąc, niedorzeczne. Wpadła w wiosenną dziurę, w jakiś bezliterowy marazm, bez żadnego rytmu, bez myślenia, zaledwie odkrywając kilka nowych niemięsnych smaków. Czasem w stanie podpłaczliwym nawet, kiedy łzy nasiąkały na parapet powiek, bojąc się spaść i skroplić dalej w przepaść pomimo asekuracji rzęs wzmocnionych dodatkowo tuszem L'Oreal. Jest czas na bezsiłę i łzawienie w jakimś smutku nie wiadomo skąd, z przesuwania granic, kiedy jechała samochodem sześć godzin trasą, którą zazwyczaj przejeżdża w dwie i pół, w bieganiu w taki mróz, że aż zamroził jej twarz i oczy i nie mogła wydusić słowa ani spojrzenia, takie w niej granice. Znów trzeba będzie powoli, krok za krokiem z i oddechem włączyć trybik, który uniesie ją poniżej godziny na dziesięć kilometrów, odrobi te niebiegowe straty w nogach, chce, nie musi. Przygięło ją to przedwiośnie, niedobrze, mało jej ich razem, bo pielęgnują razem dom i on wciąż po swojemu rośnie, ale bez zbyt częstych spotkań ust i palców gdzieś na trasie. Tak szybko zabiera ich sen, że nie ma siły na więcej, na to, aby rozsupłać zmęczone ciało miękkim spotkaniem warg, aby sprawdzić, czy linia jej talii jest wciąż wąska, czy nic się nie zmieniło w miejscach, które lubi i które pod wpływem palców zmieniają się na jedną dłuższą chwilę. Wchodzi gdzieś głęboko w siebie szukając w zakamarkach powietrza, które przywróci ją do większego wyżywania życia, ale jak go nie znajdzie, to poczeka, aż zmieni się czas, przekręci jak trybik, wkręcając w godziny i minuty więcej światła i powietrza, a mniej nadsenności zalewanej kawą. Szura w upadłych liściach, jak w myślach, które zostały gdzieś w zimie i jeszcze nie wyrosły nowe.