30 cze 2020

M 312:

czasami jest na sześćdziesiąt a czasami na sto procent że nie można oddychać blokuje krok leżenie myślenie obezwładnia i zastanawia dlaczego musiał się pojawić właśnie teraz kiedy powietrze gęste jak krupnik od zbyt dużej ilości kaszy bo zawsze wsypuje na oko a potem się dziwi że jej to oko nie wyszło bo jest duże i kaszy za dużo też. Dlaczego zatem ścina z nóg tak że musi sobie je przyciągać rękami zaciskając zęby bo skala podnosi się do dziesięciu i zastanawiające jest to że właśnie w tym jednym miejscu jest od zawsze może to lęk jakiś coś nie wyżytego coś co się pojawia nieoczekiwanie i od lat nie przestaje. I wtedy nie można wziąć małej jej na ręce i dostać kołem ratunkowym jej małych ramionek nie można iść na spacer bo trudno w ogóle chodzić nie można za długo siedzieć nic nie można odcedzić młodego bobu umyć chrupkich czereśni przenieść garnka z czymkolwiek co pachnie jedzeniem nie można po prostu nie da się. Ani posiedzieć w krystalicznym poburzowym powietrzu ani podnieść ucięte gałęzie bez problemu usiąść na twardym ogrodowym krześle odgonić gwałtownie muchę pobyć w końcu czerwca odeprzeć atak całującego psa popatrzeć w delikatne słońce pobyć po prostu i prosto nie zgięta w paragraf nie wspinając się na wielką górę tego czego od czasu do czasu doświadcza i jest za duże.
Bólu.




22 cze 2020

M 311 albo o za mokro:

Deszczy tak, że bardziej nie można, co chwila przekręca się kurek z prysznicem i to tak sążnistym, jak nie w czerwcu a kiedyś w lipcu. Pamięta obozy harcerskie, kiedy przez trzy tygodnie chodziło się w wilgotnych ubraniach, nic nie schło, a sznury nie dopranych skarpetek wisiały równolegle z koralami z grzybów, które tuż przed wyjazdem nagle robiły się w dziurki i w robaki. Pod ochroną były gitary, misternie chronione przed wilgocią, a poły namiotu raz po raz stukało się patykiem, aby wypluły zebraną deszczówkę na okopany szlaczek z ziemi. Jakoś nie przeszkadzały meszki włażące do oczu, spray na komary był raczej luksusem, za to każdego wieczoru liczyło się ugryzienia na nogach, zanim zasnęły udeptane w wielkim, prostokątnym i ciężkim śpiworze rozpostartym na płócienno-drewnianej kanadyjce z niezmiennym piaskiem pod gumowym materacem. W tym deszczu sążnistym stało się na warcie, ona zazwyczaj od drugiej do czwartej, wypity naparstek snu wystarczał na cały długi dzień i ona nie wie jak tak mogła ale dawała radę. A teraz ta wielka wilgoć zadeszcza ogród rosnący w opętaniu, ciężkie kołdry chmur trzepią burzą i tego jest za dużo,  obfitość tak wielka, że trudno pomieścić te całe łąki maków jak nigdy, wilgotny jaśmin jak nigdy, pachnący las, który się powiększył i urósł jak zaczarowany, paprocie z rozwiniętymi skrzydłami na ponad metr, drzewa, które wysiały wszędzie swoje dzieci w takim nadmiarze, że nie da rady wszystkie wychować, za dużo, za soczyście, za mokro. Ciekawe, że nie posiada kaloszy. Że zawsze przemknie pomiędzy i jak zamoczy, to nawet miło, bo od dzisiaj jest lato. I że dawno nie była w literach, bo póki co, ważniejszy był zapach wszystkiego na zewnątrz. W ogóle bardziej tam niż tu.