28 gru 2011

M 93:

Pędzą w wieczór muzyczny, późnogrudnowy, sączący się bursztynową pigwówką i kotem z urwanym pazurem ała. Ona zastyga powoli w sen, w ciepłym domu, w którym kominek, pieskotowy lekki sen i utulenie całodniowe. Jutro wyjedzie do miasta na Wu zerwać z końca roku ostatnie tegoroczne dni, bezśnieżne, z zaplątanym motylem w szybie, z ciszą poświąteczną i przednoworoczną w sobie i najchętniej nie dałaby jej rozjechać za nic ale niestety musi. Zostałaby w domu, na fioletowej kanapie, obłożona niezliczonymi szklankami po zielonej herbacie, kubkami po kawie, poduszkami i wymarzonym, odpoczynkowym nicnierobieniem, ale jeszcze nie teraz, nie. On przez te miesiące bycia razem, przez otwarcie roku z nadzieją, że ktoś go będzie bardzo kochał i zamknięcie, że się spełniło, wróci rano po odwiezieniu jej na dworzec, włoży ją do busa a do jej głowy jeszcze dwugodzinny sen a potem z uśmiechem zobaczy, jak bardzo już urosła jej obecność w domu z szarym dachem. Że wszędzie zostawia kolczyki, w podgrupkach, w kupkach, w rogach, w zakamarkach. Że w każdym najmniej spodziewanym miejscu, w torebkach, pudełeczkach, koszach, torbach, puszkach, szufladach i szafkach, wszędzie tkwią kosmetyki, których oczywiście wszystkich naraz używa i wiecznie nie może znaleźć błyszczyka, bo sobie wymyśli konkretny, schowa go do którejś z licznych torebek a potem nie wie gdzie i jest zława, bo chciałaby go użyć a tu zepsuta koncepcja bo nie ma. I w każdym pokoju, samochodowym schowku, w miejscach najbardziej nieoczekiwanych, w kolejnych torebkach, obok łóżka, w łazience, stoją butelki z nie dopitą wodą jak strażnicy jej wiecznego pragnienia, bo budzi się kilkakrotnie w nocy i musi się wody napić i on potem uśmiecha się do tych nie dokręconych nakrętek cała ona przecież. Albo leżą poskładane ręczniki i ubrania w wypranych stosach i trzeba im znaleźć zamieszkanie. I kot pachnący deszczem i dziwną ciepłą zimą, leżący kocim rytuałem na boku. I flakony perfum zamieszkujące kąty stolików, pachną różami, paczulą, peonią i irysem. Ona na chwilę, wróci w te butelki i perfumy, aby zakończyć rok w jego skrzydłach i pofrunąć z nim w każdy koniec świata.

15 gru 2011

M 92 albo o drabinie:

Ona: uzależniona od dwóch różowych kresek najpierw bada czy są dwie, czy na ich niebie nastąpił księżyc w pełni i czy okaże się, że za dwa tygodnie będzie o jedną mniej. Czy ich księżyc może jednak jak zwykle zbliży się do znienawidzonego nowiu. We śnie widzi dwie różowe kreski, otoczone białym plastikiem, jedna jest delikatnie bledsza, ale jest, jak nowalijka, jak zaczątek tego, co nastąpić może za kolejne dni, kiedy kreska stanie się czerwoną krechą na pewno. Tylko we śnie.

On: trzepocze skrzydłami jak najpiękniej umie, kołysze, dba, utula, wysłuchuje, dyskutuje, głaszcze, tęskni, znosi kolejne pojedyncze, połamane drabinki jej kresek, ustawia w płotek, o tam, wytrzymuje. Wyszukuje piosenki, wzrusza się, rozmawia.

Ona: nie radzi sobie czasem, właśnie czasem pozwala sobie na takie zachowanie, kiedy wyciąga drabinę, rozpamiętuje jej każdy policzony szczebel i nie wie dlaczego tak jest. Nie umie się zamknąć w doskonałą pełnię, chociaż jak jest z nim przez te trzynoce i dwadni, to musi na siłę otwierać, aby wyjść z jego najpiękniejszych na świecie objęć, które na teraz tworzą właśnie wymarzoną pełnię.

On: tłumaczy cierpliwie, że jej ciało wyje zmęczone, że błaga o odpoczynek, a ona mu dowala, wymyśla zajęcia, pracuje, nie planuje beztroski, tylko skazuje na życie w walizce i na życie od piątku do poniedziałku rano. On ma siłę, aby być dla niej końcem świata i za każdym razem, kiedy ona doprowadza się do szału na temat różowych kresek, on na tym końcu świata znajduje kolejną drogę, zapala światło i każe iść w życie.

Ona: nie rozumie, dlaczego się nie udaje, dlaczego ma o tym nie mówić, skoro tysiące kobiet takich jak ona wymyśla, że wszystko jest w porządku, że budowanie drabiny wcale nie boli, że to nic, że wizyta u nowonarodzonego człowieka to normalne, a normalnym nie jest, bo wciąż jest się złym po takich odwiedzinach, że można od długiego czasu stać się domem. Za bardzo chce, za długo czeka, nie ma cierpliwości, nie wyluzuje, nie pojedzie na wakacje, nie przestanie myśleć ani ustawiać drabinki z różowych kresek, bo już nie umie, na tę chwilę nie potrafi. Nie chce pożyć, wyjechać, zwolnić, przyspieszyć, robić kariery, ona chce jedno, aby dwie różowe kreski po dwóch tygodniach znalazły swoje lustrzane odbicie.

8 gru 2011

M 91 albo o tułaczce:

Gdzie jego siła, gdzie, tak bardzo jej potrzebuje, tak bardzo tęskni za nim i za Krakowem. Idąc dużymi ulicami miasta na Wu przypomina sobie ciemność krakowskich ulic, stukot końskich kopyt na bruku i hejnał, który przez tyle lat przypominał, że jest we właściwym miejscu. W mieście na Wu obija się o kolorowe wystawy sklepów, w których nigdy nie była i nie zamierza ich oswajać, bo jej sklepy są w Krakowie i w Łodzi, tam je zostawiła, i tam będzie do nich wracać. To pierwsze przedświęta w nadal obcym mieście, ulicami znajome, oświetlone i płynące kolędami, ale zupełnie nie jej, samotne, potłuczone jak ona obita o tłum w metrze. Nie umie wykrzesać z siebie radości, że nastaje najpiękniejszy czas w roku i wczoraj upiekła 200 kruchych ciastek na widzimisię jakiegoś pana od ubrań, ale radosne oczy K., bycie z nią w czas kataru i jedzenie rosołu z potężną marchewką pośrodku było jakimś rytuałem kobiecym, daleko ponad czyjeś pokazy sztuka dla sztuki, ponad szmerek tzw. towarzystwa, bo oba wciąż nie wierzy, że w mieście na Wu coś może być bezinteresowne i stworzone dla samego radosnego widoku oczu przyjaciółki.
Idzie po ulicach śladami Mikołaja, ze ściśle wytyczonym planem przemyślanych podarunków i tylko radość z dawania może przetrwać sypiące się drobne szczypty śniegu, kolejki do kas i ciągły, chroniczny brak czasu i bezmiłość miasta na Wu. A gdzieś w jej podszewce, rozrywanej wciąż pokornym myśleniem, że pewnie się nie uda, bo dlaczego miałoby skoro absolutnie wszystko trzeba okupić tytaniczną pracą, gdzieś najgłębiej na świecie być może powstała tajemnica, o której dowie się za jakieś dziesięć dni. W apogeum świateł, biegania, wirującego śniegu z drobnym meszkiem pokrywającym wszystko i wszystkich tak samo, być może dostanie gwiazdkę z nieba.

30 lis 2011

M 90 albo środa:

Nad ich domem trwały gęste gwiazdy, obejmujące przestrzeń listopadowego nieba ciemnym kręgiem z zagadką lasu z jednej strony i mrugającymi oczami miasta z drugiej. Gdzieś poza ich okręgiem się działo, można było się przemieścić tu i tam, ale ona wolała trwać taka dłuższą chwilę obok domu z zieloną dachówką, patrząc na bezlistny i oczekujący na zimę ogród. Dzień miała nerwowy, nie zakończony pomyślnie, zaśnięty w jego czułych dłoniach podczas masażu prawego podudzia, on na rękach tak właśnie przeniósł ją do łódki Morfeusza na drugą stronę dnia, najczulej i najostrożniej jak potrafił, aby łódka przepłynęła miękko.
Pierwsza mżawka listopadowa wyciągnęła zapomniany parasol i pod warszawskim niebem, gdzie gwiazdy milkną od świateł, przemyka w koniec zmęczonego dnia, strząsając z zakamarków kurtki jesienną, nieprzyjemną wilgoć. Wciąż zawiązana na supeł, pogrążona w koniecznościach, na chwilę rozsycha. Kiedy grzeje się w cieple przyjaciół przy kominkowym ogniu, codziennie budującym inne miasta, wybijając rytm hitów z lat 80-tych na fioletowych poduszkach i tańcząc znienacka dyskotekowe, latynoskie rytmy. Rozsycha, by znów na chwilę zastygnąć w grudkę żwiru, bo nie ma szczęścia w chwilach, kiedy jej najbardziej zależy i to, co później wychodzi, jest nie przyprawione, mdłe i nie takie. Nieudane. Bo ma tak, że wszystko musi wydreptać, okupić, wymodlić, wymęczyć, wytęsknić i jak już poczuje totalną ścianę, bezsiłę, koniec, nie ma już żadnego pomostu, pomocy - to wtedy się udaje. Szczęście to bardzo ulotna chwila, w która trzeba wcelować piłką pokory i pracy - tak ona zawsze ma. Najwyraźniej. Się nie zmieni. I chciałaby, aby wreszcie złapała te piłkę i rzuciła i wcelowała w to, na co już tak dawno i długo czeka. Musi przyjść taki dzień, pod każdym niebem, niezależnie od gwiazd.

20 lis 2011

M 89:

Odsycha. W jej niebie rozpostartym od piątku wieczór do poniedziałku bardzo rano pieskoty wiecznie głodne kocich chrupków i dotyku, pieskotowym swoim rytmem wtulają zmruczane kocie sny i płowe bokserskie myśli o jesiennym, spacerowym lesie, wybieganym łapami. Jesień smakuje pigwówką, zupą cebulową z tymiankiem, imbirem i gorgonzolą, pachnie dymem, który wyznacza kierunek ostatnim spadającym liściom. Wokół domu nadal niebo jest duże, porozrywane chmury odsłoniły niebo i uśmiechnęły je słońcem, dając jej poczucie, że poza miastem na Wu istnieje bardzo dużo prastarych rytmów przyrody, nie wyznaczanych tylko cyframi rozkładów jazdy 117 i pociągu relacji Warszawa - Kraków z przystankiem na zawsze zimne Skarżysko-Kamienną. W jej niebie nie przejmuje się, że można spać do dziesiątej, nie chodzić na fitness, jeść popcorn miskami i szarlotkę od mamy. W jej niebie jest równowaga, jak rozpostarta lina, z której nic jej nie wytrąci przez trzy dni i jeszcze wystarczy na trzy kolejne w mieście na Wu, po tej linie potrafi bezbłędnie stąpać, a jak z lekka spada, to pieskoty i jego skrzydła za nic nie pozwolą upaść niżej niż linia liny.
Odsycha. Przed kominkiem, gdzie on buduje z drewna palące się miasta i spadają w swoją hipnotyzującą przestrzeń, tlącą się żarem coraz to innego rozpalanego życia, które przejdzie w szept dopiero nad ranem, obserwowane przez zakochanego w kominkowym życiu psa. Pije białą herbatę z płatkami fiołków, jesieni się w kołysce z piór i sączy nitkę niedzieli zaplątaną jeszcze w poniedziałek w porannym mieście na Wu.

11 lis 2011

M 88 albo o nierównowadze:

Dzień powitany samymi jedynkami i o 11.11 przyszpilony spotkaniem warg w przerwie między myciem podłogi i ubrań składaniem. Odsycha po wertepach warszawskich w pieskotowej aurze i jego skrzydłach, ale ciężko utulić jej rozedrgany tydzień, coraz trudniejsza równowaga między domem a rytmem pracy, który wprawia ją w nieznośne drżenie. Trudno nacisnąć guzik off w głowie i nie mieć konieczności na cały tydzień rozciągniętych, trudno przestać myśleć o myśleniu, że trzeba przestać, bo ona wszędzie, w każdą część tego co robi, w każdy pyłek najmniejszy i nawet to, co rani ładuje się z całym sercem i zanim wyrwie się na siłę z powrotem i zabliźni te wszystkie swoje poharatania tygodniowe, to minie trochę czasu. I wcale nie jest łatwo trzymać równowagę, kiedy z jej wyraźnie narysowanej linii, którą idzie, raz po raz ją coś strąca i wraca do punktu wyjścia, z którego wyszła już dawno temu. I kiedy zasypia w warszawskim łóżku przytrzymując brzegami powiek za krótką kołdrę snu, nie zawsze myśli jak Scarlett O'Hara i wtedy na jej głowę spadają niewyspane, niedobre i nieregularne sny.

3 lis 2011

M 87:

Uplotła z dymu, wspomnień i barwinka rosnącego w ich ogrodzie wianek na grób jego ojca. Kochał ogród, który zaowocował miłością i czuwał w nim, kiedy oni w tę miłość wchodzili, więc część ukochanej zieloności pomilczy razem z nim w miejscu, gdzie przeżyli wspólne ostatnie lato. Pojedzie w rodzinne ramiona i zapali na grobie pamięć o dziadkach. Życie żyjące w kwiatach, w palcach zapalających zapałkę, w świetle. Cmentarz ożyje, będzie rozmawiał, pachniał dymem, przypomni, wspomni, zaśpiewa po swojemu i pożegna świątecznym światłem. Ona poczuje ciepły uśmiech dziadka, który bujał ją na nodze jak była mała i rysował z nią konie. Drugi dziadek, któremu zawsze dzielnie czytała nekrologi i kronikę wypadków, mówił do niej czule Magduś i patrzył, jak dzielnie zagniata ciasto na makaron małymi dziecięcymi rękami. Babcia, kochająca niebieski kolor, która, pudrując nos wielkim puszkiem i malując wąskie usta szminką Celia, szła do prezydium, zostawiając jej na straży tykający zegar. Co można im teraz dać. Światło. Kwiaty. Uśmiech. Wspomnienia. Ściśniętą, umarłą miłość, na siłę odkochaną, zatartą przez czas. Łzy, wycierane ukradkiem skórzaną, listopadową rękawiczką. Co my sobie dajemy. Ukojenie, że zdążyliśmy się pożegnać. Zalepioną cienką lub grubszą warstwą czasu dziurę, która zawsze powstaje po czyimś koniecznym zniknięciu. Tłumiony ukradkiem płacz, który nie potrafi jeszcze unieść smutku i niepogodzenia. Oni są obok nas, czuwają. Rodzice nad swoimi dziećmi, dzieci nad rodzicami. Plączą się dusze, obserwują pośpiech, płacz, podwyżki i szczęście. Nowe budynki. Koty i psy, które zamierają w kłębkach nieutulonego żalu, zaraz po stracie swojego pana. Pogoń za codziennością, niekiedy coraz bardziej ciężką, bo już bez kolejnego filara w rodzinie, bez którego fundament chwieje się i grozi zawaleniem. Umiera miłość, tworzy się dziura. Można w nią postawić znicz i przynieść kwiaty, zapalić światło i zgasić wyrzuty sumienia. Ale lepiej pójść do ogrodu, na spacer i spojrzeć, na ile umarł świat bez obecności bliskiej osoby. Jak trudniej i jak pełniej się potem uśmiechnąć. Bo życie jest światłem.

25 paź 2011

M 86 albo spokój:

Drzewa naszykowane na biały i zimny cios czekały cierpliwie okrywając się ostatnimi umarłozielonymi liśćmi, jechali pośród prastarych gór plącząc nitki dróg w swoją pierwszą jesień, pierwsze rąk zmarznięcia i tańczące walce rąk wokół kubków z ciepłą herbatą Twinings Lady Grey. Wpadłszy w domu na ciche ogromne zamyślenie patrzy w tył gdzie była bez absolutnie doskonałego tego co teraz jak się czuła jak hotelowy wyrzut będąc gdzieś na orbicie pracowej konieczności, jak przyjeżdżała w piątek do domu pociągiem o 16.28 do Krakowa i w nim nie chciała już rozpuszczalnej kawy Nescafe i markizy Tago podawanej przez zawsze tego samego zmęczonego pana o ciepłych oczach, a potem kupowała butelkę czerwonego wina w galerii i rukolę i pomidory robiła sobie wieczór z samą sobą i czterema ścianami i dwoma stęsknionymi futrami i to było całe jej piątkowe szczęście bardzo często rozmyte przez łzy.
Wszedłszy do wanny w ich domu do rozkosznej kąpieli odbijając stopę od podgrzewanej podłogi i zanurzając się w olejku Lierac dodanym do oceanu ciepłej wody rozpuszczała powoli myśli sprzed paru miesięcy.
Jak rozjeździła w walizkach w pociągach na dworcach w kubkach wypitej kawy w uzbieranych pieczątkach za mocniejszą latte na mleku sojowym ten wielki smutek i walkę z uzależnieniem że musi być czyjaś za wszelką cenę a wcale nie musi bo najbardziej powinna być swoja a potem lśnić sobie sobą dla tego, który jej światło przyjmie jak swoje a nie będzie zasłaniał. Jak musiała wstawać bardzo rano w pokojach hotelowych pachnących środkiem dezynfekującym udawać że jest świetnie że silna że wytrzyma wszystko a potem były takie piątki, że nie chciała widzieć nikogo tylko swoją wannę. A tam rozpadała się pomału na kawałki zbierane fioletową rękawicą i zawijane w czerwony szlafrok. Jak umiała niczego nie zapomnieć i zawsze wyglądać idealnie, nosić się jak tarczę do odbijania pozorów, że ukradkiem nie płacze nie wyje nie je słodyczy nie zapycha tego głosu w środku czymkolwiek ludzkim lub przedmiotowym.
Więc teraz, nasycona harmonią, obija dzień w ciężkiej od niepisania głowie, bo czasem jest tak, że litery aż wymiotują się i nitka słów sączy się z palców a czasem tak, że nic nie można. I w ich domu pełnym ciepła, kiedy trzykoty naraz mruczą a jego troskliwe skrzydła nie pozwalają ani na chwilę na niebyt na muchę w nosie na cień choćby troski kocha całą sobą każdą minutę spędzaną tam, nie przeciętą żadnym miastem. Nie żyje od poniedziałku do czwartku bo w czwartek jest jutro i on do niej przyfrunie.
Otworzą wino jeszcze z Pragi i wypiją do cna wszystkie słowa o tym, dlaczego się tak bała.

16 paź 2011

M 85:

Rozwiązała supeł pracy zawinięty na prawie kość, potrafiła znaleźć nitkę i ją rozciągnąć aż na tydzień. Przepłynęły poranki i wieczory o smaku wina i kominka, aż znaleźli się we mgle na górze i ta mgła nie opuściła ich aż do roziskrzonej niedzieli, kiedy poranne słońce rozjechane kołami rozświetliło siwą trawę, którą już odwiedził dziadek mróz. Jeszcze zieloność przeważa nad euforycznym pomarańczem i żółtością, jeszcze plamy kolorowych drzew malowane pędzlem jesieni nie dominują nad zielonym lasem, jeszcze słońce wisi trochę wyżej niż tuż nad łagodnym zarysem pól. Wjechali we wstęgi dróg miękko posłanych liśćmi, w jesienną, nie dającą rozpoznać się znakom mgłę, w tę ciszę zamkniętych, drewnianych cerkwi o kulistych dachach nie z tej religii, wjechali w miejsce, gdzie drewniane ramiona ścian zamykają w sobie śpiewy i modlitwy, nie wypuszczając ich aż do następnych odwiedzin tych, którzy właśnie w tym miejscu od dziesiątek lat zgodnym chórem otwierają swoje dusze.
Tam, poza miastem, inaczej biega pies, kobiety żyjące odwiecznym rytmem pól niezmiennie noszą chustki, grube swetry i zawsze niebieskie fartuchy, ptaki otwierają sobie kluczem na niebie drzwi do swojej pory roku, ziemia wie, kiedy ma umrzeć, kiedy odpocząć od dawania życia a kiedy pachnieć narodzinami.
Odnaleźli deszcz i pierwszy śnieg siekający bezlitośnie wszystko tak samo, parasole, ubrania, ulice, samochody, siekający zmarszczki ziemi na polach, krótko ostrzyżone łąki, oznajmiając, że teraz nie będzie łatwo a coraz zimniej. Spróbowali jak rozrywa płuca od powietrza w górach, jak wyglądają misterne koronki balkonów drewnianych willi, jak można we mgle się zatracić i jak przez to zbliżyć. Liczyli małe kapliczki urosłe przy drodze, Madonny o niebieskich szatach upstrzone kwiatami, apostołów, Chrystusów stawianych w najbardziej absurdalnych miejscach i kto o te małe świątynie dba i kto zadba jak Czas zabierze tych, którzy się nimi teraz opiekują. Kto pozwala żyć takim kapliczkom, służyć milcząco krętym górskim drogom, kto je tam postawił i kiedy. Odporne na deszcz, mgłę i upał, jak absolutne pewniki, że cokolwiek się na świecie wydarzy, to kapliczki, krzyże, świątki zawsze będą rosły tam, gdzie zasadził je czas.
Zbierając po drodze myśli z kapliczek, wyszeptane zdrowaśki, omijając małe wypchane ludźmi kościółki, wrócili do konieczności, w której Ona w kolejnej podróży do miasta na Wu zatopiona, powoli zawija się w ciasny supeł pracy na kolejny tydzień, mając w sobie obrazy troskliwych oczu przydrożnych świątków i a na sobie odciski jego linii papilarnych, niczym tarczę, odporną na każdy cierń.

7 paź 2011

Ona: nie zobaczy, jak on wygląda we wtorek, środę, czwartek, jaka była jego noc, czy spał w ich dużym łóżku bliżej lewej czy prawej strony, czy mówił przez sen, czy trzykoty milczały pod drzwiami, jaki był świt i jaki wieczór. Ona spływa schodami, wciska się w piątek na peronie czwartym w falujący żywy organizm, dołączając swoją srebrną walizkę do potulnych innych małych mieszkań, trzymanych posłusznie przez zaciśnięte pięści, a zaraz po tym wsiądzie w maszynę losującą przedziału i zwolni miejsce na granitowej podłodze peronu na kolejne nogi i wyciągnięte ramię zakończone walizką.
Ona: ciągle w podróży, nieustannie, przykręciła zaledwie nieco przejeżdżany tachometr kilometrów, ciągle w dwóch światach łączonych walizką, przepakowuje dwa życia jest od do. W piątkowym domu myśli o poniedziałkowej Warszawie, widoczną już za oknem tygodnia, a niedziela jest jak kat z wyrokiem na poniedziałkową 6.24, który sama na siebie wydała. Codziennie odsuwa strzępki, okruchy nie widzenia się z nim, zamiata te tęskności gdzieś w zakamarki i jak urosną już w niewyobrażalną górę to ona z nimi zrobi. Nie ma takiego okna ani śmietnika, które je pomieści, nie można ich spalić, może je jedynie utulić i rozpuścić w jego ramionach, w czasie spędzonym razem, którego wciąż za mało na porządki.
Ona: oswaja mozolnie wciąż ryczące zwierzę samotnego zasypiania bez poręczy jego ramion, po których można bardzo łatwo wspiąć się po wtorkuśrodzieczwartku, zlepić je w jeden szczebel i wspiąć się na górę, gdzie króluje piątek, a potem spaść w poniedziałek rano, puścić się jego poręczy wprost w ramiona pociągu. I to czekanie, to podstawianie drabiny pod kolejne tygodnie od lat wyznacza jej rytm życia, teraz wypełnionego świeżo wyrośniętym domem, bez udawania, że jest się dzielnym, że można z łatwością tęsknienie wytrzymać, a nie można.
Ona: jest wybrana do podróży, Los zapisał na jej kartce srebrną walizkę, torbę przez ramię, umiejętność wyżywania czasu, plecenia myśli, nie dostawania cholery w korkach, w zepsutych, zimnych lub gorących pociągach. Ona ma to wpisane w swój genotyp, DNA, to czekanie, tę ponadludzką cierpliwość, to podstawianie drabiny pod czas z którego buduje się tygodnie i miesiące, ona z myśli i tęsknot zbudowana, utkana, a on jedynie potrafi ją złapać tak, że ma wciąż siłę wspinać się po tych szczeblach i budować ich wspólne my.

M 84 albo o wspinaniu:

Ona: nie zobaczy, jak on wygląda we wtorek, środę, czwartek, jaka była jego noc, czy spał w ich dużym łóżku bliżej lewej czy prawej strony, czy mówił przez sen, czy trzykoty milczały pod drzwiami, jaki był świt i jaki wieczór. Ona spływa schodami, wciska się w piątek na peronie czwartym w falujący żywy organizm, dołączając swoją srebrną walizkę do potulnych innych małych mieszkań, trzymanych posłusznie przez zaciśnięte pięści, a zaraz po tym wsiądzie w maszynę losującą przedziału i zwolni miejsce na granitowej podłodze peronu na kolejne nogi i wyciągnięte ramię zakończone walizką.
Ona: ciągle w podróży, nieustannie, przykręciła zaledwie nieco przejeżdżany tachometr kilometrów, ciągle w dwóch światach łączonych walizką, przepakowuje dwa życia jest od do. W piątkowym domu myśli o poniedziałkowej Warszawie, widoczną już za oknem tygodnia, a niedziela jest jak kat z wyrokiem na poniedziałkową 6.24, który sama na siebie wydała. Codziennie odsuwa strzępki, okruchy nie widzenia się z nim, zamiata te tęskności gdzieś w zakamarki i jak urosną już w niewyobrażalną górę to ona z nimi zrobi. Nie ma takiego okna ani śmietnika, które je pomieści, nie można ich spalić, może je jedynie utulić i rozpuścić w jego ramionach, w czasie spędzonym razem, którego wciąż za mało na porządki.
Ona: oswaja mozolnie wciąż ryczące zwierzę samotnego zasypiania bez poręczy jego ramion, po których można bardzo łatwo wspiąć się po wtorkuśrodzieczwartku, zlepić je w jeden szczebel i wspiąć się na górę, gdzie króluje piątek, a potem spaść w poniedziałek rano, puścić się jego poręczy wprost w ramiona pociągu. I to czekanie, to podstawianie drabiny pod kolejne tygodnie od lat wyznacza jej rytm życia, teraz wypełnionego świeżo wyrośniętym domem, bez udawania, że jest się dzielnym, że można z łatwością tęsknienie wytrzymać, a nie można.
Ona: jest wybrana do podróży, Los zapisał na jej kartce srebrną walizkę, torbę przez ramię, umiejętność wyżywania czasu, plecenia myśli, nie dostawania cholery w korkach, w zepsutych, zimnych lub gorących pociagach. Ona ma to wpisane w swój genotyp, DNA, to czekanie, tę ponadludzką cierpliwość, to podstawianie drabiny pod czas z którego buduje się tygodnie i miesiące, ona z myśli i tęsknot zbudowana, utkana, a on jedynie potrafi ja złapać tak, że ma wciąż siłę wspinać się po tych szczeblach i budować ich wspólne my.

6 paź 2011

M 83 albo o przypomnieniu:

Praga w słońcu, w bursztynowej barwie piwa i rohlików, z wygiętymi półkami krawężników, z brukiem w różne szlaczki, łapie za niskie obcasy granatowych butów z czerwona wyściółką i nie lubi jej kolan. Nagle świat i jego odległość sprowadził się do jednego miejsca, przypomniał, ze tam właśnie zaczyna się jej mozolna walka z czasem, ile jeszcze wytrzyma, kiedy się rozleci i poluzuje, kiedy wprzęgnie jej ramiona w metalowo-plastikowe podpórki udające nogi, kiedy ja unieruchomi, zamieni w kukiełkę i zacznie sprowadzać nogi do pojemników na kości i skórę. Kolano nie rozmawia z nią od jakiegoś czasu, a że wywiozła je dość daleko od jego ciepłych dłoni prowadzących cowieczorny dialog z jej mięśniami,stawami, całym wszystkim co ją w ruch wprawia, teraz protestuje, nie chce się prostować,wykrzywia bólem słońce, liczy schody i kroki, dawkuje przejdzie od do, nie pozwoli już nigdy na siadanie po turecku, na bieganie i częstszą smukłość łydki umieszczonej w butach na szpilce, przypomni sobie, że boleć zachciało w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy jej najbardziej chce się żyć. On będzie robił wszystko, kiedy wróci z niemiłej kolanom Pragi, będzie naprawiał to, co się zepsuło z całego siebie, ale oboje wiedzą, że po kawałku, tak po prostu, zjada się jej zdolność do pochłaniania krokami każdej zachcianej ulicy, że coraz częściej trzeba będzie poruszać się pod dyktando schodów, wind, zejść i wejść i być może już nie będzie im dane zamieszkanie wzrokiem choć na chwilę w górach, do których obydwoje tęsknią. Tymczasem walczy dzielnie, nie poddaje się ani przez moment i ani przez moment nikt by nie pomyślał, że każdy krok wiąże się z bólemjeszczedowytrzymania.

29 wrz 2011

M 82:

Wchodziła w żywioł, szum pochłaniał przestrzeń bardzo szybko jedząc niebo chmurami po kawałku. Groźne powietrze gęstniało gdzieś wysoko a chodniki ziewały od kurzu i przesuwały opadłe klonowe liście. Ostatnia fala ciepła nadpłynęła nad wysuszone chodniki, świat westchnął i zaczęło się. Przekładana między mokrymi dłoniami deszczu, wyślizgiwała się z żywiołu, biegnąc do domu prawie na oślep. Omijała naszyjniki ulic, korale po jednej stronie czerwone, po drugiej białe, przesuwające się po wilgotnej szyi miasta na Wu. Dom. Schronienie właściwie, gdzie łóżko, lampa i pozory, że świetnie i niesamotnie, a co noc piszczy dziwnymi snami. Dół brzucha rozsadza cykliczna konieczność, znak, że jeszcze nie czas na bycie domem, na co tak najbardziej, najmocniej czeka. Ciężko nie zauważać wózków, kobiet o wypukłej linii brzucha, wpadać na rogu ulicy na mężczyzn tulących miauczące tobołki. Jej tobołek wisi nad nią blisko i czeka na moment, wyczuwa, kiedy wreszcie stanie się ich osią, napędem, kiedy się rozwinie i stanie się w niej mieszkańcem i będą obserwować po czasie, po kim ma kolor skóry, czy piegowata i ciemna, czy jasna, czy oczy ma ogromne, czy ramiona smukłe, czy włosy faliste i brązowe, czy czarne. To bardzo trudno postarać się o bycie domem, zazdrości wybrańcom, których to spotkało i pewnie jak przestanie, to i jej się uda się wynająć, ale na razie nie umie, a ta nieumiejętność strasznie boli i za nic nie umie jej uporządkować.

W mieście na Wu, gdzie zasiewa te swoje rabatki samotności i zbiera kwiaty i zawozi mu co piątek aby je spalił w ramionach, razem ze swoim bałaganem, nie spotka żadnego znajomego wózka ani wynajętej znajomej kobiety, nie spotka nikogo z poznaną twarzą, oswoić musi po raz kolejny nowe dla niej miasto, włączyć się w sznur korali rozsypanych po wilgotnej i szemrzącej szyi.

I może to na Wu sprawi, że przez te powroty do gdzie indziej rosnącego domu, stanie się mieszkaniem za tyle, ile każda.

22 wrz 2011

M 81 albo pierwszy dzień jesieni:

Lato wsączało krople w ziemię, jak nie lato, ale zdążył zobaczyć przez dni letnich kilka, jak ona mruży oczy w słońcu kiedy słucha świerszczy, kiedy wdycha jak pachnie lipiec, jak sierpień. Przepłynęły niezapamiętale, nie tak jak poprzednie lata, będąc miesiącami deszczu pełnymi, płaczliwymi nadmiernie, kiedy z bronią parasola trzeba było iść na zewnątrz na atak kropli przygotowanym. A teraz nauczy się jak na jej twarzy kładzie się jesienne niskie światło, jak złoto wokół i tak blisko, jak chrzęszczą żołędzie i przyszłe ludziki z kasztanów, które zawsze ma się ochotę zrobić, nawet kiedy się jest dorosłym i kiedy nie można takiego ludzika postawić na telewizorze bo ten jest nowocześnie cienki a nie taki, do którego trzeba było wstać i przełączyć program na drugi wystającym guzikiem. Więc jesień powolutku zadymia przestworza i powietrza, podgryza na rdzawo liście nie będąc szrotówkiem tylko coroczną koniecznością i wybiera sobie te, które najsampierw mają być rdzawe a za ich przykładem pójdzie reszta. Późnoletnia zieloność spektakularnie będzie umierać w swojej corocznej feerii i podziwiać ludzi, którym się będzie chciało trzaskać aparatami chrzęścić w kołdrach liści i nakrywać płotek rzęs ciepłym słońcem powieszonym dużo niżej niż kilka miesięcy temu. Będzie zimniej, herbaty pójdą w ruch otulane pierścieniami złożonych dłoni o starannych paznokciach, mgły nawieje w miejsca, w których trzeba będzie schować śmierć kolejnych traw, kolejnych drzew zapadających w hibernację. Powieszą się garściami korale z jarzębiny, o których się śpiewa od przedszkola do Opola, a w domach, kiedy się więcej spędza czasu z powodu ciemności i szarugi, posypią się niejedne korale palców po aksamitnej skórze w dół i w dół. Ona jak zwykle westchnie do ukochanych fioletowych i szarych swetrów, wyciągnie je z szafy i spędzi w ich towarzystwie kolejne pół roku i będzie owijać wszystko co bardzo marznie wełną i jego zawsze ciepłymi dłońmi. Jesienią przyjdzie melancholia, zasnuje umysł, zaplącze w zamyślenia i zamglenia i taką ją pozostawiwszy, każe istnieć w mieście na Wu i zadeptywać chodniki. Ona smutna nieco, chociaż słońce przez kołnierz chmur wychyla promienistą szyję, tęskni cicho i czeka, czy rozwiąże się pewna tajemnica, zasiana przez niego dwa tygodnie temu.

17 wrz 2011

M 80 albo weekend:

On: podlewa piszczące z pragnienia trawy i drzewa są takie szare, a potem wsiada w szafirowy samochód, który ma pysk ubrudzony muchami i jedzie odebrać ją z pociągu, który ją regularnie wywozi z miasta na Wu każdego piątku o 16.35. Na stacji kupuje kawę na Statoil, latte bez cukru i odebrawszy ją, jedną spośród piętrzących się wysiadających, wyłowiwszy jej zmęczoną, ale szczęśliwą buzię, zdejmując z wysokich schodów jej kolana i walizkę, prowadzi za drobne ręce do samochodu, w którym zdążyło napachnieć kawą i zastać podpaździernikowy zmrok. A potem jadą do ich domu, gdzie czekają pieskoty i zapach jesieni łowiony gwiaździstym durszlakiem nieba.

Ona: jedzie w pociągu czytając raz po raz to książkę, to gazetę, czasem podsypiając nieco aby móc być wieczorem jak najdłużej z nim. Zazwyczaj wsiada do pierwszego wagonu, ale dziś jest w ostatnim, żeby zobaczyć, czy tu też wysiada tyle osób na tej stacji, co i ona. Czy tak samo jak z przodu ludzie dłubią w telefonach zabijając dwie godziny piątku i tak samo bardzo chcą być tam, gdzie rosną ich domy. Wysiadłszy, widzi już jego radość i tak idą do samochodu, a potem jadą miękkim asfaltem ciągnięci przez księżyc, a ona zawsze trzyma mu rękę na prawym udzie, to jej miejsce, ważniejsze od kierownicy. Zmęczeni tygodniem i upojeni sobą, zasypiają w dużym łóżku w pachnącej paczulą sypialni, zaraz po tym, jak roztopi się w jego palcach, które zdejmują z niej każdą pajęczynę warszawskiej samotności, które utulą wszystkie minuty przedsenne, kiedy ich palce istniały tylko na klawiaturach telefonów w komputerów. I kiedy stworzą w mózgu jeden wielki wspólny tumult, po stokroć większy niż każda już milion razy opisana rozkosz, wciąż dla nich nie do uwierzenia, że można jeszcze bardziej.

On: nie umie zasnąć bez niej na lewym ramieniu, wtulonej lewym udem pomiędzy jego nogami. Schowawszy skrzydło lewe, wypuszcza prawe, otulając ją nim aż do poniedziałku do 6.24, kiedy to wielki brzuch pociągu zabierze ją do miasta na Wu.

Ona: zawsze zabiera w drogę jego pióro, jak desygnat, który podniesie z największej tęsknoty, podstawi zawsze autobus do pracy na czas i na którym przeżyje do kolejnego spotkania ich warg.

8 wrz 2011

M 79 albo czwartek

Mokotów zadeszczony i rozmiauczony tutejszym warszawskim kotem, którego języka wciąż się uczy, bo mówi w innym kocim dialekcie niż jej futra. Jej iKot się znalazł, święty Antoni jeszcze niepocieszony bo nie miała czasu, ale myślami po tysiąckroć dziękowała, że mogła w czerwony szlafrok, zeszłej niedzieli wtulić miauczącą kulkę ze zdartymi pazurami. Bo już prawie zbudowała dom, pozbierała te wszystkie książki, sierście i rzeczy i nagle przyszła Próba i zabrała jej kota i po co, żeby sprawdzić, ile jeszcze wytrzyma?.. Płakała strasznie w jego skrzydłach, ale, że jej nie wypuścił ani przez moment, umiała się nie poddać i Próba postawiła jej kota z powrotem na starachowickim tarasie pełnym niedzielnej, porannej kawy.
Miasto na Wu zamyka tydzień deszczem, ale ją to nie obchodzi, bo właściwie mało rzeczy w nim jeszcze oswoiła. Polubiła małe straganiki warzywne, znalazła kilka serc, które urosły w różnych częściach dużego miasta dla niej i okazały się.
A ostatnio zastanowił ją brak koszy na śmieci na stacjach metra, bo co zrobić z obgryzionym delikatesem w palcach nie sposób go tak gdzieś na manowce wywieźć, bo manowców w mieście na Wu nie ma. Tęskni wiecznie i przeraźliwie, co ją zwolni, co ją ustawi na nowo i pewnie być może, chciałaby najbardziej na świecie, będzie to, co świat uskrzydla, buduje, dla czego się żyje i to właśnie wybierze moment dla którego powie stop muzyka i nastanie cisza bez miasta na Wu, tylko będą jego skrzydła i dach ich domu i dom z niej.
A tymczasem, oderwana, skubie widelcem maliny, smaży w myślach powidła, usypia koty i ustawia fioletową kanapę, zasypia w pachnącej sypialni, pije razem z nim kawę, zawija poranek w czerwony szlafrok, miauczy kotem, chrupie tosterem chleb toskański, zatapia się w sowie w jego oczach, patrzy co przekwitło w ogrodzie, karmi ryby w stawie, maluje szafkę, kupuje paprykę na przetwory i jest cała daleko, pozostawiając w mokotowskim deszczu swoją stusześćdziesięciosiedmiocentymetrową skorupkę o nowoobciętych włosach, która najbardziej na świecie lubi godzinę dwudziestą trzecią, bo ona prowadzi ją przez przełęcz snu bliżej właściwej strony życia.

31 sie 2011

M 78: albo post Kraków

Koniec sierpnia zgubił kota i zabrał Kraków. Wrzesień musi kota znaleźć, ale Krakowa już nie odda, bo tak postanowiła. Dusza ją boli w komarowy mokotowski wieczór, gdzie to jej męskie futro miauczące, może się boi, może go ktoś zabrał, może tęskni tak mocno jak jego kocia siostra i jak jego pani w dalekiej i zimnej Warszawie.
Tymczasem pewnej niedzieli zapakowali ciężarówkę po kokardę i zabrali cały jej Kraków, Ajaxem baking soda zacierając wszelkie ślady bytności w mieszkaniu o szczęśliwym numerze 33. Nie miała siły się nawet obejrzeć. Jeszcze nie teraz.
Milion obrazów. Tysiąc rzeczy. Setki odcieni. Więc tęsknić będzie do Kleparza, gdzie w kierunku Sławkowskiej stała pani sprzedająca szczotki, stała tam długo, aż skończyła się jej epoka i pani poszła tam, gdzie szczotek sprzedawać już nie musi. Tęsknić będzie do zapachu warzyw i owoców, do tych stert różnokolorowych, których cząstkę wynosiła do domu w postaci królewskiego chleba od Pawlaka, kresowego od Buczka, bukietów szpinaku, pęczków ziół, malutkich cukinii od pani z prawej strony. I stawiając torby na stole w domu, w słońcu, zawsze dwa kocie łebki buszowały - o przyniosłaśdawajmożemaszcośdlanas.
Wędzony bundz, bardzo twardy od ziaren chleb z Liszek i czosnkowa kiełbasa. Jagody spod Turbacza i szynka z Bidy, chudziutka, najlepsza z chrupiącym ogórkiem małosolnym, dobrym masłem i podpieczonym chlebem kresowym albo świeżą bułką poznańską. Pan od jabłek na środkowym stole zawsze pozwalał gmerać w najładniejszych jabłkowych kulach, a od pani naprzeciwko zawsze kupowała koperkoszczypiorki. I jarzynkę - po krakowsku, nie włoszczyznę, jak ją naszło na bardzo duży gar rosołu, pachnącego w całym domu. Na Kleparzu widziała pigwę, jarmuż, brukiew, sałatę rzymską, orzechy młode wszelakie, groszek cukrowy, malinówki i pomidory o najdziwniejszych kształtach, wszystkie te warzywoowoce, o których czytało się u Ćwierciakiewiczowej. Więc Kleparz... Jedno z cenniejszych kulinarnych trofeów, najpiękniejszy teatr smaków na świecie.
Na targu na Lea z kolei zawsze kupowała u pana pod kasztanem jajka, dla którego sprzedaż ta była czymś najważniejszym na świecie. I nigdy nie wie się, kiedy się te jajka po sześćdziesiąt dwa grosze po raz ostatni kupi, a pan mówił ściszonym głosem, że zaprasza, że lubi swoja pracę i jest jak pewnik, że cokolwiek się stanie, a on tam zawsze będzie. Kiedyś jeszcze sprawdzi...
Kraków. Nie do opisania. Litery za małe, ramiona za wątłe na przytulenie, na objęcie, za mała ja. Chrupiące precle pod Bagatelą, dobre na początku Sławkowskiej i na Nowym Kleparzu, nie bułczane i zapychające, tylko takie, jakie mają być, wspaniale smakowały w ramionach Plant, w zielonym magicznym kręgu, kruszone nad książką. Więc tęskni. Do kolejki po lody na Starowiślnej i po zapiekanki w środku nocy i po kiełbasę z bułą i oranżadą. Do kolejki po pączki u Michałka na Krupniczej, po które stała trzy godziny tworząc socjologiczne zjawisko i potem ucieszyła sąsiadów przynosząc pachnące z różą i zawijane, nie szprycowane, szczęśliwa, chociaż ręce jej zsiniały na amen i długo bardzo nie mogła się rozgrzać. Tęskni do małych drożdżówek z owocami sezonowymi z malutkiej pracowni cukierniczej na Długiej, do ciasteczek grylażowych z bliższej Starowiślnej, do bułek z serem od Hawełki, które jadła raz w miesiącu i dlatego ich smak krzyczał na cały Rynek, że jest najlepszy i nie pachnie malizną, tylko drożdżami i twarożkiem z wanilią. Do kawy w Tribece i czekolady na Wiślnej. Do sałatek na św. Anny w Chimerze, o wymyślnych, chrupiących ingrediencjach. Do krewetek - druga porcja gratis - Pod Wawelem, popijanych zimniutkim Paulanerem. Do pierogów i zupy na kościach u cioci Stasi opodal Mikołajskiej. Do krzaków jaśminu, który pachniał na Planty całe wypełniając ją czerwcem i zachwytem, że jego zapach jest oznaką długich nocy i najpiękniejszej pory roku. Do bram zdobionych rzygaczami, żabami, krakowskimi stworami strzegącymi wrót i mieszkańców, kiedy lubiła się tak powłóczyć dla łażenia samego i czucia stuletniego kurzu, zaglądania w zakamarki nieturystyczne i zamyślania po liter wewnętrzne wywołanie. Do jazdy na rolkach po uśpionych Błoniach, kiedy siódma rano skutecznie pobudzała do życia, że właśnie zaczął się dzień i po pustym asfalcie można rozjeździć cień nocy i nitki poranka spleść w warkocz dnia. Tęsknić będzie do spacerów, łazęg bez celu, boso, bo obtarły buty, bez mapy, do ścieżek, których już nie przekroczy, bo nie trafi tam drugi raz. Do aniołów krakowskich, które wciąż tam mieszkają i są na odległość słuchawki i którym świat tak samo zatrzasnął pewien etap - jak i jej.
Kraków żyje w niej śmiechem i obrazami, drżeniem stania przed starowinką Kossakówką, zielonością kopca Kraka i szumem brzóz wokół kopca Piłsudskiego. Nie sposób zebrać w jeden bukiet sześciu lat mieszkania w ukochanym mieście - bo zawsze jakieś trawy i liście powypadają i tylko trzeba je ocalić od jesieni. Nie zapomni ich nigdy. I nic nie będzie miało już takich kolorów, poznajduje sobie inne odcienie.

A kot - wróci. Bo inaczej jej serce pęknie i żadna Wisła tego nie naprawi.

25 sie 2011

M 77 albo o siódemkach:

Czas płynie niebywale szybko, odlicza patyczki piątków i poniedziałków, skreślając w sztachetkach tygodnia, łamie te zapałki dni po to i pali, aby w weekend zmienić otoczenie, zmienić powietrze, nauczyć się, co ma w której szafie i być z nim w ich zieloności i kremach i fioletach w domu.
Sierpniowa burza łamie Mokotów na drzewa, które nie wytrzymują i idą w swoją letnią śmierć pokonanymi gałęziami, niebo przesuwa się z trzaskiem raz w jeden, raz w drugi kąt okna. A ona słucha deszczu i myśli, czy u niego też tak pada, siąpi, moknie, czy też jest tak hałaśliwie wieczorem. Bo wczoraj była ciepła noc, rozgwieżdżona, jego urodzinowa i patrzyli razem w ich niebo, bo ona potrafiła pobardzodługimiciężkimdniu wsiąść w bus i z chilijskim carmenere, muffinką od Lubaszki, świeczką z numerem 7 i biletami na koncert pojawić się w jego zdumionych oczach na progu domu i musiał się uszczypnąć, żeby uwierzyć że to naprawdę jest. Bo ona tak umie - zatrzymać pana na ulicy bo jej się telefon zaciął i nie mogła zadzwonić, że się spóźni, a jej bardzo zależało i w zdumione oczy człowieka poprosiła o zadzwonienie i nawet nie pomyślała, że nieufni ludzie mogą podejrzewać niecne zamiary. A ona miała cne i przez to się udało.
Ona potrafi w t-shircie z takim dziwnym napisem iść do apteki i trzymając w ręku talerz z lunchem dla koleżanki poprosić o kardiamid, bo koleżanka źle się czuje, nie patrząc, że szynka parmeńska może przeszkadzać w świątyni leków.
Chociaż nie jest siódemką, to ma aż dwie w dacie urodzin i jak się doda jej wiek, to też jest siedem i jej on, też ma tyle. Ona się nie zastanawia tylko biegnie, tylko tworzy czas i ruch a potem wtula się w nieduże mokotowskie łóżko i myśli jak bardzo bliżej nieba jest ich sypialnia i łóżko z jego ramion.

9 sie 2011

M 76 albo o rytmie:

W końcu lipca niebo nie dopisało. W letniej modzie wciąż kolor szary,gdzieniegdzie porozrywany błękitem, a jak się uda w ten błękit wreszcie w całości ubrać i zestawić z zielenią, to wyjątek. Sierpień wreszcie przywołał słońce, ciepło rozlało się po polach, podnosząc delikatnie za brodę namoknięte kłosy zbóż. Na beżowych pagórkach rżysk rozsypały się zbożowe beczułki, jak z pudełka z pralinkami - wziąć w dwa palce i pstryknąć w nasycony błękit... Zielone kule renklod toczyły się słodyczą w wygrzany koncert świerszczy, gdzieś leniwie pachniały lilie i brzęczały osy. Ona w takiej scenerii próbuje złapać rytm, łącząc trzy miasta w jedno ogniwo, rozdzierając się pomiędzy kocie tęsknienie, zieloną oazę ogrodu i wąską nitkę ulicy obsadzoną kamienicami, parkomatami i prastarym spożywczym gdzie dominują białe sery z Garwolina i przeceny. Pociąg nie wypluwa jej tak często jak tysięczną ogryzioną pestkę, ostatnio więcej jej w szafirowym i wygodnym samochodzie i kładąc mu rękę na udzie, jechali tak w swoje odległości, w te wszystkie trzy kąty, do odwiedzenia w czasie krótkim i koniecznym. Trzymanie ręki było niczym aksjomat, szukał niezmiennie palcami jej dłoni i tak trzymając się, wciągali się po drodze w kolejne kilometry, robiąc przerwy na trzymanie kubka z kawą ze Statoil. Wokół kwitło lato, smakowały jagodzianki w Paradyżu, odpust za stacją benzynową, na której zatrzymała ich awaria w hamulcach. Czas pozwolił na nie hamowanie się ich i był pierścionek, lody, wata cukrowa i słońce i wiara jak u dziecka, że pewne rzeczy nigdy nie mijają. A potem, kiedy wracali już z powrotem, on nieustannie i niezmiennie wygrywał rytm na kierownicy swoimi silnymi, piegowatymi dłońmi, bo wszystko jest rytmem, nie tylko sączonym przez jego przedramiona, nie tylko przez godziny. A najpiękniej to złapać ten rytm i tak być sobie w sierpniu nie patrząc jak czas ucieka, jak kończą się kolejne wystukiwane piosenki, jak nieustanny rytm przyrody zapewnia, że zawsze będą śliwki, kurki i morele w sierpniu, a potem pirosy i paularedy a potem jeszcze gruszki i jeszcze większe osy i wtedy się wie, że przyjdzie jesień. A do tego czasu żyją rytmicznie. Wśród swoich palców, dróg i kotów, wśród słów, ulic i zamyśleń w niebo wpatrzonych, kiedy muszą być osobno, pod wspólnym wszakże niebem.

29 lip 2011

M 75:

...jak ona strasznie mało pisze a przecież codziennie myśli, słowa maluje, ustawia sobie czcionki i kursywy i boldy, co jest ważne a co nie a tak mało z niej wypływa tu, gdzie powinno. Zakochani po najgłębszy grób, piramidy, grobowce Inków, tęsknią i wyją codziennie wymieniając słowa, litery i myśli ale tak ma być bo ona wreszcie przestała walczyć z miastem na Wu i może dlatego ułożyło się tak jak ułożyło. A może trzeba czekać w kolejce na swój czas, który kieruje na bardzo spokojną taflę wody, po której można płynąć na motyla i żadnych przechyłów, żadnych mielizn, po prostu się dzieje i już.
Może w mieście na Wu, kiedy wejdzie się w kwintesencję lansu, pocmoka w galeriach z solą, pochrumka w sukienkach, które kosztują cztery jej pensje, ale ona umie je tak dotykać jakby nosiła je na codzień i od zarania dziejów, kiedy się po prostu przyzwyczai do plastiku,chinosów, baletek i beżowych szpilek, bransoletek na sznurku z wymyślną blaszką, bon ton dla nadgarstków, do raybanów, które mają jakieś genialne szkła jakby inne okulary na świecie nie istniały, to ten stworzony specyficzny światek nagle staje się normalny. Jakby się dosypało ziarenek smaku, bo wtedy wszystko można zjeść i nawet staje się zjadliwe jak obiad za 4,5 w wymierającym barze mlecznym. Więc bywa sobie wśród ładnych przedmiotów, ale zanim do nich dojdzie, omija bezdrzewne ulice, zagląda w matrix kościoła na planie okręgu, przejdzie krawiecko-etymologiczne knajpy ze śniadaniem za 26 zł złożonym ze złotego jajka na miękko i sałaty frisse, obije się o róg nałogu, czyli latte na soi z dodatkowym espresso a potem pochłonie ją odnoga ulicy, na której jest fajoski stary spożywczy z dobrymi jagodziankami i jak jedną zje, to powie, że nareszcie ogarnia.
A jej anioł z lekka połamałby sobie skrzydła pod takim kątem życia w mieście na Wu, więc tam, gdzie na zielonej trawie rośnie ich dom, maluje ich wspólne kwadratowe my na ich harmonijne kolory, jest dla niej tak bardzo, że te 150 km mija jak oka mgnienie na fali ciągłych myśli, na ciągłej świadomości, że na drugim końcu są ramiona, oczy i miłość.

21 lip 2011

M 74 albo o parasolu:

Zawirowało, szybko się podziało, czas umknął między morze a Poznań, między nowe a stare i to że wciąż są razem i wciąż im mało. Zawsze kiedy padał deszcz i było nijako, chowała się pod czyimś parasolem, ale nie było dość wygodnie. Można się przyzwyczaić, że ręka wystaje i moknie, że z prętów parasolowych czasem kapie na szyję. Że torba mokra i się nie mieści w arenie parasolowej przestrzeni, że moknie takim kółkiem wokół, a w środku nie zawsze jest bezpiecznie niedeszczowo. Normalne, że pada, że nie zawsze uda się w całości schować, że czasem nie w porę się parasol rozłoży albo zapomni albo zgubi i nie ma jak się schować, schronić i kapie, ziębi i pada. A lipiec deszczowy, burzowy straszliwie, nawleka nitki błyskawic na krople igieł i nie ma spokoju, nie ma. Gdzie się podziały ciepłe letnie noce, może czekają na sierpień, może wybuchną całą pachnącą mocą, może. Ale parasol nad nią rozłożony nie pozwoli, aby zmokła, aby cokolwiek się jej się stało, aby najmniejsza kropla zakłóciła suchość jej rękawów i gzyms torebki. On ją otulił parasolem siebie, dużym, wygodnym, rozpostartym na sto pięćdziesiąt kilometrów i ona nie boi się przez to żadnych burz ani ulew, nie boi się, że parasol się złoży w nieoczekiwanym momencie, albo zepsuje albo będzie miał niestabilny uchwyt. Ona wie, że tak będzie zawsze i pod tym parasolem interesuje ją jedynie arena jego źrenic i siła rąk trzymających parasol nad nimi. A pod takim niebem mogą do woli karmić się lipcowymi rozpustnie rozdzielanymi na pół morelami, łowić ustami omszałość malin i chrupać jabłkowe premiery o nazwie wistabela i genewa.

12 lip 2011

M 73 albo o dróżniku:

Pomiędzy pasami brązowordzawych szyn, pomiędzy alejami maków, łopianów, powtulane w małe ogródki, stoją domki dróżników. Panie w białych bluzkach i granatowych lub czarnych spódnicach, z pewną dumą stając na baczność, obserwują przepływające pociągi, wystawiając chorągiewki. Panowie, niekiedy bardziej w cywilu, w beżowych koszulach i krótkich spodniach, wyznaczają pociągom kierunek, że można jechać w stronę lata, w stronę morza lub gór. Świerszcze nakręcają zegarek popołudnia, powietrze drży. Leniwe cielsko pociągu przepłynie obok dróżnikowej budki i kto zauważy, że na cieście drożdżowym na fajansowym talerzu siedzą osy.Kot lub pies, takim samym wzrokiem zarejestrują żelazne duże coś, z którego czuje się kanapki z kiełbasą, zapach coli i spoconych, zmęczonych od siedzenia, ciał. Lipcowe popołudnie obiecuje słodkie czereśnie, rosnące tuż za torami. Tylko czy będzie kiedy je zebrać.
Co robi dróżnik, kiedy nie macha chorągiewką, czy ma swojego zmiennika? Gdzie się można nauczyć tego zawodu i czy ta praca jest rozwojowa. Czy w gałęziach torów można odnaleźć swoją zawodową drogę. Ile zależy od machnięcia chorągiewką, która potrafi tyle samochodów zatrzymać, a oczom maszynisty pozwolić przeprowadzić pociągowe tony przez tory. Czy trzeba się ubrać odpowiednio do pracy, wytrzymać to lato deszczowe lub słoneczne, stworzyć namiastkę domu w huczącym pociągowym życiu?
Czy pani stojąca na progu swojego drugiego domu wie, że codziennie widzi ją tyle osób ile panią w telewizji? Czy ktoś robił wywiad z dróżnikiem i pytał go, czy lubi machanie chorągiewką? A jakby się komunikacja torów posprzeczała, to co będzie?
Chciałabym kiedyś wysiąść z pociągu i zapytać. Pani w wyprasowanej białej bluzce poczęstuje kompotem a powietrze zadrży bo zbliża się kolejna fala upałów i intercity z Poznania, a wie pani, taki to przejedzie szybko w swoją siną dal, na którą ktoś inny będzie miał wpływ. Ja robię swoje.

6 lip 2011

M 72 albo kanapka z margaryną:

Opuściła bez żalu najmniejszego szuranie i remonty na dworcu, zahaczywszy jeszcze o rozległą ladę z kanapkami, gdzie zblazowane panie na taśmociągu woda-bez gazu-serek-banan-kanapka-to wszystko-powerade-baton-soczek-co jeszcze- beznamiętnie inkasują mocno podwyższone należności a sklep powinien nazywać się marża. Ustawiła się w rządku posłusznym i nabyła namokniętą od pomidora kanapkę z najtańszym, gumowatym serem, szynką konserwową, jaką się jadło w kryzysie (leżała triumfalnie na dnie lodówki i jak ją mama otworzyła, to było święto), margaryną, która się niesmacznie rozmazuje o podniebienie i tak zaopatrzona wsiadła w przepełnione teelka, cudem znajdując miejsce. Bo miasto na Wu ma smak podróżnej kanapki, bo w tym mieście zjadła ich chyba najwięcej w życiu, omijając starannie te białe i zafoliowane i gumowate. A teraz rozkosznie rozgniata słodkość i chrupiącość ciemnych czereśni, pierze, domowi się i boli ją nadgarstek, który znów nadszarpnęła, taszcząc z lekka obdarty już, srebrny ciężar. I myśli o nim, o domu, który wyrósł dla niej i ona w nim wić będzie piękne designerskie gniazdko. A tymczasem musi pożegnać się z krakowskim deszczem, z ciszą i stukotem osiedla, ze skrzekliwym to wszystko pani z warzywniaka. Oswaja się z tym, że zacznie rosnąć w domu w mniejszym mieście, ona taka bardzo lubiąca metropolie i ich kolorowość, idzie sobie w większą ciszę, gdzie za płotem rosną chabry w zielonym zbożu po to, aby się nimi zachwycić. Idzie z wyboru, bo kocha, bo w mieście na Wu nie zmieściła się w ramkę i nie znalazła do końca takiej, w której mogłaby się wstawić jak w obrazek. Bo miasto na Wu będzie jej się kojarzyło z ogromną i przeraźliwą samotnością, deszczem, drogimi czereśniami, lansikiem i pępkiem świata. Ale dzięki miastu na Wu wie, że ma kochanych przyjaciół, nauczyła się siebie bardzo i przez to umiała znaleźć jego, który właśnie swoimi mocnymi ramionami z całej siły obejmuje myśli ku niej płynące, kocha ją całą, a ciepłymi, ładnymi dłońmi szpachluje schody, aby posiać na nich nowe kolory wyrosłe na nowo jak miłość.

27 cze 2011

M 71:

Więc jak już poukładała, odkurzyła, wlała ajax baking soda i umyła, nalała wody do wanny po szyję, zrobiła peeling twarzy i wtarła L'Oreal ujędrniający w się, zaczęła swój wieczór, koty się zakopały w swoje kłębki podkołdrowe mruczące, kiedy z herbatą calm twiningsa się razem z nimi w tej kołdrze zbratała, stwierdziła, że niedobrze jej samej w takim wieczorze. Wieczorne rytuały, które zawsze trzymały ją w rozkosznym pionie jestestwa, nagle stały się przydługie. Bo nastał on i ona go coraz bardziej kocha, nagle, taszcząc srebrną walizkę po schodach na Marszałkowskiej, podsypiając w pociągu, patrząc na chmurzaste niebo stwierdziła, że już wiele rzeczy bez niego jest nie bardzo. Bo ona ma w sobie znów pogniecenia, zmarszczki, które on cierpliwie i mozolnie i najpiękniej prasuje. Żelazkiem silnych dłoni, na które patrzeć uwielbia. Odkryciem całkowitego oddania w jego oczach, nieziemskiej i silnej więzi, która powrozem się stała, już nie nitką. I ona wie, że co by się nie stało, jak bardzo by się w siebie schowała, jak bardzo zmełła w okopach swoich niedobrych zamyśleń - to on ja zawsze stamtąd wyciągnie. On jest niebywale silny, silniejszy od niej, umie wyprowadzić wszystkie jej linie na prostą, pokazać niebo we właściwym momencie, przyjechać po nią, odebrać i zabrać.On wie, że zachwycą ją chabry w życie za płotem, niebieskość płatków przydrożnych, kiście chmur porozrywanych słońcem na niebie. On jest jak pewnik niebywały, jak drzewo niepokonane, pod którym chce się schronić przed deszczem niedobrych myśli i wypalającym słońcem. Pięknie jest tak znaleźć w ciągu dnia myśl o nim i wpleść w warkocz dnia, a niedawno tak nie było, całkiem niedawno była najsamotniejsza, a wystarczyło naprzeciw wyjść i wezwać anioła i przyszedł.

21 cze 2011

M 70 albo pierwszy dzień lata:

Poranek przywitał odsłoniętym błękitem nieba, lato przyszło i zdjęło ciężką kurtynę deszczu, która wczoraj sowicie opłakiwała odejście wiosny. Niedospana nieco, nielubiąca już rozpuszczalnej kawy, bo pije ją ciągle w pracy i przez to nawet wolniejsze chwile smakują jak biuro, powoli idzie zaczynać dzień. Powinna napisać jeszcze hołd dla 69 bo w poziomie to jak Ryby - jej znak Zodiaku, ale zostawiła to w zapiskach wiośnianych, aby w 70 odcinku zawrzeć kolejne lato. Na sobotniej oazie zieleni w Lanckoronie odkryła magię ukochanych czerwcowych nocy, bo to jest takie miejsce, że jak się tam pojedzie, to zawsze ją znajdzie. W zielonej, gęstej od zapachów nocy, z lekko wilgotną ziemią, podczas słuchania "Sound of Silence" latały robaczki świętojańskie, zwiastując lato. Kwiatowe zakamarki, utulona cisza drewnianej wilii i jego ręce wybijające przezgrabnie i przepięknie rytm na bębęnkach zwiastowały lato, które będą spędzać w swoim rytmie. Bo kocha. Bo w niej rośnie to głęboko i mocno i wie, że warto było budować od dymu. Jest zmęczona trochę, przed nią podróży kilka okołodwugodzinnych, a miała ich przez ostatni rok tak wiele, że każda pociągowa godzina tworzy menisk wypukły na jej czasu znoszeniu, na jej cierpliwości i jak z automatu wsiadaniu do pociągu. Bo tak naprawdę minął rok, odkąd absolutnie zatrzęsła swoim światem, zburzyła wszystko do suchej nitki i na tej nitce pozwoliła przeżyć tamto rozjeżdżone mocno lato i ich poznanie tu i teraz. Więc jak będzie jej się chciało, pospędza sobie lata część w mieście na Wu, z konieczności, i pójdzie na miodowego Ciechana na Powiśle i na drobny przekąs do Rue de Paris na Francuską i do Czułego Barbarzyńcy w szelest i nieodmienny zachwyt nad stronami książkowymi i może dotknie nogą wiślanych piasków, które ogląda tylko z okna pędzącego mostem 507. I wreszcie oswoi tę swoją trójdzielność miastową, chociaż to bardzo trudne mieć trzy domy, trzy różne emocje, które spinają pociągi, szafirowy samochód i srebrna walizka.

13 cze 2011

M 69:

jak wysiadła z szafirowego samochodu wprost w brzuch pociągu jadącego do miasta to wrócił już bez jej srebrnej walizki i co. Czy czuł zapach Elle YSL, którym powitała poranek bardzo wczesnoporanny, bardzo niewyspany, chociaż on sam spał pod kocem i kotami, oddając jej snom kołdrę, nie chcąc jej budzić, rozsypywać po skórze palczastego drżenia, nie, nawet wina nie dopili, zapadła się w sen w sekundę, wpadła w fazę REM jak do omszałej studni i wyciągnął ją stamtąd miauk kociego głodu i poniedziałkowe rozedrganie a tak bardzo nie chciała. A zanim wpadła,on pozamykał ich noc, poskładał myśli i przywołał kolejne, aby rano dobrze świeciły nad nimi jak anielskie oczy, zrobił wszystko aby pięknie zamknąć ich kolejny wspólny dzień.
Więc czy wsiadłszy do samochodu gdzieś jeszcze mógł czaić się jej zapach, przed chwilą drzemała na fotelu obok i potem obudziwszy się, hamowała całą sobą jak przed nimi jacyś nieumiejętni tańczyli autami wokół rozpiętych na jezdni linii. Czy na kubku po kawie zauważył półksiężyc odbitych ust i czy to był ten błyszczyk gęsty z body shopu, który tak mocno się trzyma a potem on go czuje na ustach swoich długo, czy lekki, mniej klejący, jak mgiełka, która pielęgnuje jej do zacałowania usta. Czy zostawiła papier, butelkę, cokolwiek, czy fotel jeszcze pamięta jej ciężar wieziony przez zieloności pól, żeby chociaż trochę móc jej ulżyć w drodze. Czy oprócz portretu z zamyśleń i rzęs, jedwabiu rąk i drżenia zapiętego suwakiem stresu zostawiła coś jeszcze. Czy on czuje się już na pół, kiedy w obie strony krańce tworzą, obliczając dni do rozmów o dobru i złu, parzenia kawy i dbania, żeby zawsze miała do niej mleko, robienia oczami sowy, przywitań porannych i pożegnań wieczornych, do następnego spotkania warg.

9 cze 2011

M 68:

Truskawki pożera wiadrami i nadziewa na kubki smakowe fasolkowe, lekkosłodkie i kruche patyki. W czerwieni Colour Alike nr 7 zanurzone czubki palców, schną powoli, uważne na niechcące printy z szypułkowych wzorów. Porusza się nieco dalej niż biuro-basen-autobus, oswaja teren, ale tęskni przeraźliwie do własnego łóżka, do wanny, wmruczeń kocich, nieporządku w szafie, lodówki z samym światłem. Ile ją ominęło wschodów i zachodów słońca na Złotej Podkowie, ile dostaw bułek do Lewiatana, ile pająków zamieszkało w nieotwieranym pokoju. Ile megabajtów w ścianie niewykorzystanych i jaka jest za to cena, tego rozdarcia wciąż pomiędzy, przyzwyczajania się do konieczności, do widoku ludzi w koralowych ubrankach na Chmielnej rozdających ulotki o nowym przybytku pani z lokami, która robi z siebie kulinarnego anioła i na pewno jest miła, ale nie wie, bo wyczyściła jej kieszeń niedobrym jedzeniem. Chce zrobić chrupiące placki z truskawkami na maślance, posypane cukrem pudrem, chce w swoim kubku wypić jaśminową zieloną i przespać popołudnie i słuchać jak pada deszcz. Pluszczą krople po krakowsku, rozklepując swoim szumem wygrzany małopolski asfalt, wznoszą zielone trawiaste dywany w którym czai się lato. Ona żyje osiem dni w miesiącu, tak wybrała, ale nie oswoi za nic tego od do, tego rytmu miasta, bo jak wreszcie zupełnie z tęsknoty umrze, to może wreszcie przeniesie się jej serce i będzie mogła przestać dzielić się na pół. Co piątek zawozi przedziałowym Intercity swoją połówkę aby na dwa dni stać się pełnią, a potem rozerwać się jak rzepka w Familiadzie, z której wyskakują pieniądze. Na szczęście truskawki są wszędzie takie same i tak samo upojnie pachną lipy, kiedy idzie pod nimi co rano i rozkłada ich parasol w porannym słońcu.

2 cze 2011

M 67 albo lans:

W mieście na Wu wypada mieć kawę z logo w ręku. Należy mieć okulary Ray Ban, które mają teraz nie tylko wyraziste rogi a la Marylin Monroe, ale pojawiają się bardziej obłe i dostosowane kształty, ważne, żeby napis był oczodostępny. Niektóre posiadaczki Ray Banów szczycą się oprawkami w kolorze turkusu lub pudrowego różu, oczywiście zawsze skrywając wytuszowane rzęsy Collosal Volume za ciemnymi szkłami. Niedbała wiecheć na głowie spięta w coś na kształt kręgla, okulary i pewna nonszalancja zaczyna się od góry. U dołu plastikowe baleriny Marishy albo płócienne koturny Hilfigera, ostatecznie mogą być klapki, ważne, aby miały charakterystyczny kwadracik z boku...Za modą podążają również plastikowe buty od Vivienne Westwood na szpilce, z bąbelkiem lub serduszkiem z przodu, w których ciężko się chodzi bo się wyginają od gumowatości swojej, no ale są na topie bo neonowe kolory i Mołek miała w TVN a ona jak coś założy to wiecie.. Na środku wypada mieć kwiecistą sukienkę lub coś w paski albo rybaczki od Marc'o Polo albo marchewy z cienkiego materiału i jedwabną bluzkę odkrywającą ładnie wyćwiczone przez zimę na siłowni naramienne mięśnie. I wielką torbę, jak od Coccinelle to juz w ogóle łał.
W mieście na Wu wciąż na obiad ogarnia się sushi postukując pałeczkami,albo kozi ser ze zdrowymi cosiami, dobrze jak mają w nazwie organic, mango lub kolendra, pije wyciskane soki i wszelakie owocowe papki, albo kawę na chudym mleku i do tego koniecznie ciastko rozpusty pełne, bo co tam, wieczorem idę na gym to sobie teraz zjem. Albo przejadę się moim nowym rowerem albo sprawdzę jak się biega w reebokach kształtujących nieco bardziej to i owo. A te mniej majętne, co ubierają się w H&M albo w pudle u Chińczyka to jedzą drożdżówki, które po ugryzieniu mają dwa milimetry i szczypią w język, ale w promocji są kawą za trzy zeta.
W mieście na Wu popołudniami wychodzą panie w rajstopach w gęsty upał, umierają w sztywności biurowych ubrań jak im nakazuje dress code, pachną w autobusie Aqua di Gioia Armaniego i o obleczone ołówkową spódnicą uda obijają kwiatki siatek z kalarepą i truskawkami. Albo wsiadają w swoje bardzo duże firmowe auta i naciskając sprzęgło butem Aldo na niebotycznej szpilce, mkną przez skrzyżowania rozmawiając przez nokie i iPhony umawiając się na botoks party, przesuwając opiekunki do dzieci na później lub zamawiając dietetyczny katering do domu.
W mieście na Wu panie mknące samochodami, psujące cerę od klimy w aucie i w biurze nie poczują, jak pachnie krecia krzyżówka na Alejach, jak pachnie dźwięk muzyki wygrywanej przez grajków 50 plus zbierających na wesołe życie staruszka. Panie wysmarowane Hydramax Chanel nie czują wiszących w przejściowym powietrzu smużek potu, które rozwiewają zapachy tańszych i droższych perfum.
Ukurzona, otumaniona wsiadam więc do klimatyzowanego 407, uzalezniona od nogi kierowcy jadę tam, gdzie znalazłam pachnące lipy i oglądam kolejne Ray Bany, dzieła warszawskich pedicurzystek włożone w precjoza letnich, najmodniejszych butów i podsłuchuję jakie dźwięki sączą się z iPodów i mp4.

31 maj 2011

M 66:

w czerwonej sukience, z czerwonymi paznokciami rozgniata krwistoczerwone truskawki o podniebienie, wgniatając ich smak w szum zasypiającej Warszawy, w pastelowe niebo, które przed chwilą zasnęło i spadło na mosty włączając im światła. Nie pisała tyle, aż od słów zrobiła się cięższa, nosząc w sobie obrazki krakowsko-starachowickie, dosmaczane Warszawą. Nie pisała, nie mogąc z palców strzepnąć słów, pozwolić im być w linijkach, rozpierzchnięte, biegały przez tydzień, wiążąc między nimi najmocniejsze na świecie nitki, jakich jeszcze nikt nie wymyślił, nie doświadczył. Na Kleparzu symfonia zieleni, orkiestra truskawek, wąsów wszelakich szczypiorków, głów młodych kapust o najlepszym na świecie słodkawo-chrupiącym posmaku, mniejszych kul kalarepek i sztachet rabarbarowych, które budują kuchnie i domy całe w smaki i zapachy wczesnego lata, oddają coroczną i cykliczną radość ze swojej niezmienności, cieszą. Zjedzona pierwsza nieduża, aromatycznowaniliowa drożdżówka z rabarbarem, a jej smak doskonale mieści się obok wspomnienia kawy wypitej razem z nim na tarasie, przy akompaniamencie kumkających żab, w świętokrzyskim powietrzu innym, bo bardziej jeszcze szczęśliwym, bo z nim. Więc rozciąga się leniwie i bezwstydnie w jego oczach i palcach i nabrzmiewa słowami, chłonie każdą minutę a potem nie chce jej się wydostać na zewnątrz, niech zostanie w niej, pomieszka, a potem może wreszcie uwierzy, się się dzieje, że wreszcie ani przez chwilę nie jest sama, bo on jest tak bardzo bardzo silny, że nie można o nim nie myśleć, nie dotknąć słowem ani przez sekundę, bo tak ją trzyma. Więc wjechała w Warszawę ciepłowieczorną, truskawkową, energetyczną, pełną wygrzanego, dużego nieba, w miasto podpięte do świateł a kiedy będzie jutro, to już kolejny dzień przeprowadzi ją i jego bliżej w stronę ich słońca.

21 maj 2011

M 65 albo majowa burza:

w Białymstoku zielono, Branicki triumfuje spinając bryłą swojego pałacu, architektonicznymi ramionami centrum miasta a przyjechała podziwiać go po raz drugi. I jak ostatnio była to przesamotnie przepusto przenijak bezksiężycowo z ostrym rysunkiem cerkwi, który witał ją bardzo rano zawiniętą w kołdrę snu jak pewnik. A wysiadłszy z pociągu przykleiła w moment oczy do plasterka księżyca i jego hipnoza pochłonęła ją jak białostocka majowa ciemność, niestraszna już. Przestała się bać, zatrzymała się w swoim pędzie bez końca zatrzymała się w kształcie jego rąk i barwie jego głosu, zawisła w moment i tam zostanie jak najdłużej. Kiedy została zostawiona bardzo dawno temu i na siłę musiała zwinąć skrzydła, upchnąć, posprzątać pióra, zapiąć pasami i nie pozwalać im na ich własne życie - pisała dziennik dla Przyszłego Jego, którego obraz narysowany od zawsze nosiła w sercu. Bo jest tak, że rysuje się sobie miłość, jej kształt, osobowość, cechy, szkicuje miękkim ołówkiem, ze światłocieniem, ładnie i taką kartkę wiesza się na drzwiach do siebie. I jeśli znajdzie się ten, który idealnie pasuje do narysowanego konturu to wtedy jest na całe życie. Jeśli jakieś rogi nie do końca spełniają oczekiwania to się tłumaczy, że najwyżej się je zmieni, on zmieni, ona zmieni, wszystko jedno, byle się udało ułożyć w kontur, byle w miarę dopasować. A po latach wychodzi ta miara, że jednak ten kontur się rozmywa, coś wystaje, co nigdy się nie mogło być inne i co nie jest dobre, bo wtedy na siłę się tnie aż boli. I staje się ściana, że już dalej nie można, że już same drzazgi i nigdzie się nie wejdzie i nici z rysunku, trzeba wyrzucić, bo inaczej się straci siebie. Są tacy, którzy tkwią w nie takich konturach, którzy-nie potrafiąc rysować-na siłę wpychają się w wymarzony kształt i wymuszają decyzję na tak.A ona tak nie umie. A ona znalazła swoje puzzle, swój ołówek i kontur, niewiarygodne, bo trudno było, bo strasznie długa, kręta i bolesna była droga do jego ramion. W których chce spędzać burze i upały, wjeżdżać z impetem ust w największe błyskawice i nie boi się za nic ani ani.
Opętana majową pyszną zielenią, kiedy wszystko wybucha, pnie się, krzyczy, pachnie, obsypana perłami konwalii i oszołomiona zapachem kwitnącej akacji, wieziona deszczem w pociągu, wraca wiedząc, że maj oszalał z miłości.

15 maj 2011

M 64 okołomiejski:

Są miejsca, nad które nie ma wpływu, nad którymi nie panuje i do nich należą samoloty, których ona nie lubi bo bolą w nich uszy szumi ale za to płynie się chmur oceanem, na miękkiej poduszce z białej waty a powyżej nie ma nic i ta świadomość jest bardzo duża. A potem pojawia się Londyn o smaku Pad Thai Jay, cydru, kawy w Starbucksie z extra shotem i na mleku sojowym, wody Evian, sukienek w kwiatki, pełen rzeczy pod tytułem chciałabym mieć, tysiące przedmiotów, które sterują krokami po Oxford Street – zajrzyj tu – a mnie – znajdziesz. I gna i obserwuje jak się w metropolii życie miesza i w poszukiwanie sukienki w kolorze atramentu rusza. A potem wiezie znów obolałe swoje stopy na wysokości jedenastu tysięcy innych stóp i tymi szybkimi krokami zmierza do wytęsknionych trzydziestu ośmiu metrów. Zaklina zmęczone słowa w klucz liter, odlecą w przestrzeń zamieszkają pod eM którymś. Parzy hektolitry zielonej jaśminowej herbaty albo którejś z Twiningsa, którym znalazła mieszkanie w herbacianej szafce. Upojona Sanctuary Spa i paczulą z pomarańczą szlifuje peelengiem ciało, aby wygładzone czekało na dźwięki jego palców. Rozbiera walizkę i wkłada ją do pralki, aby wyprać Londyn z ubrań. Układa dwutygodniowy niebyt. Czeka. On przyjeżdża znienacka a ona wciąż nie wierzy, że chciała z całej siły i chyba znalazła swój koniec mostu w Awignion. Po którym przechadza się z nim słowami i wie, że w jego brązowych oczach nie boi się już niczego. Na złotej podkowie w siódmym niebie pije z nim prawie trzy butelki wina, kot roztopił się w jego palcach a potem to samo stało się z nią i kto tam teraz będzie mieszkał.

9 maj 2011

M 63:

W mieście fabrykanckich pałaców, wąskich torów tramwajowych, bazarków i mody, na słonecznej ulicy, wśród poobijanych czasem kamienic, wyfrunęły z niej motyle. Całymi stadami, trzepocząc skrzydłami, niecierpliwie pchając się do słońca-lecą. Ona unosi się nad ziemią, czasem na nią spada, ale raczej fruwa z nimi, a wąsaty motorniczy ze zdumieniem patrzy, że jednak tak można. On zginął i zatracił się w miękkości jej ręki rozkwitłej w pąku jego dłoni. Prawie nie wrócił, bo tylko swoje opakowanie mógł wsadzić do autobusu, całym wnętrzem zostając przy niej i taką wydmuszką stanie się do kolejnego spotkania ich oczu. Ona rozjeżdżona przez pociągi, metro, tramwaje, cała w smugach, cała we wstążkach myśli myśli co dalej, wożąc go wszędzie ze sobą. Nadziewa się na inne uśmiechy, na inne skupione oczy, daje się czasem pospoglądać, zaczepić słowem jak miłym dźwiękiem. Połaskotać. Tęskni delikatnie skupiona na dzisiejszości. W upalnym wiosennym dniu kwitnie malachitowymi oczami. Przepisana od słów. Z nagle urosłą kulą niewyspania przepychaną americaną w rytmach Age of Aquarius w miejscu gdzie handel udaje taras. W będzie-dobrze. W samolotowym jutrze, które zawiezie ją w wyspiarską przestrzeń, gdzie trzeba nie przegrzać karty i chłonąć. W nowych, perfekcyjnie obciętych włosach, które strzygł ich dyrygent o przejrzystych bursztynowych tęczówkach. Tęskni cicho i daleko.

2 maj 2011

M 62 albo długość dźwięku:

W rozedrganiu weszła w maj, posypała się konwaliami palców po całym popołudniu,po całym mieszkaniu, po długości trzech godzin, napinając jak bardzo długi dźwięk, jak westchnienie, potrafiąca brzmieć w jego melodii znienacka zagranej. Gdzieś padał deszcz, gdzieś oczy pod parasolami dachów śledziły bardzo ważne dla świata rzeczy a jej rzeczy leżały wokół, pozdejmowane jak kolejne dźwięki, które grały wprawiając ją w nieustanny rezonans. Gdzieś zdobywano wolny dzień w górach, odpoczywano tak, jak tylko w maju można, gdzieś maiła się zieleń a nawet wszędzie, rozpychając zielone pięści, pozując do tegorocznych zdjęć, strojąc się w deszczowe krople, w diamenty w perły w naszyjniki całe zieleń tę malując jeszcze intensywniej. Koty uciekły zamykać złote oczy w yin i yang gdzieś w majowy kąt a ona zamykała się w yin i yang tuż obok w dźwięku rozpostarta. W melodii napisanej na nowo i chociaż postały już setki kilometrów piosenek na jej skórze, to jeszcze takiej nie usłyszała.

On:
Bo cudownie proste miał wyobrażenie tego, co będzie i było... I jeszcze prostszym było to, co nastąpić niezamierzenie musiało...
Czyż trudnym dla niego było zbieranie smyczkami palców tych nut rozsianych, gładkich z jej ciała..? Słuchać i obserwować jak drżą, dźwięczą w melodii prze niego wygrywanej? Jak w jazzowym zaśpiewie wibracją na koniec się poddają. To jest w nim dla niej więc zadrży on wszystko to, i wszystko tam, gdzie usadowiła się choćby najmniejsza jej nutka.

28 kwi 2011

M 61 albo koniec kwietnia:

Ona: wróciła do domu po poranku najeżdżania na linie, te linie, w których mistrzynią rysowania jest, plątania arabesek, wicia liniowych gniazd na kartkach, nie lubią jej na drodze, nie jest wystarczająco precyzyjna, co bardzo ją denerwuje, nadzwyczaj. Dom przesycony zapachem skoszonej trawy, rano mlecze jeszcze świeciły swoim żółtym życiem wyciągając się do nieba siódmej rano, do początku dnia, do złotych kocich oczu, a teraz poszły do tego nieba, poległy przez panów z wyjącą rurą i rozsypały żółtozielone prochy wyściełając chodniki. Ona: zdenerwowana przeraźliwie, turkuć podjadek stresu podgryza ją od środka i z boku i z dołu i z każdej strony jaką sobie wymyśli. Więc marudzi, obija się o to i owo, a nie powinna, bo jutro być może będzie początek tego, na co tyle czekała.
Tymczasem nie chce jej się miliona rzeczy. A oprócz tego ma trylion pytań. A jak jutro wstanie i zaśpi i nie zdąży? A jak założy coś, co się okaże plamą na samym środku, która potrafi się pojawić złośliwie? A jak coś stłucze, wyleje albo zapomni zamknąć drzwi? A jak będzie miała dziurę w skarpetkach, które właśnie kupiła w Calzedonii i się okaże, że nawet nie zdążyły zamieszkać na jej nogach a już trzeba je wyrzucić? I co potem założyć, żeby nie zburzyć misternego planu? A które wziąć perfumy? A kolczyki? A jak jej paznokieć odpryśnie i będzie cały dzień chodziła z dziurą po lakierze jakby ją w to miejsce ktoś ugryzł i to będzie strasznie widać? A jak zapomni telefonu? A?...Nie wyśpi się, to pewne i będzie straszyć. Auto nie będzie jej słuchało a wszyscy rowerzyści świata i piesi będą się ładować pod jej hamulec. Nie zauważy czegoś, będzie jechała środkiem za bardzo albo nie tak jak ustawa przewiduje. A potem, już po wszystkim, wpadnie i zatonie w jego ciemnych oczach. A stamtąd może nie być odwrotu.

On i co w nim:

W rozedrganiu doczekał do piątku...
Noc poprzedzająca była nieskończenie i boleśnie długa. Wielogodzinna. Ślimacza. I w skrajności przybrana: Euforia i strach; pewność i zwątpienie; drżenie i wstrząsy. I te wybuchy w głowie. Jawa to czy sen? Muzyka krążyła wokół. A ta była zawsze jego bezinteresowną kochanką...
A co będzie jak...? Motyle walczyły z maligną. Ale dodawały mu skrzydeł.
Zajaśniało. Nowy dzień przyniósł mu otuchę. Żeby tylko wejrzała w jego myśli, serce i duszę. Wtedy Ona zobaczy. Zrozumie. Poczuje siłę jego w nią zapatrzenia. Siłę w radości istnienia z nim, oddychania w jego rytmie. Zachłyśnie się jego tymcostanowinajważniejsze, jego spokojem. Dotknie tego, co ofiaruje jej na wyciągniętej dłoni. Absolutem w oddaniu. Absolutem. Jego jedynymwswoimrodzaju...
Przecież Ona ma wielkie oczy - Widzące. Przecież ma wielkie serce - Czujące. Przecież ma wielką duszę - Wiedzącą.

Czy Ona to zobaczy, poczuje i zrozumie ? Czy zabrzmi jej to w niej tak samo?

Przeczuwał – ba! - Gdzieś tam: w zakamarkach, zakomnatach serca wiedział, że gdy Ją zobaczy, gdy usłyszy Jej głos, nie będzie już odwrotu.
Nerwowo obracał w dłoniach przeźroczystość butelki wody mineralnej. Nalana z niej do szklanki woda nie gasiła pragnienia. Czuł narastającą suchość w ustach. Serce wyrywało się z piersi łomocąc ile sił. Dłonie - zawsze ciepłe - teraz lodowatością swoją czyniły jego ruchy bezładnymi. Upuścił szklankę. Nie stłukła się. Uff...

Ona rozjaśniła się przed nim znienacka.
Po to przyjechał; dlatego przecież tam czekał...
SUPERNOVA galaktycznie się narodziła. Przepchnęła dotychczasowe Jego Wszechświaty w niebyt...
Nieśmiałość. Onieśmielenie. Drętwość. Odrętwienie. Słowa! Zdania! Gdzie jesteście?!
Paraliż...

22 kwi 2011

M 59:

są w niej słowa, a jakże, kotłują się od dni, chodzą, tupią, przewracają, krążą, ale żadne nie chce za bardzo wyjść, przyzwyczaiły się, że tym razem nie wyjdą przez palców końce chociaż wiosna pyszna jak limonkowa tarta jak pascha jak creme brulee jak coś od czego się prawie orgazmu dostaje tak jak wczoraj natknęła się na magnolię rozkrzyczaną kwieciem, różową, pyszną, bałwochwalczą w swojej urodzie patrzcie rozkwitłam. I jak to jest, że można mieć dreszcze od magnolii widoku, od zapachu kwitnących głogów, od tysiąca barw, które nareszcie się pozwoliły słońcu pomalować. Ona odpoczywa, krakowszczy się ponad miarę, spaceruje ociemniałymi Plantami, na których dywany żonkili pod osłoną nocy jak z plastiku - śpią, ona wsłuchuje się w stukot kopyt z dorożki wyznaczających zaczarowane trasy, ona idąc okołorynkową uliczką czuje zapach murów, powtulanych antykwariatów, knajpek zaaranżowanych na wstąp-do-nas-koniecznie, gdzieś na języku wciąż smak paulanera z imbirowym sokiem a ulice rosną, pięknieją, nie są już jak kołowrotek, który mylił je i nie mogła nigdy trafić na Gołębią. Ona wie, gdzie najbardziej pachniał jaśmin, gdzie zakwitła miłość jak jechała skuterem w granatową noc, gdzie są najlepsze chrupiące i nie bułowate precle, gdzie grają a gdzie tańczą, gdzie rosną brzozy wokół których tańczą ważki i to wszystko można zmierzyć, zawiązać supłem kroków nawet wtedy, kiedy wracała boso z miasta i pod stopami kwitły jej gwiazdy z okruchów ziemi.

18 kwi 2011

M 58 albo pełnia:

Od początku roku chodziła jej po głowie data osiemnasty kwietnia, tupała, stukała, szurała, kąsała, jakby coś w tej dacie było, jakby miała dopatrzeć dziury, skazy albo wręcz przeciwnie, niezwykłości, niespodzianki, hurra, yeah i happy. Oprócz powietrza pachnącego białym kwieciem, forsycją, pól pysznie zielonych soczystością wiosenną, które miękko głaszczą wzrok jak kocia sierść, oprócz widoku wiosennych polnych kwiatów, szafirków, stokrotek, tulipanów, żonkili, uśmiechu, że już są, słońca, które wreszcie ośmieliło się nagrzać, rozgrzać i bez opamiętania świecić w tę zieloność i żółtość – nic niezwykłego się nie wydarzyło. Ale jedzie w wagonie numer sześć i na miejscu sześćdziesiątym szóstym i pachnie Gucci II, rozsiewając woń malin i białego pieprzu, wjeżdża posłusznie wraz z pociągiem w pagórki głaskanych prędkością pól, mruży oczy od słońca, które bardzo powoli schodzi na horyzont, fantasmagorycznie podświetlając uśmiechniętą scenerię, mrużąc jej oczy i przenikając przez starannie umalowany płot rzęs - więc może się zdarzy. Bo kiedy słońce po całodziennej jasności przetoczy się nad drzewa i stanie się mniejsze, będzie moment ciszy i zapachów, kiedy ptaki najbardziej plączą czyste powietrze swoim cienkim kłębkiem śpiewu nawijając go na szpulkę wieczoru, kiedy wszystko co dzienne pochowa się i trzeba założyć kurtkę, bo chłodniej - na tak przygotowane niebo wschodzi księżyc. Osiemnastego kwietnia jest pełnią, przez co w niej niepokój i niezwykłość, że może się wiele zdarzyć, bo przez tyle lat nauczona, że kiedy się patrzy w jego okrągły plasterek, zawsze dzieją się rzeczy. Był mężczyzna, który doskonale mieścił się między jej biodrami i wtedy właśnie tylko ten na niebie widział, co robili. Były świerszcze strzygące mrok, kiedy siedząc na pomoście wokół spokojnej wody, całą noc pilnowały razem z nią księżyca, aby nie spadł a potem i tak ukradł go świt a nie dwóch takich. Zawsze prosto i wyraziście patrzyła w jego twarz a przy jego białym świetle jej oczy, na codzień w kolorze malachitowej zieleni, wydawały się być czarne. Uzależniona od srebrnego krążka, co miesiąc zawsze rzuca w niego słowami. Dźwiękami. Myślami. Wspomina i się dreszczy na myśl, że może dzisiaj przyniesie odłamek swojej niezwykłości w jej ostatnio codzienną zwykłość. Bardzo chciałaby. Dlatego osiemnastego kwietnia uczepiła się księżyca i ma nadzieję, że nie ześlizgnie się z jego chropowatej, przyklejonej do bezkresu nocy, twarzy. Może się jeszcze coś stanie. Ale tak naprawdę nie dzieje się nic.

On w przestrzeni nieznanej jej jeszcze:

Jego do Niej przemyślenia...

Tak, szukał tam tego, czego mu brakowało, czego zaznać chciał doszczętnie, czego – wie już teraz – nie dane mu było jak dotąd poczuć, posmakować jaktojestwtedy.... Bo myślał, że To stracił. Ale naprawdę nigdy Tego nie miał przecież...
Wychodził naprzeciw. Jak tonący brzytwy chwytał się przebarwionych opisów, zachęt, obiecywanej w deklaracjach wszelakich jedności dusz i patrzeń na świat. To nie było To. Nawet namiastka.
Wycofywał się speszony. Przestraszony, że może kogoś skrzywdzić, ze wykonał gest, ruch, myśl, słowo, które zaboleć w konsekwencji mogły. Nadinterpretowane.
Nie tędy. Nie tam...
A może w ogóle: nie?
Wtedy zawirował w jej oku. Jej byciu tam. W inności tak mu bezczelnie znajomej. Jego inności. I jej.
Wyczarował jej czar.
Stacatto wysokiego C w jazzowym zaśpiewie zadźwięczało i powaliło go zachłyśnięciem tyleż nagłym, co nieuniknionym. Wiedział to w okamgnieniu...
Zauważyła.
Potrąciła zawoalowaną w słowa strunę w dalszym wybrzmieniu. Przedłużyła wibracje (nie)świadomie rezonując, potęgując, dając nadzieję. Uchylając drzwi.
Jemu to wystarczyło.
Serce i dusza zawładnęły jego słowami. A to jego silna broń. Jedyna, ale porażająca. Musi tylko trafić w podobnie widzącą duszę. I podobnie czujące serce. Trafiła.
Dwa tygodnie olśnienia. Nieba gwieździstego nad jego głową.
Wsłuchiwania się w synkopy rytmu serca. Innego rytmu.
Wsłuchiwania się w śpiew i rym duszy. Ten śpiew i Ten rym.
Naiwnie wtedy pomyślał, że wyznaczył sobie nowy rytm oddechu, serca, życia...
A to Ona wyznaczyła mu Ten rytm. Bezdyskusyjnie. Znienacka...

On zerojeden.

I zbiera on siły na myśli i litery i słowa. I będą zakwasy po zebraniu sił i zabraniu się za myśli i litery i słowa.
I aparat już wyciągnął.
I uśmiecha się czasem nawet.
Ach, ten on.

16 kwi 2011

ilustracja muzyczna do zasypiania

http://www.youtube.com/watch?v=jJqYjL4kia8&feature=related

M 57 albo Warszawa:

W Warszawie coraz częściej bywa, jak potłuczona od ilości pracy filiżanka, która usiłuje się skleić gdzieś w atmosferze miasta. Gdzie Bunkier, Pauza, Prowincja, Singer, Alchemia, obiady u Stasi, gdzie herbaciarnia w prastarej piwnicy, szuka mimowolnie cząstki miejsc ukochanych, gdzie można zielonym pierścionkiem Plant zaręczyć się z Rynkiem, zamyślić się w maleńkim kościele na św. Jana a potem pogubić myśli na Gołębiej jak koraliki sprzedawane w Sukiennicach. Warszawa jest rozłożysta, duża i szybka, auto pędzące co chwila, radosne, żywe, długodystansowe. Niedobre espresso z czekoladą gdzieś w starannie wybranej kafejce na Chmielnej nie pozostawia żadnego posmaku. A chciałaby Warszawę lubić, za miejsca na Saskiej Kępie, może właśnie tam powinna usiąść i wybrać stolik i filiżankę z kawą, może powinna iść do parku i się w nim do zmroku zgubić.. Coś w tym mieście można latem znaleźć, bo kiedyś umiała. Na studiach przyjeżdżała co poniedziałek na wykłady, jadła obiad w Karaluchu za pięć złotych a za dziesięć piła kawę u Bliklego albo czekoladę u Wedla i spoglądała na miejsce, gdzie kiedyś stał dom mody Herse. W dzień warszawskich konieczności, kiedy zaczynała pracę makijażystki, siadywała w Małej Czarnej na Hożej, gdzie przy Verry Berry snuła kilometrowe rozmowy i myśli. I taka była jej Warszawa. Kiedyś pomieszkiwała w ogromnym białym apartamencie na Alejach Jerozolimskich, w których nie było nic oprócz białych ścian i filiżanek z porcelany kruchej jak skrzydła motyla, ukrytych na samej górze pod sufitem. Wspinała się więc po wielkiej drabinie i ostrożnie zdjąwszy białe precjoza, na środku wielkiego salonu nalewała do nich aromatyczną herbatę Earl Grey.
Warszawa nie ma dla niej określonego smaku, chociaż pamięta miodowy posmak Ciechana pity w upalny letni wieczór na Powiślu, gdzie każdy fragment chodnika zajęty amatorami złocistego trunku, gdzie każdy wtrąca swoje cztery grosze i sączy kolorowy wieczór. Pamięta smak kolacji w Hotelu Bristol, kiedy czuła się jak warszawska dama z tyrmandowych lat. Gdzieś na dnie szuflady z włoską kuchnią sączy się smak tagliatelli z truflami, jedzonych dawno temu w Chianti na Foksal. Kiedyś w zagubieniu jesiennym, kiedy czekała na pociąg omijając dworzec aż do Nowego Światu, przysiadła w kawiarni, gdzie wymuskany młodzieniec pił białą czekoladę z malinami i oglądał świeżo kupiony przewodnik po dworach na Kresach. W postawie, w wypucowanych butach Lloyda i nieskazitelnym garniturze kryła się potworna nieszczerość. Niesmak warszawskiego lansu na dobre zagościł gdzieś w jej świadomości a ona w tej kwestii bardzo nieumiejętna.
To miasto powstało ze strasznych powojennych ran, gdzie nic nie jest autentyczne i wszystko już było, jest duże i wypychane watą ludzi, aby się w nim dopasować i żeby nie spadało jak za duże buty. Za daleko do parku, gdzie można zaszyć się w książce zieloną igłą liści, za daleko na spacery, kiedy but nieznośnie obciera i trzeba przejść tysiące mil, aby gdzieś dotrzeć i doznać ulgi. Duże ulice z wieloma pasami, rozpięte ramiona mostów, rozgrzane płyty blokowisk, urocze mokotowskie wille – niebajkowe jednak, południowa Praga z magicznie osiecką Saską Kępą, Kamionek, siatka butików i kawiarń z muzyką chilloutową, falujący, stukający, wszędobylski tłum, arcydrogie ciasta u Gesslerowej, półmagia Rynku Nowego Miasta, sprawiają, że jednak ciągle tam wraca, tworząc własną geografię ścieżek, jak niedoskonały i niedokończony obraz, namalowany bez natchnienia a jednak bestseller.


megigreg, piątek, 15 kwietnia 2011

M 56:

Ona: w środku jest spokojna, wyciszona, jak wyklejona pudełkami od jajek, można więc bębnić i tłuc do woli. Na zewnątrz wciąż przepycha koszmarne zmęczenie, jak wielki regał z książkami, którego nijak nie można przestawić, odsunąć i upchnąć, chyba, że się poprosi kogoś o pomoc. W niezmęczeniu nikt nie pomoże, musi sama uporać się z nim i nie malować się fioletowym cieniem, nie dłubać, nie patrzeć w słońce, uważać. Wokół niej kołysze się pytanie-co się stanie jak ona się przestanie, co się rozpadnie i czy zatrzyma się w porę, czy zatraci w tym, co teraz robi. Czy umie być chociaż przez chwilę nieumiarkowana, nieumalowana, niedoskonała, nie pilnująca tego co je, czy jak się przestanie i przewróci w stronę tej swojej ciszy to coś się stanie.
...chyba nic. Świat nie umrze ani trochę o to, czy w porę wyśle maila, czy akurat wtedy wypije sok z buraków i nie wyjdzie z domu. Ona posiedzi więc sobie jak lubi, wypróbuje nową kawę, obleje piżamę w snoopy'ego, którą od dawnego niego dostała, otoczy się mruczeniem kotów, zje biały ser z miodem, orzechami i cynamonem, kromkę chleba od Buczka pieczonego w liściu kapusty, albo twardego żytniego z Liszek, z masłem Lurpak i nakruszy w tym swoim wielkim łóżku, w którym wciąż śpi na swojej połowie i nie umie za bardzo inaczej. Ona pójdzie w swoją dzielnicę, gdzie pola, kury i młodopolski zapach, pójdzie szukać kolejnej ciszy na zapas, aby w chwilach, kiedy kolejne miasto i niemoce podróżowe ją rozszarpią - wrócić, przywołać tę ciszę, która ją przepięknie od środka buduje.
Ona: lubi zieloność, zapach życia, kiedy słychać jak liście szepczą, że nastały, kiedy brzozowe gałęzie posypały się liśćmi, kiedy magnolie otworzą swoje pięści i będą krzyczeć bladoróżowym kwieciem, a ona będzie błądzić bez celu, w bezczasie, ubrana w coś tam, w niekonieczności i zachwycie, że jeszcze tak potrafi i tak można. Urlop.
megigreg, środa, 13 kwietnia 2011

M 55 albo o obudzeniu:

Ona: bezcielesną się stawszy, trzyma cienkie nadgarstki, miękkie usta i linię talii dla tego, który ją po raz kolejny obudzi, z którym zacznie budować od dymu to, co się zawaliło od fundamentów po dwóch trzęsieniach jej ziemi. Pamięta doskonale, kto ją obudził, kto wywołał w niej kobietę, kto rysował ją nagą w przestrzeni milimetr od skóry, a w niej topniał cały wstyd, całe chowanie się i nijakość i chciała potem być tylko w jego oczach, palcach i ustach. I potem już zawsze uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna patrzy na nią pierwszym swoim zachwytem nowości, łapczywie, zachłannie, kiedy nagle staje się cała jego i mogą baletem palców wzajemnie tańczyć po skórze i ona może spalić się w jego oczach i być z nim blisko, w świetle, w muzyce, w pościeli, w trawie, gdziekolwiek, gdzie tylko można otworzyć oczy i pozwolić palcom rysować się wzajemnie a ustom pragnąć i kołysać się, oddawać, bez myślenia, dawać dawać dawać.
A najpierw wypuszcza się nitki, tysiące nitek w świat, które muszą się splątać, zetknąć, poznać i wtedy zaczynają się rozmowy, nici stają się sznurkami i tak ludzie nimi powiązani zaczynają się zauważać, uśmiechać, a potem napotykać po kolei najpierw palce, dłonie, czy miękkie, ciepłe, jak sie mieszczą w drugiej dłoni, jak zachodzą ciemną nocą ulicy półksiężyce paznokci stając się pełnią. A kiedy już cały księżyc wzejdzie na niebie ich ramion, nabrzmiałe od pocałunków usta wędrują do siebie powoli zagarniając miękkość, a potem sypią się w dół i w dół, pod osłoną nocy a nitki stają się powrozami, linami, które przywiązują do siebie i tylko słowa, odległość  i konieczność mogą je przeciąć.
Ona: wypuszczała nitki po wielekroć i w usta niejedne i palce niejedne splątana, rozszerzała źrenice w momentach nagłego znieprzytomnienia i obudzona bardzo już zasnąć nie może, jak kobieta, która była zostawiona i zostawiała, która po raz kolejny nieustannie wierzy, że dawanie jest największą radością energią prezentem.
I teraz, w swoim kokonie, z tysiąca wypuszczonych nitek powiązanych na siłę, na supły, czeka, aż rozplącze obudzi ją ten, który rozkruszy ją w palcach na gwiazdy
megigreg, niedziela, 10 kwietnia 2011

M 54:

na całej połaci praca w każdej postaci praca jak broń jak schowek jak codzienny kołowrotek z którego nie potrafi wysiąść. padła w niebieską toń wody, w uszach zawsze muzyka z niebieskiego, po którym wie że jest jak każda, a potem wracała pod i nad ziemią i jeden chłopak nadział się na jej rzęsy, ale były nieuzbrojone pobasenowo i mógł zobaczyć, że ma bardzo gładką skórę i zrobiły jej się zmarszczki przy końcach oczu śmiech przez trzydzieści cztery lata gniótł jej skórę więc muszą być bo to normalne. i przed lustrem stanąwszy w wieczornej konieczności z elmexem zauważyła, że jej coraz bardziej nie ma, że bezcielesna, że ubiera coś, przestrzeń, która wypełnia te ubrania, codziennie, automatycznie, bo trzeba, bo praca bo tak. i to bardzo nie bardzo i nie ma ust palców zakamarków, są jakieś nieco większe łuki ale po co im się przyglądać, ona nietutejsza, schowana, kto ja tu znajdzie ten będzie lucky ale co jest w tym mieście na w, że musi się w nim tak czuć jak lawina wśród kamyczków rano i po południu masowo wsiadających i wysiadających, przecinających nitki swoich dróg, tak samo dużo pracujących, uczących się, zdobywających swoje everesty, stukających obcasami i pachnących aqua di gio bo nowa kampania i trzeba wspierać powiedziała pani z paznokciami trzymającymi ciepło-słodką zdobycz ze starbucksa, warszawa taak, miasto, w którym każdy musi mieć swój kierunkowskaz, za duża, warcząca, pełna bogata, szeroka, małozielona, bez żółtości forsycji, warszawa która przymila się szczegółami, otulająca dobrymi ludźmi ale też tymi z lawiny a ona tak bardzo chce do złotych  mruczących oczu i tam, gdzie zanim pojawił się jej dom rosły sady
megigreg, środa, 06 kwietnia 2011

M 53 albo tumiwisizm:

Warszawa pachnie deszczem, zakurzone chodniki pokryły się lśniącą powierzchnią, zaczęło padać. Krople mają to do siebie, że na wszystkich padają jednakowo równo, na płaszcze Już Wiosenne, na kurtki, wymyślne szaliki owinięte wokół wymęczonych twarzy, na teczki z laptopami i torby z rzodkiewką i szczypiorkiem, niektórym zakręci włosy a niektórym wyprostuje. Zieloność wznosi dywan w oczach, i pada ten deszcz równo, przetykany radosnym ptasim śpiewem i warkotem spoconych autobusów, zapraszających do swojego pojemnego brzucha na podróż w określonym celu. I w ich przestronnych, dusznych niezmiennie wnętrzach, z nosów parasolek kapie do butów, na torby, wilgoć unosi się parującej przestrzeni, w której każdy się wzajemnie obwąchuje patrzeniem na potrzebę bycia w wiosennym trendzie, na te oranże, fuksje, na kwiaty i pantery i skąd ona ma taką torbę, aach i ten płaszcz, och, a jakie kolory i nie ma już dawno hasła ciuchy z paczki tylko byle oryginalniej, z jajem, z gustem, ze smakiem, jak kto woli, jak gotująca się masa fashion victims wymieszana koniecznością przystanku i otwarciem autobusowego brzucha, z którego w kałuże wysypią się baleriny, obcasy i trampki.
Więc obwąchana, w granatowym płaszczu Massimo Dutti, jedwabnym szalu w odcieniach szarości, ultramaryny i nasyconej zieleni, w dżinsowych alladynkach Esprit, turkusowych, lśniących balerinach Irregular Choice, z nieodłączną srebrną i niezniszczalną walizką Ochnik i równie wierną granatową torbą Sisleya, dojechałam tam, gdzie powinnam i przeszłam na tumiwisizm. Napadało na mnie i postanowiłam się zaszyć wielką igłą chandry w namiot myśli, takich, które się przywołuje, chcąc się zwyczajnie dobić. Więc przyleciały i są. I nie mam ochoty na nic, żaden smak nie jest w stanie mnie wydobyć z tej uszytej przestrzeni, żadna muzyka, kolor, światło, głód ani pragnienie, ból, radość, smutek, nic. Deszcz puka, wieczór przyszedł w porę, a ja nie mogę się ruszyć, pomyśleć, określić, nie ma i nie ma i nie ma w moim namiocie niczego dobrego. To jest czas, kiedy po pustej, zmęczonej głowie, gdzieś z kątów wypływają resztki wspomnień, że ktoś kiedyś kochał z całej siły a ja to olałam i poszłam w inne światło, które zgasło dwa lata później i było nawet moim mężem i teraz żadne  z poprzedniej namiętności nie jest w stanie wrócić do punktu A i się męczy. Gdzieś ta miłość zdmuchnięta innym wiatrem kołysała się przez lata i nadal nie może znaleźć miejsca i to nie ma końca. I wiele kobiet w takie dni myśli w swoich namiotach z tumiwisizmu uszytych, czy zrobiły dobrze, a jakby to to byłoby inaczej, a dlaczego byłam taka, a teraz jestem inna i ała, kurka, boli, bo po co to odgrzebuję, zamiast zasnąć i obudzić się jutro, kiedy będzie po wszystkim złym i deszcz też się przestanie i może będę mniej zmęczona, taak, może wyjdę bez korektora pod oczami i zachce mi się. Tymczasem pobędę tu jeszcze, nieutulona, niewytulona dawno, z bólem głowy, z wszystkim nie takim i właśnie tak mi się dziś chce, nijak, bezsmakowo, w sekundę rozłożonym namiocie, który być może spalę świeczką.
megigreg, poniedziałek, 04 kwietnia 2011

M 52:

Ona: w połowie dnia przecięła słoneczną, pyszną, wiosenną niedzielę koniecznością podróży, zostawiając za sobą żółtość fajerwerków na krzewach forsycji i w oczach rosnące zielone dywany otulające miasto. Idąc ciemnym dworcowym tunelem, zawsze mija tanie gazety skazane na drugie życie, wyławiając z nich podróżne czytadło jak łapkę do zabicia muchy czasu, która natrętnie brzęczy w pociągu, mieszkania z książek, które ciągle rosną, i w których ciągle pojawiają się nowe tytuły. Boki owych mieszkań, prastare zakurzone księgarnie, w których nie sposób pamiętać co jest na samym ich dole, pełne są tytułów i wydań, dawno zapomnianych, że istniały, uświadamiają, ile tak naprawdę książek się przeczytało na przestrzeni czytelniczych dziejów. Licząc tak od drugiej klasy podstawówki. Przystaje więc na chwilę -  jeśli ją ma - i chłonie wzrokiem dawne wydania, wspominając emocje z książką związane, albo gdzie stała na białej półce w pokoju. Niczym małe okna, kuszą powrotem do siebie, odkurzeniem zaschniętych emocji albo nowością wspomnień, że zawsze daną książkę chciało się przeczytać, a potem ona zniknęła i trzeba było lat świetlnych, aby znaleźć ją w Krakowie, w mrocznym tunelu, gdzie stworzyły dom, o jeejjestależjejkiedyśszukałamsłyszałamżefajna. Kawał gęstej literatury a nie lakoniczny fastfood, po którym mózg się prześlizguje, nie pamiętając o czym to.
Więc ona idzie dalej, mija oblepione gazetami kioski, w których panoszą się także butelki z napojami wszelakiego autoramentu, bo może pan zechce coś z kiwi a tegoż akurat nie ma i co pan zrobi, straci ochotę, smak, będzie zły, pójdzie do Krysi obok i kupi, więc kiwi również musi być bo klient nasz pan. I jeszcze bułki i precle, słodkie, tonące w hektolitrach lukru, opisane skrótami, niezrozumiałymi dla cudzoziemca, z wbitym drutem z objaśniającą kartką czy to „ser-mak“, czy „drożdż. z czekol.“ "bułka z adwok.", czy wytworny pączek „z różą“ albo bardziej wykwintnie „z rosą“ i chociaż kosztuje złoty dwadzieścia, jest gumowaty, tłusty i nadziewany szprycą, mieszka cały dzień na dworcu, to nabywca może się z samej nazwy poczuć wyjątkowo. Plejada kanapek, z których wystają języki sera albo szynki, robione taśmowo z kajzerek albo bułek z przedziałkiem, posmarowane margaryną, z obowiązkową zielonością ogórka lub błyskiem papryki wystawionej po to, aby skusić amatora zdrowego odżywiania, że są w takiej kanapce rzeczy zdrowe, chociaż mogą się one okazać skromnym reprezentantem tylko do popychania językiem podczas konsumpcji.
I stoją te panie Krysie i Zdzisie świątek i piątek, prowadząc żywot kreta, nauczone dworcowych dżingli i rytmu dworca, czują się potrzebne, kiedy zgłodniała w podróży ciżba rzuci się na ich kolorowe kioski i  zje te wszystkie kanapki, te stosy, te lukrowane bułki podawane maszyną losującą ręki, bo wybrać sobie nie można i siedzą panowie od książek, zatopieni w lekturze bo odkurzają w sobie to, co kiedyś przeczytali, a planety szaleją, a tłumy przepłyną. Ona lubi tę dworcową niezmienność podziwiając, że można robić w kółko to samo, być przyklejonym do spożycia lub liter. Tymczasem wróci za pięć dni i pewnie za ten czas nie zmieni się cena precli, a trawa będzie jak zawsze bardziej zielona.

megigreg, niedziela, 03 kwietnia 2011

M 51:

Przedziały pociągów przypadkowo sortują ludzi. W każdym - zawsze ktoś coś czyta, gazetę, książkę, pojawiają się iPady, zakryte słuchawkami uszy. Bułki z serem, słodkie i słone, napoje wszelakie, banany i jabłka. Szelest...Po czterogodzinnej podróży śmietnik pod oknem wygląda jak kwiat, którego zerwie dopiero ekipa sprzątająca na koncu trasy, kiedy przekwitnie i upadną mu płatki.
Za oknem pierwsza zieleń, jej miękki zarost rozlegle kładzie się na starannie zaoranych polach, przepięknie pachnących obudzoną ziemią. Gdzieniegdzie pierwsze pąki na drzewach już ośmieliły wysunąć swoje palce aby coraz bardziej rozrosnąć się w nieprzeniknioną zieloność i temat do śpiewania licznym ptakom. Staje się nieodwracalnie w stronę tej radości, że słońce, że ciepło, że każdy dworzec tylko spina budynkiem z nazwą te szachownice pól, na których wygrywa tylko życie.
Poszłam do WARS-u, ze "Złym" Tyrmanda w zanadrzu, popijając antidotum na znużenie - czyli kawę po turecku, zaserwowaną z troską przez panią bufetową Maciejkę. Woda cienkim strumieniem wydobyła się z wielkiego, brązowego, emaliowanego czajnika z żółtym napisem WARS. W dobie grzałek, plastików i wszechobecnych technologii pani z upiętymi włosami, rodzajem czepka na zaondulowanej głowie, z perłową kreską na oku, w wiśniowej kamizelce, przejęta swoim zadaniem parzenia kawy, czerwoną od pary twarzą, wydała mi się wyciętym obrazkiem z lekko tylko potyrmandowych lat.
Dosiadłam się do pana, który z zapałem jadł gęstą zupę dnia, pana o przejrzystych oczach, jakie mają ludzie ze Wschodu i nie pomyliłam się, wielbiciel obiadów w podróży był z Białegostoku. Po przemiłej rozmowie o Tyrmandzie, podróżowaniu, duchowości, Biebrzy i kościele w Tykocinie, została mi polecona książka o podróżach odbytych przez jednego pana w dwudziestoleciu międzywojennym. Zapisałam i poszłam w moje wybrane przez pociąg miejsce.
Wysiadając w Warszawie, kątem oka dostrzegłam, iż młody chłopak w sąsiednim przedziale czytał dokładnie tę książkę, która została mi polecona w obiadowej porze, na krótkiej przestrzeni wydobytej godziny.
W ciemne granity dworca w Warszawie wjechałam z uśmiechem.  Zieloność, na którą czekałam wyjechała z drugiej strony następnym pociągiem.
megigreg, piątek, 01 kwietnia 2011