31 sty 2019

M 286 albo najgorzej:


Najgorzej jest zacząć ze wszystkim, począwszy od rana, kiedy trzeba strząsnąć z lewego boku ciężki sen, bo na prawym nie siedzi, a potem wypłukać jego resztki wodą z cytryną ze szklanki stojącej na radiu po dziadku. Najgorzej jest zjeść śniadanie z automatu a nie z serca, bo to z serca to wymaga więcej czasu a czasami jej się nie chce uruchamiać niczego poza dwukrotnym wciśnięciem ristretto i mlecznej pianki na czternaście sekund w ekspresie Jura Ena 8 i cudem czekać na kawę bo trzeba dolać wody, przepłukać tackę, wyrzucić fusy, przepłukać system do mleka, odkamienić i wyczyścić i zanim doczeka się tej kawy to uśnie. Najgorzej to nie wymyślić niczego  do zapamiętania poza dwiema kromkami żytniego chleba z serem i miodem. Ma dni, że wkurza ją wszystko i wcale nie chce być miła i dowala komentarze tu i ówdzie i to też jest ona, tak wrzeszcząca na kogoś, kto idzie za wolno, na kogoś, kto pisze bzdury i one się potem przyklejają do oka jak paproch od wyschniętego tuszu, jest czasem cały dzień. Wkurza ją, że w łazience coś śmierdzi i nie może znaleźć tego czegoś pomimo psikania, płukania, wieszania, wietrzenia i szukania po raz wtóry i że woda ciągle cieknie i jak się kranu nie przekręci w prawo to piszczy tak jak Dakota Fanning w filmie "Wojna światów".  Najgorzej jest zacząć wyciągać naczynia ze zmywarki ruchem jednostajnie przyspieszonym ale nie pamięta na to wzoru bo zawsze miała ledwie trójkę z fizyki bo jest ściśleumysłowo upośledzona. Najgorzej jest wysiąść z samochodu i zacząć biegać, wcisnąć 5:58 między szczękające zęby i nie jęczeć, że te kółka wokół zalewu w Wąchocku są takie duże i wyglądają jak odwrócona gumka od cebuli dymki w folii. Najgorzej jest wyłuskać cenną chwilę w ciągu dnia a potem pojechać do sklepu i kupić wszystko to, co jest pomiędzy a nie najważniejsze i jeszcze się nawściekać, że ludzie kilka razy wykręcają samochód na lewą stronę, zamiast na prawą a wystarczy pomyśleć, że tamtędy też się zjedzie. Najgorzej jest przysypać się koniecznościami jak nadmiarem folii bąbelkowej w przesyłce, można się zastrzelić i udusić prawie jednocześnie. Najgorzej jest być śpiącym tak, że ledwo się trafia w miękką piżamę z Oysho, która wynagradza ten  stan a w lustrze przez pół godziny zmywać z oczu tusz Bourjois, który wiesza firanki, ale zmywa się długo i tłusto. A czasu nie ma, jest, ale zanim dojdzie do łóżka i położy się na lewym boku to już zaplącze się w sen, w którym zapomniała, jak się lata. A potem się nie wyśpi. Też najgorzej.

22 sty 2019

M 285 albo jak pachnie tu i teraz:

Nie pamięta, kiedy używała cieni do powiek, a kiedyś bez cienia nie było jej oczu. Dzisiaj cienie ma pod, czasami zduszone korektorem Max Factor, wokół podeptane śmiechem ścieżki, zaczynające płynąć aż do skroni. Pamięta, że dziesięć lat temu używała Vitalumiere Chanel i Pamplelune Guerlaina, zapach, który musi mieć zawsze a teraz nie ma, więc nie ma nic na zawsze. Tak samo lubiła zapach mielonej kawy i siarki jak się zapala zapałkę, rozmarzniętej wiosną ziemi i pomidorów tuż przy zielonym ogonku. Pamięta jak pachniał pies babci i wnętrze jej drugiego samochodu, niezwykły zapach paczuli, nie do odtworzenia. Gdzieś przepycha te zapachy przez cały dzień, od samego rana, kiedy wtula nos w ich małe szyje a potem i w jego pachnącą Bottega Veneta. Zapach ten zostaje gdzieś na krawędzi nosa przez całe przedpołudnie i nie zmąci go nawet arabika cudownie rozgryzana ekspresem Jura. Litery nie spływały, bo nie mogły, bo obezwładniona tym, co się dzieje na zewnątrz, musiała z całej siły trzymać się krawędzi siebie, żeby nie wpaść jak we śnie. Bo śniło jej się, że siedzi w długiej sukience na krawędzi szerokiego parapetu wypełnionego spokojną, dość czystą wodą i nagle odchyliła się do tyłu, chcąc lekko powisieć na krawędzi i nagle wpadła do tej wody, lecąc plecami w dół i w dół zimnej toni i woda zaklejała jej usta ale mimo to oddychała i ktoś w tym śnie powiedział, że jeszcze nie czas, taki kształt wody jakiś i wtedy się obudziła. Bo ona jedno skończyła i znów zaczyna kolejne i to niezmiernie cieszy. Dziesięć lat temu nie wiedziała gdzie jest, w jakimś miejscu w Krakowie, a przed nią było tak dużo, że nie wie, jak to w sobie zmieściła, a dało się. Jakby skoczyła w tę wielką toń i dała radę nie utopić się w tym, co było potem. Księżyc ją poplątał, konieczności słowne odsunęły od tego, co najbardziej jej, ale wszystko płynie w swoim rytmie jak ostatnie pięćdziesiąt osiem czterdzieści osiem na dziesięć kilometrów. Jest jak jest na tu i teraz. I pachnie For Her Narcisio Rodriguez, róża, gardenia, piżmo, przyprawione cedrem i wetiwerem, ale z chęcią wróciłaby do swoim pierwszych perfum Dune Diora, cudownie ponadczasowych jak lubi, gdzie na posłaniu z ambry leży peonia, goździki i lilia.


1 sty 2019

M 284 albo pod palcami:

Zamiast literami, palce jej były zajęte siekaniem, rozdrabnianiem, nurzaniem się w różnych konsystencjach, chrupkościach i pyłach, różnych fakturach i sprzętach. Od sypkości mąki tortowej, poprzez drobne grudki brązowego cukru, chrzęst rozbijanych jajek, zdejmowanie pierścionka z ametystem i diamentami, żeby nie wgryźć w niego zbyt wielu okruchów maślanej toni, która po chwili będzie kulą a za moment ciastkiem. Zajęte sztywnym obrzeżem foremki w kształcie gwiazdki, przekładające delikatnie rozmaite kształty w czeluść stu osiemdziesięciu stopni i trzymające łopatkę do wyjmowania już takich, jakie być powinny. O zapachu śledzia, obowiązkowo cebuli, kardamonu i kiszonej kapusty. Stęsknione do liter, zmęczone na tyle, że zasypiały gdzieś w drodze do jego szyi. Głaszczące gładką sierść psa staruszka, który coraz bardziej biegnie wreszcie zdrowymi łapami na niebieskiej połoninie i szare futro pręgowanej kotki. Zimnawe, bo ciągle nosi rękawiczki nie tam, gdzie powinna, czyli poza palcami, rozgrzane w rękawiczkach  tych biegających razem z nią i w mig schładzane kiedy je zdejmie. Czeszące gęste włosy małej jej i bardziej puszyste i jaśniejsze mniejszej jej. Wydłubujące osiem potężnych dziadów z psiej sierści drugiego psa. Ostrożnie trzymające kryształowy kieliszek z pachnącym, białym winem Solaris z winnicy Turnau, obejmujące go czerwonozłotymi paznokciami, dzięki którym czuje się jakaś taka dorosła. Chciałaby, żeby te palce i w tym roku wciąż miały kogo głaskać i mieścić się w całej jego dłoni. Aby mogły obierać owoce i potem wkładać je w słoiki, parząc się gorącymi nakrętkami. Aby wciąż były pracowite jak są, aby współgrały z głową i z oczami i tworzyły jeszcze więcej słów do zamyślenia. Aby mogła wiązać buty przed bieganiem i rozwiązywać po z myślą, że dobrze poszło. Czuć stabilność kierownicy jej ulubionego auta. Rozpakowywać w minutę lizaki w kulkach, które są skomplikowanie zawiązane na białym patyczku. Z żalem ten patyczek wyrzucić do grafitowego kosza z myślą, co się z nim dalej stanie i co z tym plastikiem. Chciałaby, aby jak najdłużej były wszystkie i nic nie bolało. Aby czuła ten swój świat pod palcami i potrafiła go opisać. Żeby był. Żeby była.