28 lut 2019

M 288:

Rozdeptała luty trochę Sauconami a trochę Brooksami na całe sto dwadzieścia dwa kilometry i ma z lekka dosyć, niech już będzie ten koniec marca, kiedy wreszcie nie będzie musiała zbijać sekund jak gorączki, bo trzeba tak, żeby potem sobie powiesić na szyi wieniec laurowy, że wyznaczyła sobie taki cel i oto jest. Gdzieś pomiędzy krokami majaczy las i zapach wiosny, ziemi nieśmiało trzymającej ramionami resztki zimy, czy to już się zacznie, czy jeszcze trzeba będzie poczekać i jakiś agonalny dźwięk mrozu skuje  na biało to, co już przytuliło się do ciepłego.  Koniec lutego to też jej urodziny, spokój i oczekiwanie na to, co będzie, cisza w środku, jak smak kremowego sosu z nerkowców, jak mascarpone roztapiające się na chrupkiej bezie z wyrwą na borówkę amerykańską, jak mleczna czekolada z Belgii w słoiku trzymana na czarną godzinę jak w latach jej dzieciństwa, kiedy coś słodkiego zza granicy leżało do czasów aż spleśniało, zmurszało i okryło się niesławą, bo szkoda było zjeść bo drugi raz mógł nie nastąpić. Więc jest w niej miękko jak w pierzynie u babci, leżąca na łóżku w ostatnim pokoju w amfiladzie, w którym zawsze było chłodno, tykał zegar i wisiało zdjęcie taty od komunii i to pamięta jakby to było wczoraj, ale tego pokoju już nie ma, bo dom babci już nie istnieje. 
Zanim on dojdzie do ich łóżka w sypialni, zanim go wciągnie cienkie światło sączące się z małej lampy, zanim pozamyka drzwi, psi sen, dźwięki w radiu, popstryka srebrnym kontaktem, to ona już śpi tak, że bardziej nie można, bo trafiła ją kula snu tak skutecznie, że wpadła w sen i się w nim utopiła. Zawsze na lewym boku, z gałęzią cienkiego nadgarstka powieszoną na kołdrze w paski, na samym brzegu łóżka, odpływa w swoje sny, zawsze barwne i duże i do zapamiętania rano.
Jest zatem dobrze, nie trzeba więcej, bo ma tyle, że dziękuje za to co jest w każdej minucie. Więc trzyma to jak dmuchawiec swoje spadochrony. Kiedyś może polecą i zasieją dalej i to też dobrze.


19 lut 2019

M 287:

Zagubiła się gdzieś pomiędzy spadającymi lutowymi dniami, jakoś tak zupełnie bez ładu i składu, nie pamięta, kiedy sobie robiła peeling, wciąż stawia na to samo serum The Ordinary z miedzią i krem z napisami po japońsku i nie ma weny na więcej, chociaż na półce więcej ma. Niby mieli urlop, ale nie od wszystkiego, bo od wszystkiego się nie da, ale głowa wciąż wciągnięta w echo wyrzutów sumienia, bo nie pisała konieczności, a potem, jak już musiała, to małe one chorowały na jej rękach i nie można było i kupa liter leży do rozładowania a jest tak rozmemłana, że nie jest w stanie w porę ich rozplątać jak powinna, zawsze ma opóźnienie, zawsze. Bo nagle szuka tego, co nie trzeba, bo on lubi drop 4 mm i takich butów do biegania jest mało i ona musi poszukać, czy na pewno. Świat stanął na dropie i trudno pisać, jak trzeba szukać. Jakoś jej niekonkretnie w niczym, jakby nie szła do przodu ani do tyłu, jakby coś miało smak, a zaraz je traciło, chociaż gotuje z rozmachem i dobrze, tak sobie miesza i doprawia, bawi się w kuchni, co uwielbia. Z pisaniem ma tak, jak z robieniem na szydełku, czasem słowa ułożą się w ścieg, ale trzeba je spruć i ułożyć na nowo, czasem wyjdą krzywo i wtedy trzeba jeszcze raz. Niekiedy jest ich tak dużo, że nie można o ani jedno więcej, tak, jakby jadło się wiele ulubionych rzeczy, na przykład sushi, a po przekroczeniu menisku wypukłego pojawiły by się california maki z pieczonym łososiem lub krewetką w tempurze albo sernik nowojorski, albo wirtuozerskie eklerki z takiej cukierni w Gdańsku i wtedy jest ten moment, że naprawdę nie można. Tak jak ze słowami.