23 wrz 2016

M 228:

Jak się potoczyły te dni w dół września, to ona nawet nie wie kiedy, bo większość z nich i tak podparta krzykiem małej jej, bo jeszcze nie wyrosła z demona w  jej brzuszku, z tego, co w nim siedzi i nie pozwala jej na bycie słodkim dziecięciem, jeszcze nie. Napełniła słoiki końcem lata, zapachniało malinami i mirabelkami, gdzieś wcisnęła te kilkanaście słoików w brak czasu, ale się udały. Wracała w tym początku jesieni, z nimi w samochodzie, wioząc pięć ryb do ich stawu, bo przecież czego to ona nie zmieści do granatowego samochodu oprócz dwóch wózków, zakupów, dwulitrowej coli, butów na zmianę, lalek, chrupków, torby z dziecięcymi rzeczami, pustych kubków po kawie i kolekcji okruchów, myśląc sobie gdzie ona jest tak naprawdę. Ile z niej zostało, odjąwszy kilkunocne wstawanie, kiedy z całej siły walczy żeby nie zasnąć i nie stracić czujności kiedy trzeba, gdzie ona jest w porannym bezlitosnym budzeniu się, kiedy musi unieść ciężki kamień niewyspania nie do rozbicia żadną kofeiną, kiedy włącza turbodoładowanie i sadzi fioletowe astry i wrzosy przed domem, bo ją to uśmiecha, bo stara się dbać o wnętrze i zewnętrze domu. Ile jej zostało w codzienności wypełnionej do minuty, niby ma dużo czasu, a nie pisała od tak dawna, to znaczy nie tu, gdzie powinna a tam, gdzie musiała. Ponosiła sobie lakier do paznokci strasznie długo, rozjeździła  w dwa tygodnie ponad tysiąc kilometrów, znów wieczorem usiłuje nie wyglądać na zmęczoną przy pomocy olejku z róży, coś mało działa a rano ledwo wstaje bo turkuć podjadek w plecach podgryza nerw kulszowy i ona przez to codziennie zmaga się z bólem, już właściwie go prawie oswoiła. Ma czasem tak, że nie patrzy w lustro, nie zastanawia się, maluje rzęsy i brwi, zakłada ulubione szare dzianiny, bo tak wygodniej i idzie w te swoje konieczności zatopione w śliwkach i gruszkach, bo jesień, bo lato upalnie się żegnało. To trochę jak ocalanie świata wykrojonego foremką w kształcie małych nich, jej i jego, bo na zewnątrz nie dzieje się dobrze i doskonale sprawdza się przepowiednia w książce 'A w Patafii nie bardzo', jak mocno pamięta tę książkę zaczytaną do porozklejanych kartek wie tylko ona. Nie ma jej więc za bardzo, jest opakowanie, jest zapach kawy parzonej w kawiarce i bułka z serem i z miodem, chłodne poranki i kłująca w nos wilgoć, są nowe ryby w cichym stawie, malwy z boku domu do obcięcia, są plany na to, co przyniesie kolejny miesiąc, ale na razie żyje bez koloru.