21 gru 2013

M 163 albo jak nie wierzyć w anioły:

I nadszedł wyczekiwany, grudniowy wieczór, kiedy dziać się zaczęło, a tego dnia była bardzo zmęczona i myślała, że nie wytrzyma długiej, bolesnej nocy, ale się udało, jakby organizm wrzucił piąty bieg. I było tak jak chciała, jak sobie wymyśliła, jak przewidziała, to magiczne przejście na świat, wielkie tsunami wzruszenia, a potem dwie godziny tylko w trójkę i oglądanie małych rąk o jej paznokciach i stopek o kształcie stóp jego i wielkich, zamkniętych oczu i przylegających uszu. Nić, jaka łączy ją z nią, to mało powiedziane, to powróz niesłychany, z żelazobetonu, nie potrafi przez niego nawet wyjść na chwilę do sklepu, jest w stanie wytrzymać piętnaście minut bez tej ślicznej, małej, zgrabnej główki, bez jeszcze granatowych oczu wpatrzonych w nią, bo może akurat zrobiła się głodna, a tego troskliwy tata nie utuli. Mamą staje się stopniowo, zapomina się o bólu, bo on zawsze towarzyszy narodzinom i to jest normalne, więc najpierw jest oszołomienie, że to już, że się stało, że to maleństwo jest cudem, połączeniem ich, jakby się niebiosa zmówiły, że ma być właśnie taka i właśnie teraz, a później się zaczyna. Rośnie to gigantyczne przywiązanie, zazdrości się innym kolanom, że trzymają zawiniątko z nią, bo ona przecież i on też utulą najlepiej na świecie i nikt inny nie głaszcze z czułością małej głowy tak jak oni. Jak cudownie czas zakreśla swoje pętelki sprawiając, że ona rośnie, z dnia na dzień się zmienia, jak cudownie, najpiękniej jest obserwować każdą bezcenną w niej zmianę, która ma swój jeden jedyny moment. Gdzieś tam narastają Święta, a ona po raz pierwszy w życiu nie dba o leżący kurz, o to, że nie będzie stać w świątecznej kolejce po świąteczne konieczności, bo ta mała wymija wszystko i jest wszystkim, prezentem, brylantem, wymarzoną hondą jazz, szczęściem totalnym i rosnącym w niej jak las z sekwojami. Ma jeszcze zapędy na bycie doskonałą panią domu, ale widok maleńkiej, wpatrzonej w nią buzi z wielkimi oczami, rąk układanych w opowiadające co słychać, niemowlęce historie, skutecznie je studzi. Mogłaby tak siedzieć razem z nim i w trójkę zawiesić się w bezczasie, chociaż miauczą pieskoty, chociaż trzeba by coś zjeść, nawet suchą bułkę jak nakazuje bezlaktozowa dieta, jakby za oknem nie istniał świat, jakby w kalendarzu nie galopowały dni ku Świętom. Niebywałe poczucie, że oto doszła do pełni, do której prowadziła bardzo długa droga, udało się, tak bardzo bardzo i teraz będzie z całej siły czuwać, rozłoży skrzydła, aby jej ukochany mały anioł, najcudowniejsze połączenie ich, rosło pięknie jak nieujarzmiona, ogromna miłość, z której powstał.

5 gru 2013

M 162:

Tak, to miało być dziś, kiedy spojrzała w marcu w dół kalendarza, miesiące potoczyły się szybko, w dół, aż do samego czwartego grudnia, kiedy w jego okolicy miało nastąpić wielkie wydarzenie, ale nie nastąpi, wybierze sobie moment kiedy indziej.
Oj chodź już tu bądź z nami z tatą który ma świder w ciemnych troskliwych oczach i z mamą która wczoraj biegała po lesie krokiem legionów rzymskich żeby było szybciej żebyś już była bo świetnie się nadal czuje podobnie jak Ty tam. Oj bądź już tu gdzie dwakoty i brązowy pies który boi się sztućców kominkowych i śpi w kocim spaniu i pogryzł ostatnio swoje duże nie do zdarcia i co teraz. Codziennie robi się coraz zimniej świat robi Ci miejsce no chodź już tu mama jeszcze wcina musy czekoladowe orzechy i miód z Mazur przywieziony gryczany bo potem może go jeść nie móc a uwielbia. Gotowa z wszystkim sprząta obiady wymyśla i dziesięć razy przepakowuje torbę bo jeszcze ręcznik ciemny bo część śpiochów wyjęta bo i tak tata je później przywiezie i obładowana książkami herbatą nawet puszką z musli uzbrojona w zalążek domu pojedzie do szpitala i tam będzie na Ciebie czekać grzecznie i najbardziej cierpliwie jak umie obiecuje. Ciekawe czy będziesz lubiła ważki i spacery nad jezioro i robienie muffinek i kolor fioletowy czy uwierzysz w księżniczki i moc niebieskiego koralika jak w Karolci czy będziesz kochała cztery warszawskie pstroczki bała się Karma i Katli, wierzyła w Nangilimę i bała się Muminków. Czy z tatą o piegowatej skórze będziesz wygrzewała się na sośnie gdzie powstanie Twój domek i razem z nim poznasz jaki jest koci nos a jaki psi czy poznasz głos czarnej koty która wmruczała się w maminy brzuch bo wiedziała że tam jesteś jakimś kocim zmysłem nie wiadomo skąd. No bądź - pojawisz się kiedy chcesz nie kiedy farmakologiczne wymysły zmuszą Cię to ruszenia się stamtąd ale bądź. Świat osiwiał od tej ogromnej cierpliwości, na którą ona musi się zdobyć, zamknięta w przestrzeni konieczności szpitalnego pudełka czeka tak cierpliwie na ile ją stać.

13 lis 2013

M 161 albo ona i ona i on:

Zawsze będzie pamiętać moment, kiedy w połowie marca wiedziała, że mała istota, na którą czekali długo a ona jeszcze dłużej, wybrała właściwą chwilę na pojawienie się w niej. Dzieci wybierają sobie rodziców, wpasowują się w jedną czasoprzestrzeń i są. 
Od tamtego marca do tego listopada minęło dziewięć najpiękniejszych miesięcy wypełnionych najpierw okropną sennością, znamienitą zwłaszcza na stacji Shell pod Puławami, a potem słonecznym, ogromnym i radosnym latem, kiedy ściągnęła do domu wszystkie nitki przyjaźni, kiedy zawęziła więzy między stęsknionymi dziewczynami. 
Dla małej jej dni były wypełnione słuchaniem bicia serca, patrzeniem od spodu na rosnący brzuch, jak robi się w nim coraz więcej miejsca i można fikać nogami, słuchaniem, jak mama szumi po nim wtedy prysznicem i robi się ciepło. Niezmienne  podróże ŁódźKrakówWarszawaKazimierzDolnyŁódźKrakówWarszawaNowySącz zmieszały się w jeden radosny ciąg, który mała ona mogła czuć wibracjami ich szafirowych samochodów. Co ona czuje. Co i ile słyszy. Jakie polubiła smaki i czy będzie pamiętać kolację w sierpniowy wieczór w tajskiej knajpce, kiedy jej mała koleżanka, już na zewnątrz, podbijała serca francuskich turystów. Najpierw razem miały fazę na pomarańcze, potem na kiszone ogórki, hot dogi, chili i mleko kokosowe, potem na słodkości, skrzętnie wydzielane rozumem. Przez te miesiące mijały kolejne spodnie, potem zostały już tylko getry, bo nawet ciążowe dżinsy nieprzyjemnie uciskają dół brzucha, zwłaszcza jak siedzi. Poduszek wtedy nigdy dość. Aż urosła trochę ona i bardzo ta druga mała, będąc już na końcu swojej dziewięciomiesięcznej symbiozy. 
No więc jaka ona tam jest. Jak wygląda. Będzie zdrowa. Z oczami jej czy jego. Czy będzie miała piegi po tacie i język geograficzny po mamie. Jak zareaguje na kotę, która tyle czasu nieustannie mruczała w urosłą górę jej brzucha, wywołując ruchy tektoniczne. Co zrobi jak zobaczy śmieszną mordę psa, ustawicznie śpiącego w kocim spaniu. Czy jest ciekawa, jak wyglądają jej mama i tata, chociaż może ich sobie już wcześniej pooglądała gdzieś z góry.
Ona patrzy na górę swojego brzucha, na razie spokojnego i czeka na to, kiedy ta mała, ukochana ona wybierze sobie dzień na urodziny.  Czy będzie to czwartek czy niedziela. Czy ona będzie sama w domu, czy raczej splotą się wszyscy w jeden wspólny wieczór. Czy stanie się to wtedy, kiedy spakuje torbę do szpitala, bo na razie jeszcze nie ma odwagi. Zostało mało czasu, coraz mniej cierpliwości, żeby przesuwać takie same koraliki dni po nitce tygodnia. Kiedy zobaczy małe stopki i ręce, wykrzywioną buzię i ciemne włoski i pochylone nad nimi jego rozpalone, przejęte oczy, kiedy wyłączą te wszystkie lampy i łóżka i zostaną sami w trójkę, rozpadnie się na atomy ze szczęścia, tak wielkiego, że za nic chyba go nie uniesie i wyleje się z niej ta przepastna, ośmioletnia tęsknota, bo tyle na małą nią czekała.

5 lis 2013

M 160 albo rok temu:

Też padał deszcz, a ona zamknięta w molochu na wjeździe do Łodzi, leżała na niewygodnym, skrzypiącym łóżku, na moment wysiadłszy z kołowrotka w mieście na Wu, jeszcze wtedy. Badała teren, czy najbardziej oczekiwana mała ona, może w niej zamieszkać. Po lewej stronie leżała dziewczyna z czwartym dzieckiem w drodze, po prawej taka też z dzieckiem, ale sporo mniejszym i z niepokojącymi objawami, a pośrodku ona z boleśnie pustym brzuchem. Gdzieś tam, w świecie okrągłych białych stołów, fleszy i gwiazd, rozdawano nagrody "Doskonałość Roku" i ona wiedziała, że będzie sukces, bo włożyła w niego całą duszę po sam koniec, a duszę ma przepastną, pojemną i dużą. Nie mogło się nie udać, po raz trzeci i być może ostatni, chyba, że Los znów stworzy okoliczności, w których trzeba będzie zaczarować i z całej siły wierzyć, że się uda. Bo jakby nie wierzyła w wyznaczane cele, to nigdy by się jej nic nie udało. I nie umiałaby się podnieść z żadnej porażki i z tych podnoszeń nie powstałby sukces. Więc rok temu wyłączyła windę z pracą i stanęła miedzy piętrami i odpowiedziami, co tak naprawdę teraz powinno być ważne. Dziewczyny po prawej i po lewej patrzyły na nią trochę jak na zjawisko, które wypadło z czasopisma, z tych wszystkich określeń, z których składał się jej świat w mieście na Wu, sklejał w jeden kawałek - rozumiejąc tylko przyimki. Ona, wpatrzona w służbowe blackberry dostała informację, że się jednak udało. Radość na szpitalnym łóżku, pomieszana z niepewnością, czy uda się i wszystko z tym, co w niej, mieszała nastroje. I tak, jak rok temu padał deszcz, tak i teraz rozdawały się nagrody ponownie, bez udziału jej serca już, ona, będąc w gdzieś hotelu i czytając tę wiadomość, że się ponownie odbył ten prestiżowy spektakl wie, że i ona dostała  najcenniejszą, tegoroczną Doskonałość, która jest ponad wszystkie blichtry i konsumpcje świata, ponad nie docenienia, ponad tytaniczną pracę, cierpliwość i wiarę, ponad wszystkie cienie - ją.

31 paź 2013

M 159 albo ogród zasycha:

Rdzewieje wszystko wokół stawu, klon już nagi, modrzew zbladł i czeka na wiatr, który zabierze mu resztki ubrania. Pachnie zaorana ziemia, pachnie ostatnie październikowe słońce, a zimowe, nocne godziny nadziewają się na sierp księżyca, który ona obserwuje regularnie wstając w nocy bo musi. Niebo z pozycji fioletowej kanapy wciąż jest bardzo duże i niebieskie, wykrojone półkoliście i odsłonięte, pozwala oglądać gości u sąsiadów i ich duży garaż i mrużyć oczy w jeszcze ciepłym słońcu. Męczy się coraz bardziej, piłka z dzieckiem w środku przeszkadza w oddychaniu, podskakuje samoistnie, nie pozawala na swobodne schylanie się, wiązanie butów i trochę zaczyna nie mieścić się za kierownicą. Rośnie sobie ta mała tam, napawając ich niezmienną radością, rozmawiają sobie z nią pukając palcami w brzuch, a ona zaraz się odzywa, fikając całą sobą. Nie mogą się doczekać oczu, palców, krzyku, uśmiechów, całej jej, która zawładnie nimi do końca życia, niewiarygodny cud, który powstał z dwóch mikrocząsteczek jej i jego, które spotkały się w jednym czasie. Więc ciągle jeszcze czekają, ona dużo w domu, odpoczywa, jeszcze robi zakupy, jeszcze gotuje, sprząta trochę mniej, leży dużo na lewym boku bo tak trzeba, śni o trojaczkach, zasypia szybko i mocno. Czas i zwolnił i przyspieszył w innym wymiarze, odarta z dodatkowych zajęć, z kosmetycznego świata, który gdzieś tam sobie istnieje i ma się dobrze, tęskni trochę za tym swoim ustawicznym podróżowaniem, podglądaniem rytmu miasta, tym, co nowego w starych, znanych miejscach, zjadłaby drożdżówkę z małej cukierni przy Pięknej, albo od Hawełki albo od Dybalskiego, smaki ma rozpięte pomiędzy trzema miastami i ciągle szuka tego w tym czwartym, najmniejszym, tu. Na razie polubiła targ, na który mówi się targowica, nie rynek jak w mieście na Ł, na którym można kupić kółko do taczki, pojedyncze małe pory i selery z nacią, leżące pojedynczo na drewnianych skrzynkach, natkę pietruszki za złotówkę od starszego pana ze sztucznym okiem, marchewkę z ziemią, bo taka najlepsza z pola, rozmaite mięsiwa i swojskie kiełbasy, troskliwie opakowywane w papiery przez sklepowe panie o spracowanych twarzach i rękach. Nie ma białego sera od baby próbowanego na końcu noża jak w mieście na K, nie znalazła regionalnych smaków, oprócz dżemów, troskliwie robionych przez jednego pana z ulicy Miłej, salcesonu nie jada, a podobno świetny, ale może powoli coś jeszcze uda się znaleźć, zwłaszcza, kiedy będzie paradować z wygodnym wózkiem Casualplay S4 o świetnych resorach na te góry i doły. Uwielbia sympatyczne panie w Lewiatanie, które dbają o najlepszy towar i hojnie nakładają śledzia z żurawiną, panie w kiosku, które zawsze starannie pakują gazety i się witają i żegnają, nie znosi mięsnego, w którym nieznośna kolejka i tryliony oczu wpatrzonych w jej brzuch, który musi czekać na swoją kolej nawet pomimo próśb, takie życie. Wzgórza i doliny, zaniedbany park, rynek z popsutą zabudową w ciągłym remoncie, piękny zalew i las, dziwne trochę to jej miasto, kontrastów pełne i pozytywnych zakamarków z dobrymi ludźmi, i w takim mieście właśnie za miesiąc pojawi się mała ona, stworzona z jej miłości do podróżowania i bycia na miejscu jak on i ciekawe co z tego ich połączenia się okaże.

17 paź 2013

M 158:

Poranki zaczyna o świcie, kiedy w brzuchu, zwłaszcza po prawej stronie budzi się mała ona, macha rękami, przekręca się, kopiąc silnie piątą i szóstą godzinę, popychając zegar nie spaniem. Ona wsłuchuje się w jego stabilny oddech, przygląda, jak profil o małym nosie rysuje świt i jak zapalają się światła w dachowych oknach u sąsiadów naprzeciwko. Zanim się przekręci z boku na bok, trochę mija, bo ośmiomiesięczny brzuch żyje własnym życiem, nie bacząc na wygodną poduszkę fasolkę, która zawsze przynosi błogi sen. Świt więc nastaje i tak ona rozpoczyna dzień, rozbudzony znienacka, zaczynając nie wyspany dzień. Potem czeka, sprząta trochę, gotuje, aby zdążyć z nim zjeść obiad, potem on pije szybką kawę i jedzie szafirowym samochodem na drugi koniec miasta, a ona czasem śpi, czyta, idzie na spacer z psem na niebieskiej smyczy, który oszalały z nosem przy ziemi zgłębia kody i wiadomości zostawione na trawnikach i w zaułkach przez inne psy. Brzuch nie pozwala szaleć, zbyt długo iść, bo już się trochę bardziej męczy, już gorzej się z nim oddycha. Pudelki i plotki nie będą śledziły, ile przytyła, czy wyszła umalowana czy nie, w małym mieście jest zupełnie anonimowa, nie ma znaczenia, nie musi się niczym przejmować, bo tu nie spotka koleżanki ze studiów, ani ze szkoły, ani nawet znajomej. Pozdrawiają się z panią z kiosku z gazetami i z paniami z Lewiatana, które sprowadzały dla niej sok z buraka, pity przez nią lata świetlne, aż jego smak umarł na zawsze z przesytu. Chodzi sobie po sklepach wyszukując smaczki, przesuwa czas na suwaku dni, aby szybciej minął, bo ciąża to tak naprawdę i duże, najpiękniejsze na świecie wyciszenie i wielka samotność. Nie czyta głupkowatych forów dla betoniarek, folguje przy Milce z karmelem, ale z umiarem. Brakuje jej pracy, chociaż nie ustaje w planach na po. Rozgrzewa się w kokoniastym płaszczu, podglądając, jak jesień coraz bardziej rdzawi i ogałaca ogród. Wścieka się na psa, który nieustannie chce wejść i wyjść bo coś, bo zjadł i musi, bo coś widzi, bo niespokojny, a ona już nie wstanie w minutę, nie wygrzebie się szybko z fioletowej kanapy. Usiłuje zrobić sobie pedicure najlepiej jak umie, co nie jest łatwe, kiedy manewruje się obok piłki lekarskiej chcąc precyzyjnie dosięgnąć stopy. Ogląda wieczorne seriale i programy kulinarne, czyta gazety bogate w ploty i książki o dzieciach, nie wiedzieć czemu nie mogąc skupić myśli na niczym poważniejszym. Potem w łazience o rozkosznie ciepłej podłodze kąpie się w olejku Eucerin albo żelu pod prysznic Lierac, wciera oliwkę Clarinsa i krem do ciała Tołpa Body Mum, serum Lierac i krem na noc Eris Tokyo Lift, który delikatnie napina jej skórę. Pielęgnuje się póki czas, bo może sobie na to pozwolić, na ten luksus, za którym tęskniła tyle. Rozbija na cząsteczki te dzienne chwile, które spędza w ciepłym, jesiennym domu z pieskotami i wierzgającym brzuchem, którego zawartość kocha nad życie.  I tak aż do kolejnego zmrużenia oczu, kiedy świt i brzuch zastukają równocześnie, że już trzeba otworzyć kolejny dzień, śniadaniem z nim, pozaglądaniem tu i tam i podobnym rytmem, który coraz bardziej zbliża ją do tego, co zależy wyłącznie od niej i jest najbardziej nieuniknione na świecie.

9 paź 2013

M 157 albo łatwopalni:

Nie ona wymyśliła to słowo, nie szkodzi, ale jakże ono istotne, jak bardzo na codzień i wszędzie na czasie, łatwopalni są wokół w przyjaźniach, w zaczynaniu i nie kończeniu, w chęciach i rozmytym horyzoncie, w planach i finałach, w związkach i rozstaniach. Ile ona ma za sobą znajomości przelotnych, z pracy, z kolonii, z imprez, polubień na Facebooku ludzi, dla których nieustannie życzliwą jest, ale nie sposób wszystkich ugłaskać, pozdrowić, zapytać co tam, bo zresztą i tak się usłyszy w porządku i nie ma rozwoju kłębka do nici rozmowy. Kończy się pracę i już, pakuje pudełko z materiałami, gubiąc po drodze tysiąc rzeczy i zostawiając pożyczone książki na półkach osób, którym się je pożyczyło, mówi cześć a potem podgląda zaledwie co się u nich dzieje, albo i nie, bo po co, świat jest pojemny na następne wątki. Ona ma tysiące rozplątanych nitek znajomości, nie da się wszystkich uporządkować w kłębki, zresztą po jakimś czasie się plączą, aż głupio zapytać co tam i w tym stanie tkwi się tak aż w nieskończoność, a można by to przerwać jednym słowem. Ale może tamta strona ma tak samo, że nie chce, że nie potrzebuje, że ucięła nitkę i tylko nie odlubiła od znajomych i tak się to wszystko ciągnie bez celu.
Ona tak ma, że czasem się martwi, że komuś źle albo dobrze, a ona nie ma odwagi utulić albo uśmiechnąć się razem z tą osobą, bo w sumie zamknęło się jakiś rozdział i po co wracać, nie można z wszystkimi przeżywać trosk i radości, chociaż bardzo by chciała, bo za mała na to wszystko i za mały czas. Łatwopalna w obietnicach jak każdy, obserwuje innych łatwopalnych, którzy są na różnym etapie milczenia i cierpienia, że się w porę nie odezwało, albo nie domówiło, nie dopisało, nie wyjaśniło. A może jest tak, że się po prostu odchodzi, jakby się na swojej linie wspinaczkowej odpadało od ściany i już i szło dalej i nic to, takie życie i już, bez myślenia, że ktoś, od kogo się odpadło, kto był kiedyś wsparciem i ścianą może płakać, może tęsknić, ale nic nie powie bo takie życie przecież. Najważniejsze to zauważyć, że tak jest, chociaż kto tak powiedział, skoro najważniejsi dla ludzi są najczęściej oni sami. Ona tak nie umie, chociaż zostawiła za sobą wiele rozpoczętych wątków wśród znajomych, zawsze o nich myśli, przeżywa samotności, niemożności, potknięcia, milczenia. Ma za sobą jedną przerwaną przyjaźń, której linę musiała odciąć z niezrozumienia, z niedopowiedzenia, która nad nią trochę wisi jak nieczynne wysokie napięcie, ale tak być musiało, takie najwyraźniej było przeznaczenie. Chociaż uwiera. 
Patrząc w dół lat przeżytych spotkań, nawiązanych i otwartych obietnic wie, że nie jest jedyną łatwopalną, że tak się dzieje w świecie, szkoda tylko, że czasem tak szybko, że czasem można by odezwać się nieco bardziej i pociągnąć nitkę znajomości bo nie wiadomo, kiedy ona się urwie i co w nas zostawi. To trochę tak, jak z porami roku - zawsze są, mają określone kolory, ale po czasie nie pamięta się jaka była temperatura ani kolory. Kto więc nie jest dziś łatwopalny, kto podtrzymuje wszystkie nawiązane znajomości, zauważa, dba i chroni, kto pyta i rozmawia i się przejmuje, kto się nie obraża, rozumie i czeka i nie zostawia, kiedy ten drugi odpada od ściany?
A najbardziej istotne jest to, że nigdy się nie wie, kiedy widzi się drugą osobę ostatni raz i co ten raz w nas pozostawia.

29 wrz 2013

M 156 albo wsiąkła we wrzesień:

Wrzesień potoczył się jak śliwka, których zatrzęsienie, podobnie jak kropli deszczu i zasnutego nieba. Upalne lato zakończyło się nadmiarem pracy i brakiem w niej liter, dniami rośnięcia brzucha, jego zatroskanych oczu, że ona tyle przed komputerem jak mnich. Ale i tak znaleźli czas na słoneczne krakowienie się, na pokoju dla małej urządzanie, w kremach, ważkach i nastrojowym fiolecie. Podkradająca zieleń jesień sypie gruszkami i plejadą jabłek, które pieczołowicie zjadają, oglądając wieczorne seriale, przez deszcz nieustanny zaniedbując las, bo mokro bo błoto, bo nie chce się. Ona rośnie teraz bardziej niż szybko, ładnie, bez żadnej niechcianej kreseczki na brzuchu, nieco bardziej senna, obolała, bo plecy, bo nogi, bo kolano lewe, bo zjadłaby to i owo, ale w sumie może niepotrzebnie, bo musi uważać, żeby utrzymać się w ryzach i żeby potem było łatwiej i ona tak chce a nie, że musi. Jesieni się coraz bardziej, niebo wykrawa okrągłą foremką księżyca nie przespane noce, z jakiegoś powodu usiane galopującymi myślami. Ostatnie dwa miesiące w dwójkę, toczące się i niespiesznie i jednocześnie szybko, ze zwolnionymi obrotami liter w niej. Popadła w jakieś straszne niepisanie,w jakiś marazm słowny, bo co, bo kochają się niesamowicie z żarem jego ciemnych, palących oczu i z wyrazistością szaroniebieskich jej, z usypianiem w łóżku, ona na rogalowej zbawiennej poduszce, on wtulony całym sobą w jej plecy, z ręką na podrygującym brzuchu, w którym narastający cud wiąże ich ze sobą jeszcze i jeszcze bardziej. Pomiędzy dniami jak kartki z podróży pomięte zmęczeniem, zapisane przejechanymi kilometrami, wrażeniami i tęsknotą za ułożeniem się na lewym boku na fioletowej kanapie, wtyka w te nie pisane dni wizyty w ZUSie ze zwolnieniem, odkrywanie cukierni, w której półfrancuskie drożdżówki o swojskich nazwach i świętokrzyskie kremówki, odkrywa tu i tam to ich miasto na wzgórzach, posiekane blokami, zakreślone rondami i szyldami sześciu Biedronek. Odwiedzili drogie im miasta, jakby żegnając się, że jak ponownie tam wrócą, to już nigdy nie będzie tak samo, tylko przestrzenniej, lepiej, więcej. Ogród jeszcze zielony, z lekka zasnuty, koty z katarem i wiecznie nie opierzony pies, dni, kiedy powinna spać więcej i mniej pić kawy, krótki termin przydatności jej do długich spacerów wchodzą w spokojną kołyskę z jesieni, z której za nic nie chce się wyjść.

18 sie 2013

M 155 albo w sierpniu:

Wyrwali się znienacka z ich miasta, pozostawiając konieczności w postaci sprzątania rzeczy w schowku i ustawiania pokoju dla dziecięcia, zapakowali szafirowy samochód i pojechali mocno na północ. Zielone drogi przetykane kłaczkami chmur z waty, prowadziły ich w mazurską, opętaną latem zieloność, w szum drzew bez ptaków, w zapach wody rozlanej wieki temu, powtulanej soczewkami w zagłębienia otoczone lasami. Niebywały spokój, zapach lasu taki jak w dzieciństwie, lekko wilgotny, ziołowy, przypomniany gdzieś w zakamarkach pamięci - koił i wyciszał. Można tak iść ręka w rękę, jej prawa zawsze w jego lewej, rozmowa opuszków palców w rytm kroków trwała godzinami. Warczące samochody z prędkością światła rozjeżdżały mazurską ciszę, zabijając po drodze borsuka, którego jeszcze ciepłego, zanieśli w grobowiec zarośli, bo oni są z tych, którzy przystaną i zauważą i pożałują. Pochyleni nad sobą, nad chwilami, które przepływały po lekko zasnutym niebie, trwali w to podarowane lato smakiem gryczanego miodu, placków ziemniaczanych gdzieś na zakręcie spływu kajakowego, wędzonego jesiotra i pieczonego pstrąga i za nic nie chcieli, aby taka sielanka kiedykolwiek się skończyła. Pięknie jest znaleźć drogę w lesie na spacerze i ucieszyć się, że zaprowadzi w pobliże celu. Pięknie jest zjeść maliny albo jabłka pirosy albo śliwki i poczuć, jak w niej bombarduje mała istota. Leżeć pod lipą na trawie pełnej koniczyny i szukać takiej o czterech ramionach, na jeszcze większe szczęście. Sączyć dzień w przeładowanej knajpie i cieszyć się, że nigdzie się nie spieszy. Iść w stronę słońca, ku błękitnemu niebu i zatracić się w jednej chwili w nie skalanej niczym przyrodzie. Tak potrafią, patrzeć w ogromne niebo, kiedy jego ciemna i ciężka misa, podziurawiona w kropki gwiazd, przechyla się nas światem tworząc noc. Rano idzie się po rosie po kubek z herbatą pozostawiony na werandzie. Potem wielka kula palącego słońca wtacza się na niebo i przegania resztki niechcianych chmur. Potem robi się nic.
Doskonały czas na jeszcze większe obrotów zwolnienie, na milczenie wspólne i na wspominanie, jak bardzo jeździła pociągami i wklejała nos w szybę i w przesuwającą się mozaikę poza. Jak targała walizką, aż urwała się jej rączka, jak biegła po peronie w Toruniu, na obcasach, z cieknącą sałatką z Salad Story, bo nastąpił by koniec świata bez tego pociągu, jak gdzieś w hostelach i hotelach pachnących środkiem dezynfekującym, znajdował ją jedynie księżyc. Jak później wracała do niedużego pokoju w mieście na Wu i patrzyła na świat wyznaczony prostokątem okna. Jak mijała w zimne poranki w poniedziałek zmarznięte gołębie, oblane bułki z lukrem i Davida Beckhama w majtkach w kampanii dla H&M w miejscu, gdzie wielu się gubi. Jak później srebrną corsą walczyła z zimą i nieustraszenie wlokła wąsate ślady opon po zaśnieżonych drogach. W takim bezczasie jak pośród mazurskiej zieloności, wszystko to wydało się jakimś obłędem, kiedy po niecałym roku posiadania prawa jazdy potrafiła zjeździć zimę wzdłuż i wszerz i nie bać się tak podróżować i pchać się do przodu w takie życie, bo dzięki temu Los dał jej taki spokój jak teraz. Że można jeść sobie śliwkę na zielonej łące i pić herbatę z lawendą i móc robić nic i planować odwiedziny, krótkie podróże dla ludzi, być dla kogoś i już. Takie lato jak to powstało z marzeń i miliona wyrzeczeń, walenia się młotkiem pokory po głowie i takie lato - pachnące, smakowite, piękne, właśnie trwa.

6 sie 2013

M 154:

Od 9 rano, kiedy lunął upał, wciskając się w nawet w najbardziej zacienione zakamarki, właściwie nie ruszyła się z fioletowej kanapy. Zdołała jedynie zatankować szafirowe małe autko, pojechać nim po sok z buraków, must have sezonu do grudnia, kupić mu kawę i odebrać przesyłkę na poczcie, na której wszyscy na świecie robią wpłaty i wypłaty i dojechawszy do domu, padła. Nienormalnie gorące słońce wdarło się w mózg, osaczyło, nie dało zziajanemu psu zjeść ulubionej kości, zabijało na śmierć trawę i rośliny w ogrodzie. Można powiedzieć, że leje słońcem całe dnie, pozostawiając noce na krótki oddech i tak nie przynoszący należytej ulgi. Dni ciągnęły się smakiem dojrzałych, słodkich moreli, których mięsko rozkosznie rozrywa się w palcach, smakiem rozgniatanych na podniebieniu malin jedzonych z miodem spadziowym, z długim dźwiękiem chrupiących ogórków ukiszonych lekko, w doborowym towarzystwie chrzanu, czosnku i patyków kopru. Spacerowali przez kłujący komarami i kurzem las, cud, który powstał z ich dwojga, spokojnie rósł w jej brzuchu, teraz wielkości niedużego bochenka chleba, poruszający się w rytm jej dnia i najbardziej kopiący jego ciepłe ręce, kiedy już wieczorem leżeli w łóżku. Mogłaby coś więcej, ale z upału nie może. Pije białą, chłodną herbatę z lawendą, sok Don Simon z wyciskanych pomarańczy, walczy, aby żelaza było jak najwięcej, aby dziecko było mądre pije tran. Temperatura nie pozwala na dużo, ani na jedzenie, ani na wycieczki, na nic. Tonie za to w troskliwej pielęgnacji skóry i  niedługo z żalem pożegna olejek z Clarinsa, który z czułością wcierała w brzuch od czterech miesięcy, przegryzając inne partie ciała ujędrniającym masłem Tołpa Mum. Lekko zaokrągla się. Odkryła ostatnio krem Sylveco do twarzy, z nagietkiem i betuliną, o konsystencji masła, zapachu ziołowym, o tłustości wieczornej dużej, ale efekcie porannym znakomitym, jakby masło się roztrzasło, nawilżyło, wygładziło i wypiękniło nie tylko snem.  Roztkliwia się czasem, patrząc na rosnącą stertę rzeczy dla małej, wyobrażając sobie, jak niedługo będą poruszały się w rytm jej rąk i nóg. Taki czas powolnego lata, najbardziej w ich rytmie, wyznaczony jego powrotami na obiad w ciągu dnia, wizytami przyjaciół, ich wizytami tam i tu. W upale czytać tylko, zerkać, jak płowieje ogród, rozwiewać wiatrakiem rzęsy i wpisywać się w początek sierpnia nicnierobieniem z konieczności.

23 lip 2013

M 153 albo o powrotach:

Ona: obserwowała, jak nad betonowym Ursynowem upstrzonym reklamami piętrzyły się dwa nieba, z jednej czysty, wykrojony odpowiednią porą miesiąca, wyraźny plaster księżyca, z drugiej sączący się jeszcze aromat słońca i patchwork z granatowych chmur, zwiastujący noc. Pośrodku oni, wychodzący z kina, schowani wzajemnie w swoje ręce, szli do szafirowego samochodu, aby wrócić.
Nie znosi rozpakowywania walizek, segregowania tego, co do prania a tego co jeszcze nie, rozmieszczenia na powrót kosmetyków, zajrzenia, czy mają mleko w lodówce i coś na śniadanie, ponownego odkurzania, bo się znów nabrudziło, a coraz bardziej jej się nie chce. Powroty są pamiętliwe. Kiedyś w jeden lipcowy dzień Kraków pachniał na Kurdwanowie zakurzonym betonem, kiedy oblepionym przez lato pociągiem wjeżdżała po długiej podróży z Łodzi na peron. Ciągnąc niezmienną walizkę, jej atrybut od lat, nierozłączne małe mieszkanie, w tramwaju oślepionym słońcem, dostała telefon, że Amy Winehouse nie żyje. Dla niej właśnie taki jest lipiec w tym mieście, raz siekany deszczem, raz wypalany bezlitośnie słońcem, z niemiłą wiadomością akurat w tym miejscu i ilekroć tamtędy przejeżdża, to właśnie jej się przypomina. Amy brzmiała w pracy, kiedy w pustym sklepie snuły się między kosmetycznymi półkami nucąc 'Back to black', kiedy cierpła skóra od emocji i kiedy nagle trzeba było spaść na ziemię i znaleźć pani cień do powiek albo iść do kasy.

On: pamięta, jak szafirowym samochodem wracał od niej w pustkę domu, pełen jej i z wysiłkiem godnym Atlasa musiał przeżyć tydzień, aż do kolejnych zbawiennych piątków i jej uśmiechu zgniecionego ustami jeszcze na progu mieszkania.

Ona:
Wracając z wakacji, zazwyczaj spędzanych w Tatrach, na Mazurach lub na obozach harcerskich, zawsze wszystko wydawało jej się małe. Plecak ze stelażem upijał, w wygrzanym mieszkaniu latały osy zwabione słodkimi śliwkami, pachniały kiszone ogórki, tkwił bezczas. Gdzieś istniała obietnica kolejnych spotkań z nowymi znajomymi, w dobie bez telefonu, wisiała z nimi na pisanych listach, których wysyłała tony we wszechświat, wracały bardzo pojedyncze.
Obrazki z powrotów przejawiają się w wypatrywaniu wąsatej twarzy taty, który zawsze stał na peronie gdzieś z boku, zabierał plecak i zadawał mało pytań, widząc, że jest dobrze. Później, w Krakowie i w mieście na Wu, witało ją milczenie pokoju, zachwycone koty, wywleczone z szafy ubrania, w których spały, kiedy tęsknienie osiągało koci sufit.
W dzień taki jak dziś, mijający bez wyraźnego celu, chrupiący palonym zbożem obok domu, spacerem z psem po morele, ze snami toczącymi się w jej głowie aż do dziesiątej, kiedy wreszcie postanowiła wyłączyć ich projektor, wróciwszy do domu po kilku dniach wyjazdów,, nasycona kleparskim czarem sera od baby, szynką z Bidy i cukrowym groszkiem, po spędzeniu czasu na pikniku na parkowym skwerze pod rozpiętym niebem w mieście na Wu, tonie wśród toreb, rzeczy do wyprania, schowania, złożenia, wyprasowania, patrzy, jak rosną niechciane trawy i tak bardzo bardzo dziś jej nic się nie chce.

12 lip 2013

M 152:

Już jutro ponownie zaręczy się krakowskim obwarzankiem z Plantami, spajającymi wygrzane i wydeptane kratki ulic ulubionego miasta. Odwiedzi czas zatrzymany wszędzie tam, gdzie tyle jej nie było, trzymając go prawą ręką za jego lewą, bo on inaczej nie umie iść. Zajrzą tu i tam, potem ona zostanie i sama pozagląda dalej. W elastycznych getrach z Calzedonii, w luźnych bluzkach z Unisono, pomiędzy jej kośćmi biodrowymi usadowił się na razie jeszcze niewielki, ale codziennie rosnący melon, wieczorami kopiący go w ucho, ktoś, kto wyznacza jej rytm dnia i sprawia, że dba o siebie najbardziej na świecie, chcąc być najlepszym domem. Wokół rośnie lato, wraz z nią , podając coraz to nowe owoce i kwiaty, wypalając miasto upałem i chłodząc je deszczem. Coraz jej trudniej malować paznokcie u nóg na kolor jagodowego koktajlu, coraz trudniej spać na prawym boku tam, gdzie zawsze czeka na nią jego lewe skrzydło, coraz piękniej wypatrywać kolory mikroskopijnych ubrań, bo ona za nic nie chce samych różowych, gustując w intensywnych barwach. Tymczasem za oknem coraz bardziej płowiało zboże, na polu, przed ogromnym, luksusowym domem sąsiada na górce, koń z broną odwalali skiby pachnącej ziemi, pies spał w łóżku kota, a kot w wózku z kocykiem czekającym na swojego mieszkańca. Pod tarasem rosła pachnąca lawenda, a chmury piętrzyły się w niepowtarzalne sterty, tworząc burzowe zagrożenie. Dzieciak od jagód, który w zeszłym roku uzbierał sobie na skuter podsuwał fioletowymi palcami kolejny słoik pod nos, pan od jajek trąbił, że już jest, dwie staruszki obok krawcowej sprzedawały ziemniaki o różowej skórce, podobno działkowe. Nieduże miasto żyło swoim rytmem pisków dzieci, robót drogowych, zwiększającymi się cenami benzyny na stacji Statoil, a ona już czuła smak bundza z Kleparza, zobaczy, czy jeszcze jest tam siwiuteńka staruszka od warzyw, przypomni, jak chrupie groszek cukrowy, jak chleb od Pawlaka a jak od Buczka. Nieprzerwane lato, dostrzeżone w każdym kolorze i godzinie, będzie zapamiętane jako oaza spokoju, nicniemuszenia, bez konieczności i pogoni, kołowrotek odstawiony dawno temu zakurzył się i zepsuł, a ona po prostu bardzo kocha i dba i taka jej najpiękniejsza na teraz misja.

7 lip 2013

M 151 albo malwy:

Rok temu upał zaciskał słoneczne ramiona tak samo jak dziś. Rok temu, przejęci, zmierzali do miasta na K, aby połączyć się w rodzinę zielonej sukienki i grafitowego garnituru, aby w pełni zamieszkać w domu z fioletowymi wyłogami, z pieskotami i niedużym stawem. Wszystko się udało, rok niósł ich na fali tego, co dyktował im Los, odsuwając z orbity ich wspólnej planety miasto na Wu, potem zimę w srebrnej corsie a potem obdarowując ich na razie prawie trzynastocentymetrową córeczką, słodko nakrytą nogami gdzieś w jej mało widocznym jeszcze brzuchu, rozpromieniając tym samym to wspólne szczęście na cały wszechświat.
Tymczasem cała trójka patrzyła na soczyste malwy za płotem podpierające drewniane boki domów, goniąc komary i obezwładniające słońce, w niedużym miasteczku na Lubelszczyźnie, kołyszącym widokiem drewnianych dachów, ruin zamku i okładziny z piaskowca. Przemykali chyłkiem tam, gdzie jeszcze nie wstali niedzielni turyści, rozciągając się w uśmiechach jak widoki na zakole Wisły ze wzgórza w Męćmierzu, racząc się po drodze bułką z serem od Sarzyńskiego i wdychając ostatnie podrygi zapachu kwitnącej lipy. Na roztopionym z upału, kamiennym progu gdzieś w kazimierskiej bramie potrafili po tysiąckroć umrzeć ze śmiechu, bo on znalazł w gobelinowej torbie w koty, rzepowy wałek do włosów, a ona zupełnie nie pamięta, jakim cudem on się tam znalazł. Przeganiając ogromne słońce z prawej do lewej, sączyli dzień przez słomkę jak mrożoną kawę przynoszącą ulgę, nieustannie polując na swoje spojrzenia i przydrożne kwiaty. Dużo zresztą robią wspólnie, zaciskając krąg z siebie coraz bardziej, a to, co rośnie między nimi i w niej, łączy każdy wspólny dzień w węzeł gordyjski. Lubią tak mieć bezczas i korzystać z niego, póki można. Więc ona mało pisze, dużo myśli, fascynuje się dzieciowymi gadżetami z Elodie Details, łowi maty edukacyjne i leżaczki, gotuje to i owo, cierpliwie łyka tran Moellers i żelazo, robiąc przy tym malownicze błee i tak właśnie sączą się dni, małymi łykami, jak te, pite w Kazimierzu, co do milisekundy spędzone razem i niech czas mija jak ma mijać, bez konieczności i niemocy.

20 cze 2013

M 150 albo Daisy:

Horyzont od rana gęstniał i ciemniał w wybuchową burzę, przerażając pieskoty skulone w domu. Lato rosło powoli w bukiet pękającego zapachem jaśminu, peonii, rabarbarowego płotu i truskawek, pyszniąc się nawodnioną zielonością i nie chcianymi chwastami. Ona trochę jeździ, trochę nie, więcej i więcej odpoczywa, układa, przestawia i rozkoszuje się ciszą. Nad tarasem unosi się żabi chór, wróble dokazują w krzakach i czasem odwiedza ich mały, szary kot o zdziwionej minie, lubiący tak jak i ona tę ciszę. Chrupie młoda kapusta i ogórki gruntowe, koperek, którego on lubi mniej ona bardzo dużo. Wymyśla obiady, tworząc kulinarne książki tygodnia, kiedy nawet z pęczaku można zrobić danie warte gwiazdki Michelina. Wieczorem przypina sobie tysiąc gwiazd, które pękają na niebie, kiedy razem słuchają jak staje się noc i kołyszą w przedsennym rytmie.W kolejny upalny dzień, kiedy żar roztapia obcasy na chodniku, najlepiej siedzi się w domu, pijąc wodę w miodem, cytryną i lodem, słuchając starego jazzu i wyobrażając sobie, że choć przez chwilę mogłaby być jak Daisy w Nowym Jorku tylko po to, aby założyć misterną biżuterię od Rene Lalique i pomieszkać w domu w stylu Art Deco nie czując się jak w muzeum. Ktoś ją wyrwał stamtąd, ona to wie, przeniósł w wiek, gdzie o wszystko łatwiej, gdzie się jedynie stylizuje na to, co było, nie żyjąc tym na codzień. Ale być może wtedy nie spotkałaby jego, może byłaby znudzoną panną popijającą Moeta, na five o'clock zagryzając czas makaronikami i rozrywając kieliszkowym obcasem jedwab sukienki. W czasie, który tak bardzo się zatrzymał, kiedy jej rolą jest dom i bycie domem, wie, o czym szumią wierzby, bo ma niejedną chwilę, aby ich posłuchać. Wie, jak smakują najpyszniejsze lody, nie z włoskiej cukierni gdzieś bardziej na zachód, tylko z Nowej Słupi z małej kawiarenki, gdzie sztuczne kwiaty, boazeria i małomiasteczkowy klimat z podnóża Gór Świętokrzyskich powodują zmrużenie oczu z rozkoszy nad prawdziwie śmietankowo-truskawkowym smakiem domowych lodów, których jedyną konkurencję stanowią te na Starowiślnej w Krakowie. Może właśnie bycie Daisy wśród wybujałej zieloności, w bawełnianej, ciążowej sukience mamy, wyciąganie każdej minuty z dnia i smaku z wszystkiego, zatapianie się w jej brązowookim Gatsbym, który dzielnie walczy z kretami, wielka miłość do lewkonii, malw, maków, irysów, jaśminu i peonii, malowanie obrazków w prezencie akwarelami, oddalenie od kurzu miasta, nie bycie obtłuczoną walizką z domem rozwożonym busem i zatopienie się w tym czasie tu i teraz sprawia, że poczucie szczęścia wielkiego jak czerwcowe niebo jest możliwe.

5 cze 2013

M 149 albo bezczas:

Nieustannie zimny maj i początek czerwca pozwoliły pachnieć konwaliami bardzo krótko. Narcyze widziała raz, odpłynęły w przestworza czasu, zastąpiły je zwinięte piąstki peonii, delikatnie rozpościerające pierzaste wnętrze ku ołowianemu niebu, bardzo rzadko pokazującego rozpromienioną twarz. Chmary szpaków skubały trawnik, krety się kreciły i owa zielona przestrzeń otaczająca ich dom stawała się najważniejszą dla wszelkich okolicznych żyjątek. Ona obserwuje to wszystko z okna, mając czas na krojenie rabarbaru na tartę, na płukanie truskawek, na aromatyczny sos z wołowiny z pomidorami, tymiankiem i czosnkiem. Odsypia czas wielkiego kołowrotu i czyta. Kotwica wspaniale rozwijająca się w jej brzuchu przycisnęła ją do niedużego, zielonego miasta, którego cienie i blaski dopiero odkrywa. W większym mieście wszystko szybciej roztapia się w tłumie i w deszczu i łatwiej dotknąć kogoś pędzlem. Tu, jak się jest nie z tego świata, bez poleceń tysiąca, ciężko wyjmować kolory z kufra. Trudno. Może jak mocniej wrośnie w tkankę miasta, odważy się pójść tu do fryzjera, to może się to zmieni, bez względu na efekt po.
Jest za to pyszny, żytni chleb od Krawczyka i wiele osób polujących na Biedronki i Lidle. Pomidory lubi kupować w Lewiatanie, podobnie jak masło z Końskich, masłowo aromatyczne. Stała się fanką baru mlecznego "Miś", gdzie podają smakowite naleśniki i ogórkową. Zaniedbany i wyjątkowy klimat starych fabryk po dawnych, najsłynniejszych w Polsce zakładach produkcji wielkich samochodów zachwyca wielkim piecem, rampą, torami prowadzącymi w przeszłość i wspaniałym położeniem, przypadkowa zabudowa budynków, boleśnie wciska się między nieumiejętnie restaurowane, stare i niewysokie kamienice o wygiętych balkonach, ze zdartymi strupami elewacji, ukazującymi czerwone cegły. Pośród tej zieloności pnącej się po wzgórzach, pośród zaniedbanego, pysznego parku miejskiego, skwerów i  rond, jak wybryki peerelowskiej konieczności, jak wyrzuty sumienia masy pracującej, wyrastają wysokie bloki, nie pasujące do niczego, psujące swoistą architekturę miasta. Jak klocki domina rozstawione przez przypadek konkurują z wieżami równie przypadkowych kościołów, tworząc architektoniczny kocioł bez ładu i składu.
W mieście na S są piękne stare domy, okaleczone jednak brakiem zainteresowania i własnym, kompletnie bezmyślnie nałożonym kostiumem, przez krawców - gospodarzy, zachowując gdzieniegdzie swoje pierwotne kształty z czasów bardziej doskonałych proporcji.
Ona przemierza powolnie miasto wzdłuż i wszerz szafirowym twingo i coraz bardziej je lubi, zupełnie wysiadłszy z pracowego kołowrotka i aż jej dziwnie, że Los dał jej taki wytęskniony czas, bez konieczności, bez niewyspania, z ochotą na tysiące smaków, których składniki łowi w sklepikach, aby wreszcie dopełnić dionizji w domu, gdzie króluje rozdzierający żabi rechot i leniwe przeciąganie się pieskotów.

21 maj 2013

M 148:

W lesie pachniało majem, świeżym, zmokniętym bzem, najbardziej soczystą zielonością. Szli delikatnie na przełaj, omijając krzaki jagód z czerwonymi koralikami owoców, zalążków fioletowej pyszności i małe, jasnozielone perełki konwalii. Pięknie się chodzi po ich bezludnym lesie wdychając ptasie głosy, z szalejącym psem, kiedy jego lewa ręka łączy się z jej prawą idealnie, kiedy on podciąga jej przeszkadzający w tym kontakcie rękaw kurtki i dokładnie przylega ciepłą dłonią do jej ręki. Tak jest dobrze, kiedy są tylko oni podglądani przez drzewa i rośnie maj w kolejne dni tak, jak rośnie w niej drugie serce. Niedługo już pewnie przestanie spędzać kilowatogodziny w samochodzie, przestanie męczyć nieustanna senność, która staje się nieznośną i owocuje bólem głowy, jakby ktoś nałożył jej kłującą czapkę. Doba się liczy od snu do snu, czy wypocznie na tyle, że jazda w srebrnej samochodowej puszce nie stanie się męką, bo głodnieje natychmiast, bo musi się zatrzymać w Zwoleniu parkując jak zawsze umiarkowanie krzywo i kupując w małym sklepiku kefir i ziarnistą bułkę, a potem jadąc, trzyma kierownicę kolanami i ten kefir odkręca. Za Ćmielowem zęby szczękają o butelkę z Bobofrutem, bo dziury straszne, umilone jedynie i aż widokiem kwitnących sadów z dywanem kwitnących mleczy u stóp. Czas w jej brzuchu płynie wolno, poza nim dość szybko, ledwie zaczął się maj a już przekwitają magnolie. Ogród szaleje zielonością jak namalowany przez Moneta i do niego z ulgą wraca, do żabich treli, do zapachu skoszonej trawy pomieszanej z pachnącą po deszczu ziemią. Odwiedziła znajome betony w mieście na Wu, zakurzone, bardzo nie jej, z nieustannymi, uciekającymi tramwajami ludzi nad ziemią i pod ziemią, w mieście, które trochę boli, bo nie ma w nim K., a jakby była, to by się do niej jeszcze bardziej uśmiechnęło. Estetyczne panny z ustami maków mijały ją pod marszałkowskim H&M, wystylizowane włosy wyznaczały kolorową, uliczną modę, tak różną od lubelskiej i kieleckiej, jaką zwykła była oglądać. Więc zostawiwszy pośpiech miasta na Wu, przyjemny smak warszawskich spotkań, dziurę po nieobecności jasnowłosej K, i część swoich włosów u fryzjera, wróciła do swoich zielonych klimatów, do rośnięcia w niej i obok niej, z nieustannym snem, z ładną linią włosów, do psa, który wciąż widzi widma kaczek nad stawem, do jego uważnych, brązowych oczu i do spokoju, który parasolem bujnej wiosny rozpościera nad nią nieustanne, ósme niebo.

1 maj 2013

M 147:

Zagonieni dość w czas wiosny, czas odsychania i rośnięcia, w nocy stykają się ciepłymi powierzchniami siebie. Ona wciąż nie zwalnia, chociaż powinna, senność przeraża coraz bardziej, poleżałaby robiąc nic, patrząc na wysuszane pierwszym słońcem pola marzy o kolejce książek do poczytania, marzy, aby poleżeć, zwolnić, pojeździć na maksymalnie 3 a nie 5. Zieloność rośnie, tak silnie jak fasolka w niej, cudownie lekko pozwalając iść w coraz dalsze tygodnie. Masło solone z Lidla, groszek z majonezem, makaron z oliwą, peperoncino, czosnkiem i cheddarem, sałata, suszone figi, bobofrut z dynią, pomarańcze, dużo wody, sen, śnienie, spanie po dziesięć godzin minimum, oliwka bez parabenów, kofeiny i lanoliny, słońce, nagłe ataki jedzeniowe to dywan dni rozkładany na przestrzeni tygodni. Dni są podobne do siebie, cierpliwość rozciąga się w miesiące, bo jeszcze tłumi radość, że na pewno się udało, że wszystko jest idealnie jak być musi.  Wreszcie. Ile się musiała odtoksycznić, przemielić w środku to, co zostało z przeszłości. Wie, że każda lekcja pokory, każdy kuks jak nie w jeden bok to w serce - przynosi wreszcie to, co stać się miało już dawno. Niby frazesy, a jak się tego nie przeżyje, to trzeba wykrzyczeć światu, że takie rzeczy się dzieją. Nie pisze dużo, bo zanim zaklika słowem - już zasypia.Nie pisze dużo, bo musi coś zjeść, najlepiej co dwie godziny, a jak już zje, to najlepiej zasnąć na chwilę. Jak wraca wieczorem, to ma dwie godziny na zdążenie przed dopadającym snem, więc z napisanych liter zostają tylko zamiary. Kupuje za to przez godzinę balsam do ciała, bo drażnią ją wszystkie zapachy maseł kakaowych, migdałów, nieokreślonych, mdlących. Mozolni się wiosną w tym pisaniu, powinna więcej i bardziej, ale nie może na razie. Czas się plącze pomiędzy słońcem, deszczem, nowymi kopcami kretów, kotem wtulonym w podbrzusze, urywanymi godzinami razem, wpuszczaniem leszczy do stawu, słuchaniem radia, witaniem i pożegnaniem. Jeszcze dużo pracuje. Jeszcze.

9 kwi 2013

M 146 albo dwa milimetry:

W lesie perłowy śnieg ostatnim podrygiem zimy osłaniał poszarzałą trawę. Zziębnięte ptaki cięły niskie chmury na kawałki odsłaniające błękit, jeszcze nic nie pachniało. Szli noga za nogą, czarne buty Merrel jej, oliwkowo-goreteksowe jego i jasnobrązowe łapy Diesla chrupały rozmięknięty śnieg. Byli we czwórkę, razem, bo nagle świat zaczął się kręcić wokół ziarenka ryżu, dwóch milimetrów z cudownie pulsującą, białą kropką pośrodku, cud, który zdarzył się nieoczekiwanie jak zdarzyć się miał. Trudno się jeszcze ucieszyć, zachłysnąć, na razie dawkuje sobie tę wiadomość jak słabą kawę pitą małymi łykami, jeszcze powoli do nich dociera, że oto się stało. Senna jest bardzo, jadąc bardziej wolno srebrną corsą marzy o drzemce, nagle wszystkie miękkie fioletowe koce świata stają się królestwem, nagle kanapa w salonie staje się największą wartością, niebo świeci w oczy, ale senności nie odgania. Nie można jej zwalczyć kawą, bo nie można, nie można przestać jechać, chociaż w sekundę zatrzymałaby się na poboczu i w jeszcze szybszą sekundę zasnęła. Kiedyś to odeśpi, kiedyś to minie, ale na razie nad sen, nad wdech i wydech, najważniejszy jest książę/księżniczka na ziarenku ryżu, bo maleńkim okiem mruga do nie rozbudzonego świata, wsłuchuje się w świeże ptasie śpiewy i trzaski zeszłorocznych, zaskoczonych nadepnięciem gałązek, rośnie powolutku tak jak świat wokół i będzie coraz większy jak i małe mieszkanie w niej, które późną jesienią osiągnie rozmiary M4.

28 mar 2013

M 145:

Nie ma wiosny, nic się z ziemi nie wyrzyna, śnieżne welony zamieniły się w lodowe połacie, po których nie da się szybko jeździć, ostrożnie, delikatnie, jak po wydmuszce, jakby auto nic nie ważyło. Nieustannie wlewa jeszcze zimowy płyn do spryskiwaczy, marznie w aucie, które nagrzewa się strasznie długo, rozgania na drodze kulki ptaków, które nagle dostają skrzydeł i ulatują w sobie znaną przestrzeń, poranki nakłute ptasimi głosami zwiastują, że już czas na nową zieloność. On zamknięty w kwadraturach książek mruży oczy, przekłada kartki a ona im zazdrości trochę, że są częściej z jego dłońmi niż ona. Ale zawsze gdzieś uda im się zetknąć, łokciem, udem, spojrzeniem, nieustannie razem w prostokącie fioletowej kanapy. Wieczorami okotowani, po kolacji, idą do łóżka uprzednio włączając solną lampkę i trzecie radio. On zawsze smaruje jej stopy kremem, wciera starannie zwinnymi palcami, a potem wtulają się w swoje człowieki w piżamach, najpierw ona w niego, a kiedy przyciśnie ją wielki kamień snu odwraca się na lewy bok i stykają się ciepłymi podeszwami stóp w jeden głęboki sen.
Ona sny ma co noc, fantasmagorie, scenariusze lepsze od "Incepcji", a to długie włosy, schody, sytuacje, reminiscencje z przeszłości, tysiąc napotkanych ludzi, przewala się, pamięta te sceny do południa a potem już nie, półsennym porankiem słyszy jak gwiżdże czerwony czajnik, jak brzęczą kocie chrupki wrzucane do kocich blaszanych misek, jak na dole rozbrzmiewa poranne radio i jak wyskakują grzanki z tostera, bo on wie, że ona lubi takie chrupiące, po których spływa masło. Poranna codzienność jest cudowna, bez bycia na czas, bez wyliczania co do minuty doby, która rozpycha się teraz mniej niż kiedyś. Budują to swoje życie po kawałeczku, nie przekładając bez sensu zapisanych zeszytów dni, niezmiennie uważni na siebie. Jakie to proste mieć taką normalność szytą rytmem niedużego miasta, po raz pierwszy mieszka w miejscu, gdzie nie łomoczą tramwaje ale jest więcej gwiazd, jak dobrze mieć poczucie oczyszczenia, które powoli, w pełni wreszcie dotrze do jej głowy. Świat się świąteczni, rosną drożdże, nie rośnie forsycja, na przełęczy zimy i wiosny ciężko o zdania, mozolni się pisanie, przeszkadza nieustanna senność, a oni wspólne poranki i wieczory przypinają  jak kartkę przeżytych dni, klipsami, w dwóch miejscach na sznurze miesiąca.

17 mar 2013

M 144:

W sobotę po południu, kiedy wróciła z przyjaznego miasta na L, kiedy pokonała welony śniegu dmuchane wiatrem z pól, lód na zakrętach, kierowców w audi i bmw, którzy nigdy nie jeżdżą normalnie, zjadła pół tabliczki Milki z gorzkim nadzieniem, kiedy mróz, sól i bycie na drodze i w drodze pokryły jej samochód siwym werniksem, wypakowawszy kufry, paki i skrzynie, utonęła w jego cierpliwie czekających oczach, talerzu białego barszczu zrobionego przez niego i wyciągnęła wentyl, który trzymał ją w ryzach tygodnia tym samym wypuściwszy całe wielkie zmęczenie. Wiosna nie chce przyjść, męczą ją szaliki, swetry, rękawiczki,  kozaki i niełatwo rozgrzewający się samochód, pola jeszcze nie pachną zwiastunami nowego życia, świat wciąż zbielał jak ręce na nieustannym mrozie. Czuje się potrzebna, kiedy odwiedza kolejne pary oczu w sklepach, które wiedzą, że ona jest po to, aby im pomóc, aby sprawdzić i przestawić, roztacza srebrnym samochodem sieć powiązań, aby wszystko działało i wraca, zawsze wraca do domu. Miasto na Wu odwiedzone ostatnio porannym czwartkiem przypomniało jak szybko w nim się żyje, przegryza zaspaną kawę muffinem z mrożonki, jak zmieniły się sklepy w podziemiach pod dworcem, jak daleko jest do zakątka na Ursynowie i jakie nazwy nowych knajpek rozmaśliły się na podniebieniu. I jak dobrze, że pomimo kilku aniołów otulających to miasto dobrą energią - jej już tam nie ma. Ostatnie tygodnie toczą się kulami wkurzających brzuchów w wąskim korytarzu przychodni, podróżami do drogich zastrzyków, które może sprawią cud, ale jedynie może, brzuchów, którym się udało zapełnić i są najważniejsze na świecie a wcale nieprawda bo ona jest ciągle przed i przez to jest jeszcze ważniejsza. O tym, że nie można, że trzeba być na zastrzykach nie na językach o błogosławionym stanie, że mówi się szeptem jak o chorobie zakaźnej, że jedyną wyrocznią są fora takich jak ona, uzależnione od obserwacji i nie myślenia o niemyśleniu. Dlatego piękne są wieczory kiedy  ogień płonie w kominku usypiając ciepłem futra pieskotów, kiedy jest zupełnie normalnie, kiedy ogląda programy dla śpiewających przyszłych gwiazd, pije zieloną herbatę, jedzą razem czerwone sycylijskie pomarańcze, a gdzieś ponad tym ich światem toczą się hormony, zamykają restauracje, szaleje mróz i zaczyna kolejny tydzień w samochodzie.

10 mar 2013

M 143:

Nie cierpi śniegu, brudnych, zmiętych ścierek leżących wzdłuż drogi, na parkingach, brei, która zabiela buty i nie da się tego niczym usunąć, nie cierpi już szalików, swetrów, wszelakich otulaczy i owijaczy, wyprzedzania w żółtawych koleinach, kiedy telepie autem, skrobania szyb, całej tej niefajnej zimy, która nie przynosi niczego dobrego oprócz smęcenia się. Wciąż jeździ dużo, jest mistrzynią cofania bez żadnej widoczności z tyłu, trzymania kierownicy jedną ręką i odkręcania wielkiej butelki drugą, czytania smsów, poprawiania makijażu (nowy puder Bobbi Brown Pale Yellow w kompakcie), przełączania ciepłego nawiewu bo jej wciąż marzną nogi, grzebania w torbie w poszukiwaniu błyszczyka, jabłka, suszonych owoców z Rosmanna bo nagle osłabła. Na zakrętach nie cierpi wielkich, chlapiących ciężarówek, które swoim cielskiem telepią jej autem, więc kiedy je mija często zamyka oczy na sekundę, kuli się, ale dzielnie jedzie dalej. Czasem śpiewa, obserwuje ptaki, które czarnymi przecinkami opanowują przedwiosenne niebo, obserwuje małe miasteczka delikatnie porozjeżdżane babuleńkami w chustkach na rowerach, zamyśli się nad założeniem pałacowo-parkowym w Końskowoli, rytmem niskiej zabudowy w Ćmielowie, precyzyjnie omija dziury w drodze jak w ementalerze, z którym ma kanapkę. A nad tym wszystkim, nad serpentynami parkingów, pochmurnym niebem, powrotami do domu do jego ciepłych rąk i rozognionych oczu, wciąż wisi przeświadczenie, że kiedyś się wreszcie uda, że przestaną ją wkurzać kobiety w ciąży w poczekalni, że i ona znajdzie się po ich stronie, że będzie mogła sobie ot tak kupić zieloną spódnicę z asos.com bez konieczności ciułania na zastrzyki kosztujące tyle ile para dobrych butów, że przestanie ją boleć codziennie coś i nastanie błogi spokój, że przestaną ją wkurzać reklamy leków i deserów dla dzieci i alejki w Tesco z dziecioubraniami i pieluchami, które mija po drodze po bagietkę wiejską , że wreszcie skończy się ten cały kocioł, wizyty u lekarza 160 km stąd, monitorowanie, obserwowanie, mierzenie, oczekiwanie i nieznośny ból, który trudny do uciszenia wciąż nie ustaje.

25 lut 2013

M 142 albo urodziny:

Wieczór zastukał smakiem czerwonego wina i czekoladowego tortu z malinami, nasączonego pigwówką, zawiany i zadeszczony nijaką pogodą. Jej urodziny, dzień, jak każdy, kiedy na świecie jest i konieczność i katarowa niemoc, która nieustannie przeszkadza w jakiejkolwiek percepcji. Ma 36 lat i lekko pogniecione miejsca pod oczami, które szczególnie widać, kiedy jest zmęczona lub niewyspana. Ma włosy ciemne i krótkie, z kilkunastoma siwymi, które skrzętnie tuszuje castingiem L'Oreala w odcieniu brązu i te włosy spina najczęściej w dobierany warkocz lub w takie zaplątane coś, bo ciągle nie może trafić na fryzjera idealnego, a takowy jest jedynie w mieście na Wu. Kiedyś malowała się mocniej, teraz najczęściej wystarczy kreska fioletowym eyelinerem Bobbi Brown, bakłażanowym L'Oreal, czarnym Kanebo lub Guerlain. Czasami poszaleje z cieniem na mokro, ale czeka na zielone, letnie tło, które doskonale wpasuje się w turkusowy rysunek na oku. Ma dwa tusze do rzęs, słabość do róży i korektorów, nadmiar błyszczyków, z których i tak używa zazwyczaj jednego, w tubce. Gdzieś się zgubiła świetlistość cery, częściej musi walczyć z tym, żeby wyglądać jak nie po tej stronie trzydziestki. Mogłaby więcej ćwiczyć, ale nie jest źle. Powinna, bo lubi, ale nie bardzo ma gdzie, bo nieustanna pogoń pracowa i zwyczajny brak stosownych miejsc odsuwa ją od tego. Jest najszczęśliwsza bo otoczona ludźmi, którzy są na wyciągnięcie litery, słowa i ręki. Ma najpiękniejsze domowe ciepło, witane codziennie trzykotami, psem i jego troskliwe ręce, które co rano przestawiają jej samochód, aby wyjazd był prosto w udany dzień. Nie umie żyć bez fioletowego koloru, kawy, malin, truskawek, kremu pod oczy, ulubionego ręcznika, zasypiania na jego lewym skrzydle a jak śpią do siebie plecami, to stykają się stopami w jeden ciepły krąg, kolczyków zależnych od nastroju, butelek z wodą, które rozsiewa wszędzie, czerwonego wytrawnego wina, sera cheddar i gorgonzola, czekolady, Krakowa, Trójki, nie umie nie zauważać i często zapomina, zwłaszcza to, co złe, bo po co trzymać takie kosze pełne śmieci w sobie. Jak w zeszłym roku tak i teraz jest roztargniona, zapomina wziąć zakupy ze sklepu, zapomina zabrać telefon z miejsca A i potem musi jechać kawał z miasta B po niego, rozsiewa spinacze do włosów, gubi łyżeczki, jest absolutnie ciepłolubna, nienawidzi demakijażu jak Morfeusz jej już jedną nogę wkłada do swojej łódki a tu trzeba jeszcze tyle zrobić, nie znosi wyjmować prania z pralki i zakładać poszwy na kołdrę bo się w niej regularnie gubi, nie cierpi monotonii i brudnych butów, ma w szafie kilkanaście par, które ma bo ma i nie wiadomo kiedy i gdzie wszystkie założy, ale zawsze znajdzie się odpowiednia do butów chwila.
Ona taka - rozmemłana wieczornie, wkładająca w najmniejszą rzecz całe serce jak w dziurkę od klucza, do której pasuje tylko ten jeden, zaśnie zaraz w ciszy ich kremowo-fioletowego domu i nastanie  kolejny dzień, w którym będzie tyci tylko starsza i to zauważy jedynie kalendarz.

17 lut 2013

M 141:

Kota wtula  się w wieczór pachnący wątróbką z cebulą, do której dodała majeranku, a dodatkiem był szpinak baby z musztardowo-miodowym sosem i borówki. Zasada kocia i niezmienna - człowiek służy do leżenia, wmruczeć się więc należy i poubijać łapkami pozaciągany sweter. W przededniu wiosny, w oczekiwaniu na zmianę powietrza, w smętnym, zagubionym pośród pól lutym, w nabijanych nieustannie kilometrach, jest dużo miejsca na smak, na rozbijanie go na atomy, bo co może być ważniejsze w nijaki lutowy wieczór, niż spędzane razem chwile.
Krewetki, takie duże, z chrzęstem wrzuciła na rozgrzaną oliwą i czosnkiem patelnię, aż skurczyły się w białawe pierścionki nabijane na palec smaku. Podlane półwytrawnym, białym winem z nutką brzoskwini i masłem, gdzieś w dalekim tle pobrzmiewały wyrazistą nutą chili, stając się daniem wyśmienitym do jedzenia palcami i maczania kromek bagietki chłopskiej w aromatycznym, absolutnie rozkosznym sosie. Dziś dokończyli podany w dużym kieliszku mus z mlecznej czekolady, śmietanki i pigwówki w tle. Bo co innego jest ważne, kiedy dni na pozór podobne, liczone weekendami i znalezionym smakiem, tęskniły do kosmetycznych nowinek, które kusiły ze wszech stron, dawały bezsłońce i nijakość, watę cukrową  śniegu na słupkach bramy i pomarszczoną białość z zeszłego tygodnia niczym skóra na czole boksera. Kiedy nastaną dni pełne zapachu obudzonej ziemi, kiedy zniknie szarobiałość i ruszy wielka i najwspanialsza wiosenna machina, te wszystkie zapowiadane kolory i smaki znajdą wspólny rytm. Małopisanie i nijakie, lutowe dni zbudują drabinę, po której wspiąwszy się, wystawi twarz do świeżego, nareszcie cieplejszego słońca.

10 lut 2013

M 141:

Znużona nieco białością, od której bolą oczy, utrudnia się życie w srebrnym samochodzie, zastygła w rozmemłaniu w niebieskiej piżamie w krowy, czerwonym szlafroku, na fioletowej kanapie, okotowana. W głowie wciąż zimowa sceneria, wiszące kurtyny po bokach nieco innej w odcieniu białej wstążki drogi topnieją gdzieś w okolicach Sulejowa, pozostawiając pola przyprószone cukrem pudrem śniegu. Rytm tras, miast, stacji benzynowych, dziur na drogach Lublina, czy koleina zatelepie samochodem czy nie, korki, radio, zmiany biegów, gps, zakręty na parkingu w kieleckiej Koronie czy lubelskiej Plazie, a potem oszałamiające światła centrów handlowych przechodzące w tygodnie, oplecione numerami dróg prowadzą tam i z powrotem. Najpiękniejsze są powroty, kiedy trzeba zaparkować auto pod skosem do bramy bo potem łatwiej wyjechać i nie zamordować niechcący krzaka bukszpanu, przywitać pieskotowy komitet powitalny, utonąć w jego ciepłych, brązowych oczach, zielonej herbacie i utulić na lewym skrzydle w dużym łóżku. Cudownie się zwalnia tak jak dziś, zostawia podróżniczy chaos, właśnie tu, gdzie owinięta w szlafrok popija kawę, gdzie pranie na górze i niezmienna białość za oknem, mając uczucie, że gdzieś daleko, poza ciszą domu, toczy się ruchliwe życie miast, kiedy wyprzedza się na trasie do Kielc, kiedy gdzieś w kimś rośnie nowe życie a w kimś innym zaraz to życie się pojawi i też zmruży oczy od śniegu, tnącego źrenice ostrą białością. Jak zupełnie się obrócił się świat, przesunął się ciężar od siedzenia za biurkiem i turlania walizki po wertepach miasta na Wu, od kolejek do Lilou, od sklepu Społem na Mokotowskiej i pasty jajecznej do bułki, do podróży między miastami, do odwiedzania tysiąca galerii i rozprasowywania wstążek dróg kołami na płasko, do jedzenia pączków w aucie z wyciekającym dżemem prosto na kurtkę, do rozkosznego spania we własnym łóżku i wyglądu jego wyrazistej, napiętej i kuszącej linii brzucha w nowych dżinsach, kiedy właśnie tam, do jego pięknego uskoku najbardziej pasują jej usta.

30 sty 2013

M 140 albo o smaku:

Wielkie hałdy brudnego śniegu topniały w oczach pod usypiającym dotykiem deszczu, szarzejąc świat, szyby, nastawiając wycieraczki na nieustanną pracę. W rozmoczonym Lublinie, kuląc się pod kapturem jasnoszarej kurtki, ślizgając w fioletowych kozakach o spodach niczym macki ośmiornicy - weszła w oświetlony, pachnący prostokąt drzwi i zapachniało jej cebularzami. Zaraz wbiła zęby w świeżo zakupiony krążek ciasta drożdżowego wypełnionego podsmażoną cebulą z makiem, a takie rozkosze tylko w Lublinie, nigdzie indziej na taką skalę. Rozkosz nie do przejedzenia, przypominana zawsze wtedy, kiedy uda się jej zawitać o tu, a będzie się udawało znacznie częściej. Miasta zwiedzane po nitce smaku do uwodzicielskiego kłębka. Idąc bardziej niż nieco w dół od Lublina, Kraków opasany obwarzankami, które zawsze kupowała od blond pani w krótkich włosach pod Bagatelą albo na Sławkowskiej, albo tam w takim małym podcieniu jak się skręca w prawo w Długą. Rozkoszne krążki musiały być przypieczone i z sezamem, z chrupkością rozrywającą kubki smakowe, zwłaszcza w połączeniu z masłem i wędzonym bundzem.
Jeden smak, jedno miasto.
Paradyż to smak niezwykle uczciwej bułki z serem, zjadanej z sentymentu niedaleko stacji benzynowej, która historyczna dla nich, staje się ikoną drogi do rodzinnego miasta.
Łódź pamięta jagodziankami od Dybalskiego, z których ciemnofioletowa toń rozlewała się po delikatnym drożdżowym wnętrzu a później po podniebieniu. Miasto na Wu rozpieszczało ją drożdżówkami z serem, kupowanymi w małej cukierence na Hożej opodal Mokotowskiej, bogate twarożkowe nadzienie pachnące wanilią cudownie uśmiechało ją w głodne poranki na drugie śniadanie. W Białymstoku jadła najlepsze na świecie małe placki z twarożku, podawane ze świeżymi truskawkami i miodem. W Gdańsku, nie wiedzieć czemu, pamięta smak kuchni rosyjskiej, ichniejszej zupy rybnej i pieczonego ziemniaka, daleko w tle pozostawiając smażoną flądrę, bo takie na papierowej tacce dawno wymarły.  W Zębie, podczas zimowego wyjazdu, dopadła ją wyjątkowa rozkosz smaku pieczonych na blasze moskoli, podawanych z tartym oscypkiem i śmietaną. W Żorach opodal stacji kolejowej jadła genialne pierogi ze szpinakiem, których stos zabrała na wynos, które pozwoliły jej przeżyć cztery godziny czekania na pociąg na zimnym peronie.
Jest tyle miast i smaków na świecie, nie odwiedzanych cukierni, pomijanych knajpek, w których można złowić ten unikat, smak smaków, absolut, który w świecie glutaminianu sodu i dań z woreczka staje się niczym najdroższa biała trufla.
Jak rozjedzie do szczętu i do cna ten brudny śnieg na płaską i jasną twarz wiosny, to pojawią się nowe miejsca na swoistym, indywidualnym, kulinarnym szlaku wspomnień. Coś być musi za zakrętem.

22 sty 2013

M 139:

nie czyta o dzieciach niczego, że radość, że spało, że się uśmiecha, że jest, nie chce, zapada się w swoją największą na świecie mysią dziurę, po raz kolejny się nie udało i nie uda się już nigdy, nadzieja po połowie miesiąca spada jak jazda na piątce z wzniesienia po gołoledzi, jakiś karnawał podobno jest, ona walczy z zimą, z zaspą, z podjazdem, który odśnieżała dwie godziny ale podobno źle bo z grudami, z traumą po stłuczonym lusterku po walnięciu przez jakiegoś oszołoma, któremu się spieszyło w strasznej, zimowej nocy.  Nigdy nie zobaczy różowej drabinki na małym, plastikowym prostokącie, nie wierzy zupełnie w magię pastylek, które połyka, bo podobno od tego można się będzie wspiąć uśmiechem po tych różowych sztachetkach, bo jak to się ma udać, kiedy ona znów w podróży, w pogoni, kiedy szpulka drogi rozwija się w bardzo długą nitkę robiącą szpagat od zimy do zimy w trzech województwach, kiedy drzewa stają się bardziej szarobiałe i milcząco podpierają horyzont. Nie jest łatwe zrobić fikołka i nie przewrócić się bezboleśnie na plecy, może to tak, że napotkała jeszcze nie utwardzony teren w sobie, nie okupiony mandatem, stresem, niepokojem, niepewnością, jakąś żarłoczną odwagą, łzami i śmiechem, nieprzytomnym spojrzeniem i złym spaniem. Nie upiększa, nie maluje, gotuje raz na jakiś czas i na parę dni bardziej przemysłowo niż artystycznie, nadal gubi rękawiczki i zapomina, uspokaja się myciem podłogi , odsycha w smaku zielonej, jaśminowej herbaty i strumieniach dość ciepłej wody pod prysznicem, zmywając zapach płynu do spryskiwacza i odmrażacza do szyb, ma siniaki w środku od ustawicznych kuksańców od Losu, ale jak one znikną, to również zniknie milcząca, niedobra zima.

15 sty 2013

M 138:

Roztargniona roztargnieniami roztargnień weszła na inne pracowe obroty, silnik 1.4, niezłe przyspieszenie. Potrafi nie sprawdzić ile ma płynu do spryskiwaczy licząc, że będzie on tam wiecznie a potem wytężać wzrok przez zachlapaną szybę, znaleźć w niej małą plamę jak drogowskaz, przez którą można zobaczyć czy zielone czy czerwone i jechać do najbliższego lidla jak do deski ratunku i szukać płynu do spryskiwaczy, wlewa się dwa i pół litra naraz. Potrafi ufać intuicji bo z tyłu nic nie widać, bo ma zepsuty motorek od wycieraczki i cofać i nie wjechać w nic, ale za to fantastycznie zawiesić się na wjeździe do bramy bo to auto ma zupełnie inny promień skrętu niż inne, którymi bramę przekraczała i zrobić samochodowi ała.
 Potrafi pojechać do mamy numer dwa po klucze i z tej euforii że pies, że udało się wszystko co na dziś udać się miało, rozpuścić nad talerzem ukraińskiego barszczu -  tych kluczy zapomnieć i potem jechać do jego pracy z psem o niewyraźniej minie z tyłu bo on tego auta jeszcze nie zna. Nieustannie mówi do siebie jak jedzie, nie wyjeżdżaj, skręcaj, teraz jadę ja, śmiejąc się z siebie w duchu a co. Zanurzona po uszy w adrenalinie denerwuje się bo jedzie tam, gdzie jeszcze nie jechała, że musi oswoić ulice i dojazdy a ona jak czegoś nie zna to właśnie się podgryza i wykańcza czymś, z czym walczyła zawsze, czyli ze stresem. Czeka na wiosnę, kiedy opadną te wszystkie koleiny, śniegi, chlapy i pluchy, kiedy powietrze stanie się cudownie przejrzyste i będzie w nie cudownie jechać. Przestała mieszkać w walizce, ale nie przestała podróżować, dopełniając jej życiowe DNA srebrnym, niedużym autem, fundując sobie  tym samym  niebywały, codzienny komfort spania we własnym łóżku. Roztargniona jak wiosenna mgła, ale szczęśliwa, bo więcej z nim wjeżdża w styczniową codzienność i oswaja nowości, zaczyna po raz tysięczny od nowa licząc, że nie zostanie przeżuta i wypluta, ma nadzieję, że tym razem to już będzie na zawsze i ponownie wkłada serce z rękami i nogami bo wie, że akurat to ma zawsze sens, bo to właśnie cała ona.

10 sty 2013

M 137 albo praca:

Ona: zanim znalazła się tu gdzie jest, w srebrnym samochodzie po raz pierwszy służbowym, zanim nacieszyła się byciem w domu i tygodniowym niepracowaniem, minęło bardzo wiele chwil, nierzadko małoszczęśliwych, częściej wręcz bolesnych. 
Jako historyk sztuki wkładanie się między obrazy i bycie w nich jak sztafaż nie zawsze jest łatwe. Nic konkretnego nie pojawia się w zawodowym byciu, próby makijaży na stałe, bycie kosmetycznym doradcą, kiedy pilnowała jej regionalna nosząca zawsze białe rajstopy,  szaleńcza jazda busami po województwie w śniegu, upale, deszczu, z ciężkim sprzętem, plakatem, donikąd właściwie, bo nikt za bardzo jej nie chciał, ale wiedziała, że to do czegoś prowadzi, musi, bo wszystko jej po coś.  Obrazy zatrzymane pod powiekami, jesienny krajobraz utrzymany w złotobrązowej tonacji, gdzieniegdzie przecięty lekko przygasłą zielenią, gdzieś w rogu, obok szarej mokrej drogi chrupiąca postać staruszki wtulonej w łowicki pasiak, wtopionej w krajobraz jakby szła tam od zawsze, co najmniej od czasów Gierymskiego lub Wyczółkowskiego. 
Jej praca to konglomerat tysiąca napotkanych osób, to trzy miasta, w których zostawiła dobre dusze, to trasy wyjeżdżone tramwajem, zadeszczone szyby i setki przeczytanych książek,  rytm sklepów, szum otwieranej i zamykanej kraty, sukces, kiedy ktoś wracał tylko do jej sklepu. 
Ona: zawsze nieco niepokorna, z kagankiem tego, co uważała za słuszne, zawsze lekko pod prąd, ale w zgodzie ze sobą, poznająca odcienie, kolory, tony, nuty zapachowe, kobalt i błękit paryski, oranż i żółcienie, paczulę i bób tonka, piżmo i irys. 
Zawsze z całej siły,na każde zawołanie, podnosi się po milionowych upadkach, bo wystaje poza ramkę, bo jak jest pokorna i cicha to się dzieje samo, to nagle coś wyłazi, nagle zdobędzie nagrodę i to niejedną i to znów się nie podoba i musi szukać innego odcienia w pracy. Chuchała na mało znane marki, doprowadzając je do zauważalnego poziomu i wtedy guzik się wyłączał i było nic. 
I od nowa - nie odpocząć, szukać, wybrać, starać się, okrzepnąć, przyzwyczaić się do ludzi, do ich losów, powiązać je, przypilnować, potem przeczuwać, że będzie źle, że od nowa znów pytać, rozsyłać, aktualizować i czekać aż nastanie kolejne nowe. Zmęczona jest tym, że nieustannie musi zmieniać, że Los pracowy ją wykręca na różne strony, ale tym razem może będzie na dłużej, chociaż pewna może być tylko tego, że jego ręce zawsze i tylko dla niej są takie ciepłe. Los łamie ją na kawałki i składa z powrotem, czasem pochodzi z ciężkim gipsem, aż się zrośnie, w jej pracowym życiu jest bardzo dużo blizn, które pamiętają o tym, że właśnie po to jest życie, aby je czuć po swojemu do ostatniej kropli i dlatego nie żałuje żadnej trudnej chwili i doskonale je pamięta, bo one budują światło.

7 sty 2013

M 136 albo czeka:

 
   Wkracza na nową drogę, patrząc w zimową, jasnośnieżną noc, spędzoną z dala od jego lewego skrzydła, pogrążonego w coniedzielnym, wieczornym radiu i ciszy wokół ich domu, cierpliwie, mozolnie wspina się na kolejne ścieżki. Jak trudno zaczynać od nowa, tysiąc razy tak już, kolejni poznani ludzie, następna nadzieja, że będzie lepiej i wreszcie musi się tak stać, bo ile można. Czas spędzony razem pędzi jak szalony, minuty biegną odliczane wspólnymi śniadaniami, kawami, miaukami kotów w czasie obiadu i wieczornym masażem przy kominku, a zwalnia jak zepsuty zegar wiszący w sypialni, kiedy są oddzielnie, kiedy ona tu a on tam, ona w mieście, gdzie są tramwaje i gdzie w zakamarkach mieszka tysiąc wspomnień i do tego miasta przywiodła ją na chwilę nowa praca. Nic jednak nie zagłuszy gryzącej, nieustannej tęsknoty, żadne nowoodkryte miejsca, poodsychane znajomości, obietnica nowego samochodu, śnieg od Sulejowa po miasto na Ł, mamina zupa, brownie, kawa u przyjaciółki, czas dla siebie, nic. Niech się wreszcie stanie tylko to, do czego dąży i na co czeka, proszę, niech już nie dzieje się nic nie po jej myśli, niech pojawi się ten, na którego czeka już tyle lat... Niech zobaczy z jaką nadzieją czeka w określonych dniach, czy się uda czy nie, ile trzeba znieść bólu, niepewności, obaw, przeczytać i dowiedzieć się, najeździć i wydać pieniędzy, niech on już wreszcie będzie bo za chwilę może być za późno i co wtedy. Niech wreszcie wybierze, że teraz, bo zobacz, już nie ma odległości, już będą częściej razem, gotowi od tylu miesięcy, na to, co jest drogowskazem i sensem wszystkiego. Może coś robiła nie tak, może za dużo albo za mało, ale boli ją każdy mały człowiek, każda nowa mama, jakby mała ciemna kropka na usg było niewyobrażalnym i nieosiągalnym cudem tylko dla wybranych, które ich omija dziwnym, wykrzywionym łukiem. Niech styczeń przyniesie dobre nowiny, nie tylko te związane z pracą, niech będzie początkiem tego, dla czego urósł im dom, spotkali się on i ona, w słoneczne przedpołudnie w mieście na K, kiedy on zdumiony jej widokiem, ledwie uwierzył, że to się dzieje naprawdę, a było niezwykłe i zdarza się raz na milion lat w takim natężeniu. Jak trudno znosić ukłucie, że pojawia się nowy człowiek nie w niej, jak trudno zostawić miejsce przypadkowi i zaskoczeniu, że nieopatrznie się udało, to bycie niepełną, wykańcza, zabija, odbiera siłę. Tęskni niebywale do tej chwili, kiedy nic nie będzie już jak kiedyś, kiedy między nimi zdarzy się cud, kiedy wypełni się ta gigantyczna przestrzeń w niej i domknie się jej doskonały świat w wymarzony okrąg z ich ramion, bo skoro znaleźli się oni, to ono znajdzie ich.