30 cze 2018

M 272 albo owocowy:

Jakby i czym nie malowała, to po dwóch dniach schodzi. strzępi się i nie chce urosnąć. Mała kosmetyczka jeszcze z czasów miasta na Wu i bycia na obcasach obrotów pęka w szwach od ilości pędzelków maczanych w trylionach odcieni amarantu, różu i fioletu, odżywek od a do z na wszystko i szybko działających i wolno i nocą i dniem i jakoś niestety tego nie widać, dzielą się na czworo bardziej niż włos, kruszą i nie chcą współpracować. Te jej paznokcie, bardziej po tacie niż po mamie, z długą płytką, ale nie tak wyjątkową jak u jej mamy, nie wypukły migdał ale po prostu podłużne. Życie odbywa się tu i teraz a one nie rosną, nie chcą być ubrane w te wszystkie kolory, które grzechoczą i zasychają w niemocy bycia użytym. Kończy się czerwiec, jej ulubiony miesiąc rozpoczęty jaśminem a zakończony feerią pachnących owoców, bo właściwie jest już wszystko, a co urośnie później to nie wiadomo, miesiąc z małobieganiem a dużodziałaniem wokół i w domu, na koniec z pierwszą od dwóch lat nocą bez maleńkiej jej obok w łóżku. Litery złożone w słowa, nie użyte na czas, poschły jak za mało podlewana rukola, przeleżały za długo w poczekalni i dlatego znów wyszło małopisanie czerwcowe, podpierane nosem ze zmęczenia, bo wieczór kurczy się nieopatrznie  jak wełna z merynosów wyprana w podobny sposób w czterdziestu stopniach , jak pachnące, ostatnie truskawki, które podniosły aromat aż po dach za sprawą ekstraktu z cytrynowej skórki i wanilii. Intensywne jest to jej teraz, jak bardzo owocowy czerwiec, jak pragnienie wieczoru tylko z jego ustami, które rozgniotą się o jej już za tydzień w jedno z piękniejszych ich wspomnień.


11 cze 2018

M 271 albo o okruchach:

Bo to jest chyba tak, że w dniu, w którym się urodziła, ktoś rozkruszył milion rzeczy do zauważania, do zbierania wzrokiem, do przytrzaskiwania aparatem, do nadeptywania, żeby zapamiętać, i tak chodzi cały czas i nie może przestać, jest tyle rzeczy na świecie, które trzeba tak czy inaczej zebrać w całość i ulepić z nich jej świat. Jak biega nawet w najgorszym kurzu i upale, jakby ktoś za pierwszą linią zielonkawej pszenicy nakrapianej czerwonymi makami, kręcił młynkiem stopnie Celsjusza, to i tak zauważa wiele, bo dobrze jest wtopić wzrok w aksamitny dywan ze skrzypu, gdzieś wyłowić pojedyncze kaczeńce, nie zatrzymywać się, bo komary są wszędzie i nie znają litości. Bo gdzieś na pajęczynie zawisły krople wody i jak podlewała pachnące gramofony surfinii, to zauważyła i musiała od razu zebrać ten okruch aparatem i go ma. Bo jak on przejdzie obok niej, to musi na chwilę zawisnąć na jego nakrapianej szyi, tam gdzie się powiesił jej wzrok i tam jest ciepło i pachnie i ona to uwielbia. Gdzie indziej opadły płatki pachnącego jaśminu, dlaczego w tym roku nie wtulała twarzy w pachnące kiście to nie wie, miała nadzieję, że jeszcze ten czerwiec przedłuży życie białym gałązkom, a tu nie wyszło, bo młynek z temperaturą wykręcił swoje i opadło. Więc jak nie zauważa, to dzień stracony. Jak nie złoży jakiegoś smaku w przyjemną całość, jak nie zobaczy, że już są bób i maliny a co będzie za miesiąc, że zamknęli jedne sklep z pieczywem, bo pomimo starań wychodziło im drewniane, że obok jej rytmicznych kroków na asfalcie wtórują jej mrówki i ona im nie przeszkadza w tym ich zabieganiu, że z jednej strony pachnie coś ładnie, a z drugiej powoli wystawiają swoje czułki pomarańczowe lilie. Codziennie jest coś do zauważenia, inaczej nie potrafi, tak ma. I ciekawe, ile już tych okruchów zebrała i ile jeszcze przed nią. Jak mało, to może przejmie to ktoś inny, to zbieranie. Jak dużo, to żeby znalazła wszystkie.