20 maj 2018

M 270:

to nie księżyc ją w niewyspaniu trzyma szarpie nocą szarpie snem, budzi, włącza wirówkę myśli unosi nad łóżkiem nad ziemią podbija staccato serca rozszerza malachitowe źrenice uśmiecha od rana do nocy, nie księżyc nie. kto dzień kołuje i nie pozwala na rzeczy konieczność na pisanie inne niż to najbardziej w jej kolorach. bardzo powoli baardzo ale jednak tak jest tego pewna bo rok mija odkąd umarła odkąd przestała oddychać żyła dzięki respiratorom przyjaciół swojej woli pociągom które rozjeżdżały we wszystkie strony niedobre myśli i nie zostawało z nich nic. tak jest pewna że gdzieś w głębi w brzuchu pojawiły się larwy motyli czekają na swoje życie na to czy się obudzą a ona jest pewna że zaczną wkrótce latać ze rozwiną skrzydła a ona wtedy uniesie się nad ziemią i zacznie wraz z nimi wirować aż uwierzy że się nareszcie spełnia to naprzeciw czemu wyszła

17 maj 2018

M 269 albo o obudzeniu:

Ona: bezcielesną się stawszy, trzyma cienkie nadgarstki, miękkie usta i linię talii dla tego, który ją po raz kolejny obudzi, z którym zacznie budować od dymu to, co się zawaliło od fundamentów po dwóch trzęsieniach jej ziemi. Pamięta doskonale, kto ją obudził, kto wywołał w niej kobietę, kto rysował ją nagą w przestrzeni milimetr od skóry, a w niej topniał cały wstyd, całe chowanie się i nijakość i chciała potem być tylko w jego oczach, palcach i ustach. I potem już zawsze uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna patrzy na nią pierwszym swoim zachwytem nowości, łapczywie, zachłannie, kiedy nagle staje się cała jego i mogą baletem palców wzajemnie tańczyć po skórze i ona może spalić się w jego oczach i być z nim blisko, w świetle, w muzyce, w pościeli, w trawie, gdziekolwiek, gdzie tylko można otworzyć oczy i pozwolić palcom rysować się wzajemnie a ustom pragnąć i kołysać się, oddawać, bez myślenia, dawać dawać dawać. 

A najpierw wypuszcza się nitki, tysiące nitek w świat, które muszą się splątać, zetknąć, poznać i wtedy zaczynają się rozmowy, nici stają się sznurkami i tak ludzie nimi powiązani zaczynają się zauważać, uśmiechać, a potem napotykać po kolei najpierw palce, dłonie, czy miękkie, ciepłe, jak się mieszczą w drugiej dłoni, jak zachodzą ciemną nocą ulicy półksiężyce paznokci stając się pełnią. A kiedy już cały księżyc wzejdzie na niebie ich ramion, nabrzmiałe od pocałunków usta wędrują do siebie powoli zagarniając miękkość, a potem sypią się w dół i w dół, pod osłoną nocy a nitki stają się powrozami, linami, które przywiązują do siebie i tylko słowa, odległość  i konieczność mogą je przeciąć.
Ona: wypuszczała nitki po wielekroć i w usta niejedne i palce niejedne splątana, rozszerzała źrenice w momentach nagłego znieprzytomnienia i obudzona bardzo już zasnąć nie może, jak kobieta, która była zostawiona i zostawiała, która po raz kolejny nieustannie wierzy, że dawanie jest największą radością energią prezentem.
I teraz, w swoim kokonie, z tysiąca wypuszczonych nitek powiązanych na siłę, na supły, czeka, aż rozplącze obudzi ją ten, który rozkruszy ją w palcach na gwiazdy

15 maj 2018

M 268 albo y:

Wróciła z miejsca smaganego kaszlem i gorączką, z niemocy takiej, że zastanawiała się, na którym cmentarzu ma postawić siebie w urnie, bo jak może być inaczej, scenariusz przemyślany, tak się czuła chora, wtapiając się w poduszkę i zbierając rękami granat tuż przed wyciągnięciem zawleczki w głowie. Ma w sobie taki czas, niepokojący że chciałaby być w pełni wypoczęta, wyspana, naczytana i bogatsza chociażby w biografię Komedy, wypełniona dobrą i ciepłą kawą, chciałaby w pełni poczuć wyspanie, nie na trzy godziny lub pół dnia, nie czuć bezsiły podpieranej z jednej strony kawą a z drugiej imitacją drzemki pomiędzy pisaniem, opiekowaniem się nimi, konieczności smażonego kotleta z kaszy jaglanej, selera, pietruszki, pociętego lubczyku i czosnku, złocistego od mielonego lnu, bo tak samo chrupiąco jak w bułce tartej a jakoś według niej lepiej. Zmęczona, nieposklejana, z jakimś niepokojem w środku, może że ta wiosnalato wybuchła do nieprzytomności kolorów, do zapachu pierwszego deszczu od niepamiętnych czasów, do niebiegania, które śni jej się po nocach bo tęskni za tym rytmem i cyframi, które wyliczają jej nogi. Patrzy na to, co do tej pory robiła tu i tam i tak strasznie nie umie się wpasować w ramki cyberprzestrzeni, nie potrafi zgrać filmu z telefonu do komputera, bo ją zalewają jakieś pliki, które nie chcą ze sobą rozmawiać, dlaczego nie można po prostu nagrać na kasetę i wysłać, albo napisać listu na kartce jak się kiedyś robiło, wszystko musi być teraz w plikach, nośnikach, których ona nie rozumie, nie wie jak skompresować, poupychać, żeby się zmieściło, jest człowiekiem kartki i długopisu i to się nie zmieni i wcale nie chce inaczej, chociaż powinna. Nie bardzo też przyswaja czas, w którym wszystkiego można nauczyć się z filmików na y, po co malować jak za dawnych lat po prostu intuicyjnie, z wprawą nabraną na akwarelach, tuszu i pastelach, teraz wszystko musi być nazwane, określone i ten, kto to podobno wymyślił to święci triumfy, a tak się malowało już naprawdę wieki temu, tylko kto to pamięta, garstka. Więc teraz można zrobić kurs makijażu na y, nauczyć się gotować, pisać, zgrywać i kompresować pliki, szyć, prowadzić samochód, wydać książkę, można prawie wszystko, potem to upiększyć filtrami, programami graficznymi i stworzyć obraz, jaki to się ma talent, ile potrafi, jak świetnie nazywa po angielsku i jeszcze odpowiednim skrótem. Więc ona w tej latowiośnie, krucha i zmęczona zatrzymała się na poziomie jego dłoni i obsadki do stalówki po babci, bo w czwartej klasie podstawówki miała kaligrafię, zatrzymała się na włączaniu filmów na y dla dzieci, na tym, że statystyki są w jej pamięci i nie tej RAM i giga, na tym, że umie trochę i więcej nie chce i że coraz mniej maluje bo i tak wszystko można sobie dorobić szablonem i pooglądać o tam na y. Tyle, że ona nie pasuje do żadnego.

10 maj 2018

M 267 albo środkowomajowy:

Szczęście jest wtedy, kiedy patrzy jak rośnie za oknem platan posadzony przez jej tatę kiedy kwitną azalie goździki surfinie, kiedy ogród pęka w szwach od zieloności, staw się zażabił i zaświerszczył i tej wiosny jeszcze zamieszkały mrówki. Trudne ale możliwe szczęście jest nawet wtedy, kiedy umiera jej futrzany przyjaciel, a kiedy zasypiał na wieczność, gładziła go po futerku w kolorze wenge i on wie, że zrobiła wszystko żeby miał jak najlepsze życie, pełne miłości, człowieka i kociej przestrzeni i tej śmierci spodziewanej z choroby robi miejsce w sercu i ma tak, że trzeba się z nią pogodzić i dojść do harmonii, kiedy bez łez w oczach może patrzeć na platan i wspominać to, co po kociemu było najlepsze. I wtedy, kiedy robi jogurtowe placki z bananem i czeka aż jej anioły wrócą ze spaceru i z takim samym świrem w oku będą je jeść i to czekanie na rodzinną pełnię jest cudowne, kiedy tonie w otaczającej zieloności, zapachu konwalii i bzu i ma w sobie spokój, że dom i ktoś do niego chce wracać. Jest wtedy, kiedy rozkrusza się wszystkie uwierające kamyki napotkane na ich drodze a zawsze są i po co je zbierać, potem urosną w wielkie głazy i będą nie do ruszenia. Szczęście jest też wieczorem, kiedy oglądają film pełen retrospekcji i niespiesznej akcji, w którym gubią się obydwoje i ona nagle stwierdza, że urosły mu włosy i zaczyna mu je obcinać a on jej ufa i się poddaje i nawet jej ta fryzura wychodzi. A potem, kiedy się wypełniają sobą jak najszczelniej i nie chcą z siebie wyjść za nic, chociaż kołdra nocy naciągnięta już do granic możliwości, kiedy obejmują się skrzydłami tak mocno i zatracają się w sobie na długie minuty, kiedy w tym ich wtulaniu nie ma już miejsca na nic innego, kiedy nie chcą tego zakończyć, chociaż już dotarli na drugą stronę północy, to też jest szczęście.

6 maj 2018

M 266 albo wczesnomajowy:

Jak mogła nie wsunąć palców w litery na tej stronie, jak, przez siedem lat pisania się to nie zdarzyło, a tu pauza na ponadtrzydzieścidni, stęsknienie nie do opisania, jak nie  przytulenie się do jego prawego, nakrapianego ramienia i zajrzenie, czy po drugiej jego stronie jest tak samo jak po jej, jak nie odwiedzenie przyjaciółki, jak pozostawienie ukochanego łóżka z najwygodniejszym materacem, jak tęsknota do dużej szklanki mocnej kawy Dalmayr, jak zapach domu jej rodziców, który pamięta się zawsze i wszędzie. Nagle przyszła wiosna, chuchnęła i różdżką posypała kwiatami wszystko wokół, gałąź po gałęzi, na biało, żółto i różowo, tak czekała na ten widok i trwa wciąż w kolejnych odsłonach. Najbardziej soczystą zieleń i zapach lasu zwiedziła krokami w tempie właściwym jej nogom, przyspieszając, kiedy biegła w rzęsistym deszczu, w kolejnych odsłonach burz, jak w strzepywanych, wielkich prześcieradłach, jak w coraz to nowych podszewkach, które wyłaziły nie wiadomo z którego nieba sypiąc deszczem, testując wytrzymałość Brooks'ów Cascadia, tuszu Push Up The Volume Bourjois i jej odporności na masaż gradem, wyciągając z niej jeszcze głębsze wspomnienia harcerskich obozów, kiedy ziemia w burzy trzęsła się jeszcze bardziej niż kiedykolwiek a ona leżała w krzakach jagód bo tak trzeba było i skoro nie roztopiła się wtedy, to teraz też nie. Minął ten miesiąc zapisany w jej ciele bo bolało tu i tam, bo wciąż litery uciekały spod palców albo były skierowane nie tam, gdzie kazało serce, a tam, gdzie umysł, błękitne jak nigdy niebo podpierała rzęsami patrząc, jak rośnie w słońcu coraz większe i bardziej zachwycające, bo wiosna duża i pachnąca, jakiej dawno nie było. Bez eksplodował fioletowo i biało, pachnie z całej siły, powoli swoje perły na łodygach pokazują konwalie, w nasyconym słońcu więcej nie trzeba niż po prostu być i zachłannie patrzeć na soczystą zieleń i doceniać, że się jest tu i teraz i można podziwiać ten najpiękniejszy koncert w roku na wszystkie liście i kwiaty. Lubi się zatapiać w jego palce, patrzeć, jak słońce go nakrapia coraz mocniej na ciemnej skórze, gdzieś spotykać w pół drogi pomiędzy jego przedramieniem a jej i wiedzieć, że będzie się zawsze, chociaż takie dobre teraz może jutro się rozerwać nie z ich powodu i dlatego jak ma się dobre wczoraj, to ma się równie piękne dzisiaj. Starannie uważa więc, aby niczego nie przeoczyć, aby w pełni posączyć się po wczesnomajowym Sandomierzu, popatrzeć, jak małe one potrafią robić nic przez półtorej godziny biegając po Rynku i ganiając gołębie, jak wchodzić i schodzić na cokół pomnika, jak sączyć kawę i liczyć kostki brukowe. Te momenty, kiedy nic nie musi i może się rozflaczyć i rozwałkować jak ciasto na ruskie pierogi z dodatkiem selera naciowego, czosnku niedźwiedziego, czarnuszki i chrupiącego kopru, kiedy wie, że taka chwila może się nie zdarzyć i dlatego trzeba ją wysączyć jak najbardziej się da, kiedy można iść drogą prawie bez celu i zaskoczyć się, że nagle znajduje się to, co się planowało. Bo z tym zaskoczeniem jest tak, jak z deszczem, miało być pogodnie, a nagle są krople i zazwyczaj nie ma się parasolki, można uciec i się schować, a można po prostu iść, bo i tak się zmoknie, a każdy moknie sprawiedliwie - tak samo.