31 gru 2012

M 135 albo ostatnie 6 godzin:

Jechali do miasta na Ky., w lśniącym słońcu, ona niezmiennie trzymając lewą rękę na jego udzie, on uśmiechając się do ciepła, jakie towarzyszy mu przez dwie godziny jazdy. Specjalnie dla niej przykleił hipnotyzujący księżyc, bo ona go uwielbia nie mniej niż jego,  przeprowadził przez noc na swoim lewym skrzydle, posiekał sałatkę, odwiózł, nauczył i przywiózł. Tak, ona nieustannie o nich, na wszystkie świata strony, pomimo, że być może za dużo ich w literach, za dużo z niej się sączy, może powinna mniej, ale nie umie, nie chce, bo całe życie czeka się na tak totalną miłość, a potem nie można inaczej jak tylko pisać, mówić, myśleć, uśmiechać się, mieć siłę na wszystko, mieć nieustanne poczucie szczęścia, być na chmurce, fruwać, unosić się, tęsknić, wracać, dotykać się, robić kawę i wlewać mleko i poznawać po odcieniu brązu czy już, cierpliwie znosić rozsiane kolczyki i plastikowe butelki z nie dopitą wodą, wcierać co wieczór krem w stopy kiedy jej małe palce toną w jego zręcznych dłoniach i chcą zawsze więcej. Ich rok był bardzo w podróży, poślubiony w Krakowie, wysmakowany toskańskim słońcem, pocięty poniedziałkowo-piątkowymi tęsknotami w mieście na Wu, które już nigdy nie wrócą w takim beznadziejnym natężeniu. Więc w Nowym Roku spełni się to, na co czekają, przez co wytrzyma każdą bolesną terapię i każde niepowodzenie, co jest bardzo trudne i za czym tęskni najbardziej na świecie i nie umie przestać.
 Dlatego zakłada pończochy ze szwem z tyłu, maluje rzęsy do nieba, nakłada na usta nową szminkę 05 Mauve Mat z Estee Lauder w odcieniu fuksji, układa włosy w falę, pachnie kwiatem migdałowca płynącym z wody perfumowanej Cinema, będzie miała na sobie koronkową sukienkę w odcieniu fioletowego kobaltu z dekoltem na plecach i sporym rozcięciem i nowe błyszczące kolczyki i taka właśnie pokaże się mu w sylwestrowy wieczór, spędzony w mieście, gdzie wszystko się zaczęło i nadal tak pięknie trwa.

21 gru 2012

M 134 albo koniec świata jest tu:


Miękko spada na nich obietnica kolejnych wspólnych Świąt, ukołyszą się w szafirowym samochodzie w drodze do jej rodziców, utoną w rodzinnych cieple pachnącym makowcem, cynamonem, zupą grzybową, kapustą z grochem i szczęściem, że jeszcze można być razem, bo zdrowie i miłość dopisują, jak najlepszy deser na koniec roku.
Koniec świata zastał ją w zamarzniętym krajobrazie miasta na Ł, do którego jechała po swoją przyszłość, być może udaną, niestety znów powiązaną z domem węzłem gordyjskim tylko w weekendy, kiedy zdyszana, w piątkowy wieczór, całuje stęsknione pieskoty i zawiesza mu ręce na poręczy ramion i nie puszcza i za nic bez nich nie idzie ano o dzień dalej.
Nanizane koraliki czerwonych świateł samochodów ciągnęły ją do domu, tworząc długi łańcuch na choince ulic, na drodze 74, która wiła się przez lasy. Bezśnieżne pola w zagłębieniach łąk tuliły resztki śniegu, nie dając im się rozgrzać, rozbielony, oliwkowoszary krajobraz podgryzał lekki fiolet nadchodzącego zmierzchu.
Wciąż wyjeżdża i wraca, nieustannie, jak w rytmie, a potem chce go jeszcze i jeszcze, nienasycenie, przewrócona z wrażenia za każdym razem, kiedy są ze sobą najbliżej jak się da, przeniknięci sobą w umysłach i końcach palców, kiedy nie wie, gdzie zaczyna się on a gdzie ona. Lubi z nim być, kiedy jest blisko, albo zaledwie w pobliżu, ale musi go zahaczyć spojrzeniem, musnąć, że jest. Wtedy rozświetla się niczym kometa, jaśnieje, jest pełnią i nie spala się ani przez sekundę, będąc nieustannym, migoczącym fajerwerkiem. Lubi napotkać ciepło jego silnej ręki, kiedy mijają się obok stołu, w drzwiach, lubi iść z nim równi, kiedy on trzyma ją za rękę prawą, bo inaczej nie umie, niewygodnie mu i wtedy torebka przegrywa z posiadaczką i ląduje z lewej strony. Lubi  na ułamek sekundy zanurzyć nos w jego  szyi, jak pachnie linia czarnych włosów o 11.30 a jak o 16.17. Lubi szukać się w łóżku, kiedy przewraca kolejną kartkę snu i w nieprzytomności na granicy jawy, kładzie głowę tam, gdzie wyrasta mu lewe skrzydło i zabiera ją stamtąd następna śniąca strona. Lubi łapać spojrzenie jego gorejących oczu i całowanie ukradkiem w krótki płot rzęs. W ciepłym śnie, w domu, w samochodzie, w przymierzalni, w zimie i w lecie uwielbiają być razem jak marchewka z groszkiem, dopełniający się duet, którego nikt sobie nie wyobraża w innym towarzystwie.

17 gru 2012

M 133 albo pokój:

Ten ostatni w mieście na Wu jest żółty, nieduży, na szczęście z meblami, na szczęście nie musi trzymać ubrać w pseudopółkach i pseudoszafach, z dużym łóżkiem. Wróci do domu i dziwnie jej będzie, że przestanie się spieszyć, dziwnie jej będzie, że nareszcie w poniedziałek i wtorek i później też obudzi się we własnym łóżku, to zupełnie nowe doświadczenie, mieszkać we własnym domu. Po tułaczkach tysiącu, po hotelowych pokojach, po przedziałach pociągowych i ciasnych przestrzeniach w autobusach, po wynajmowanych pokojach gdzie wiecznie nie u siebie, wiecznie z kawałkiem półki w łazience, w niemożności chodzenia w samej bieliźnie, w uważaniu czy przeszkadza czy nie, w zamykaniu się w swojej pokojowej dziupli, nastanie czas rozpanoszenia się domu w całej okazałości. Dziwnie spokojna co będzie dalej, usypiała na jego lewym ramieniu by za parę godzin po raz ostatni zostać połkniętą przez czeluść srebrnego busa o niewygodnych siedzeniach. Wszystko dzieje się po coś, życie celowo zwalnia, stawia na drodze ludzi, którzy zazdroszczą, że można po prostu kogoś kochać, po prostu być szczęśliwą, cieszyć się z bycia kobietą, nie oceniać, iść zawsze najbardziej na świecie swoją drogą i dać się wytrącić z harmonii, którą się ma od dziecka.
W żółtym pokoju naoglądała się seriali, nawąchała lata wykrojonego niedużym oknem, budziła wielokrotnie szumem blokowych rur. Trzecie miejsce zamieszkane przez nią tu, zaniosło ją w stronę bycia razem, nakarmiło pospiesznie jedzonymi śniadaniami i kolacjami, najczęściej chlebem, białym serem i miodem, makaronem z cukinią, czosnkiem i cheddarem, ale były też wieczory z kabanosem od Tarczyńskiego maczanym w ketchupie Heinz lub w musztardzie kieleckiej, zestaw jak koło ratunkowe czyli śliwka nałęczowska w czekoladzie i w nadmiarze, orzechy. Naprzeciwko blok z żółtymi i pomarańczowymi guzikami okien powoli, im dalej w noc - ciemniał i obserwował jak ona, pochylona nad metalową lampą i trzynastoma calami ekranu, nieustannie spędza wieczory rozmawiając z nim palcami. Wytrzymała długo, regularnie jeżdżąc tam i wracając tu, niezłomnie poprzez nie sprzyjające aury, mrozy, upały i deszcze, stukając w siwe zamarznięte chodniki i topiąc walizkę w warszawskich kałużach. Kończy kolejny etap, milionowy w jej życiu i zaczyna nowy, wiedząc, że już na zawsze i nigdy nie wróci do tego pokoju, ani do żadnego innego, bo kończy z tymczasowością, z erzatzem życia, podtrzymywana jedynie przez życzliwe dusze napotkane w tym ogromnym mieście, które nie pozwoliły jej na rozsypanie się na atomy, chociaż prawie się tak stało i być może wtedy powstałby kolejny pył, proch, nie do zlokalizowania, bo ona całe życie ma wrażenie że dotąd mieszkała wszędzie.

11 gru 2012

M 132:

Kończy się epoka mieszkania w walizce, ma taką nadzieję, że Los przyniesie jej teraz w pełni korzystanie z nareszcie ich domu, zepchnąwszy na boczny tor wszystkie niemiłe sprawy, wszystkie zaciskania zębów, kiedy przez długi wieczór kończy się odległość do domu, zawsze za duża, kiedy stłoczona w dusznym i gorącym busie jedzie tam, gdzie gwiazdy czekają i pieskoty i żyjący kominek i wreszcie jego stęsknione, rozognione oczy. Nareszcie przestanie szarpiąco tęsknić do pięknej, idealnej linii jego umięśnionego brzucha i nakrapianych, silnych ramion, do skrzydeł owijających ją w łóżku, najpierw do lewego, a potem do prawego, bo śpią zawsze wtuleni, dopasowani, bez najmniejszej szczeliny, opierając stopy o jego podbicia, przepływają łódką nocy wypełnioną snami w beżowy poranek przyprószony śniegiem.
Opadną szczeble w drabinie wspinania się po wtorkach i czwartek, zbije się do zera termometr gorączkowo zbijanych dni. Będą razem, ofutrzeni, rozbrykani przez brązowego psa, mieszkać na swojej księżycowej ziemi zrytej przez krety i czekać na wiosnę, aż obudzi się żółw w stawie. Miasto na Wu zażądało, dostało i odrzuciło, zostawia w nim dobre, odnalezione dusze, które przeprowadzały ją przez przełęcz tygodni. Nie wszystko uda się zmieścić do walizki, może dlatego tak bardzo nie umiała spowszednieć w tym dużym, zaśnieżonym mieście, wystrojonym na Święta jak żadne inne, bo na każdej ulicy, w każdym zaułku czuła wyraźny brak tego, co rośnie daleko stąd. Nie da się zabrać ciepła jego rąk, zaspanych oczu, kiedy odwozi ją o 4 rano co poniedziałek, kawy rano pitej w kubku w ważki, a po południu w szklance, nie da się zabrać wszystkich butów i kurtek, rześkiego powietrza w ich sypialni, miny kota leżącego na schodach.
Kiedyś otoczona pierścieniem krakowskich Plant nie wyobrażała sobie, że może go zdjąć, teraz Los znów zacieśnia wokół niej krąg, o którym zawsze marzyła, że będzie na codzienne wyciągnięcie ręki.

2 gru 2012

M 131 albo wysiadła z kołowrotka:

Tęskniła do liter, do tego pisania, które na każdym kroku wysącza się z niej, ale jakaś niemożność listopadowa, splot niemiłych okoliczności sprawiały, że za nic nie mogła strząsnąć tych słów z palców, dusząc się tym samym, zaplątując w ciasny, nerwowy kokon, karmiony kalmsami i śliwką nałęczowską w czekoladzie i troską jego ciemnych oczu, kiedy wreszcie ta zżerająca niepewność się skończy.
Miasto na Wu stroi się w światełka zwiastujące świąteczny czas, oddycha mroźniejszym powietrzem, zapycha magazyny towarem z nadzieją na wizyty Mikołaja, a ona, zepchnięta koniecznością w ściany żółtego pokoju nawet nie ma ochoty ruszyć się gdziekolwiek dalej, poza wyznaczony kwadrat. Kończy się wreszcie życie tu, najchętniej nie wracała by za nic nawet na moment, do tych wielkich reklam, miejsc, do których nie pójdzie z żadną przyjaciółką, bo właśnie ostatnia z nich wyjechała i nie ma już tu nic, co by ją mogło przywiązać na dłużej. Wniosek z wyrzeczeń, odległości, pokory, siły, marznących rąk i zadeszczonych dni, upalnych pustych popołudni, drogich lanczyków, chrupiących bagietek, sklepów z wytwornymi ubraniami, szurania walizką, szarpiącej i nie okiełznanej tęsknoty, nie spania we własnym łóżku kilometrami dni, bez oparcia na jego lewym skrzydle, zjedzonych drożdżówek z serem, zapchanych basenów, drogich fitness klubów, tysiąca podróży, schylania głowy, wkładania we wszystko serca - nie warto.
 To miejsce i tak wypluje, nie doceni, wyłącznie żąda i jak się nie spełnia to nie tłumaczy, ale po raz kolejny kopie z całej siły zostawiając resztki dobrego wrażenia, to miasto jest dla bezsercowych i dla tych, którzy kochają swoje kołowrotki bo nie widzą z nich wyjścia, albo nie widzą go na razie. Już niedużo zostało, czeka więc, kiedy wypełnią się dni, kiedy powie swojemu domowi jestem, kiedy pojedzie do ukochanego miasta zaplątać się w Planty i we wspomnienia, nadziać zęby na precel, zakochać się w nim jeszcze raz w Zaułku Niewiernego Tomasza, sączyć światła przez zmrużone oczy i zapach grzańca, uwierzyć, że dalej będzie tylko tak jak ona chce. Że wreszcie jej siła będzie wzgórzem a nie doliną, że ona przestanie się dopasowywać, mierzyć foremką, że wszystko wytrzyma i poczeka, nie nie będzie, za nic. Ona zerwała gwiazdkę z nieba nad ich domem, i z tym światłem pójdzie dalej.

21 lis 2012

M 130:

W takiej jesieni, z takim listopadem ciągnącym się jak kilometrowy szalik robiony przez babcię, kiedy świat zupełnie się zawęził do drogi do i z autobusu, do przestrzeni pokonywanych kilometrów wypchanych wacianą mgłą, słowa nie sączą się wartką strużką, bo dobrze nie jest. Nie interesują ją trendy w modzie, nie cieszą malowane paznokcie, nie spotyka się z nikim i niczym, ludzi wręcz unika i tylko obserwuje coraz chudsze oblicze w zaparowanych szybach, ma coraz więcej nic o tam i tu i to niestety wina turkucia podjadka, który od początku miesiąca ją ostro podgryza. Nie ma ochoty na żaden konkretny smak, chociaż poszalała ostatnio z tartą cebulową, minęła, jak kolejne dania wychodzące spod jej nie umalowanych palców. Bo jest trochę tak jak budowanie babek z piasku, u góry się trzyma, ale zawalają się boki to z jednej, to z drugiej strony i nie do przewidzenia jest, co z takiej foremnki wyjdzie. Może jest tak, że trzeba zapłacić za każde dobro, które się zdarzy, okupić sinusoidą rzeczy, które choć powinny być stałymi - nie są. W całym kołowrocie dni, które nijak nie chcą się skurczyć w małą pozostałość listopada zostali tylko oni,  wiszący na jednej linie, tracący grunt na wszystkich frontach. Ona ma najwyraźniej wpisany feler, jakiś zepsuty fragment w łańcuchu DNA, bo do czegokolwiek się przyzwyczai - zaraz tego nie ma. Pozostają jedynie niematerialne rzeczy, których nie można rozwiązać, uciąć, odebrać, zamknąć, zabić lub przepuścić. Dlaczego listopad nie biegnie na łeb na szyję jak wrzesień, jak sierpień, jak właśnie wtedy, kiedy mają siebie najwięcej a czas im to bezlitośnie ucina. Ona nie wie, czy kiedykolwiek zdarzy się nie posiadanie nieustannego poczucia niepewności i nie ustalenie najważniejszych rzeczy na świecie, bo one może nie pojawiają się dlatego, że nęka ją ta niestałość, prześladuje i mniej więcej co dwa lata, regularnie wbija swoje ostre zęby w jej gardło, dusząc, nie odpuszczając i złośliwie odsuwając gwiazdę z nieba, która nad nią świeci, ale wciąż jeszcze nie spadła.

11 lis 2012

M 129 albo o foremce:

Spłakana jesień zamarza ręce w skórzanych rękawiczkach z satynową kokardą, zawęża pole jej poruszania się po mieście na Wu, bo zimno, bo nie ma ochoty. Spadają z niej resztki roku jak opadłe liście, obu przeczekać do nagich gałęzi a potem nastawić się na zimę ubraną w biały kożuch puchu. Dni płyną bez wieści, bez wydarzeń, bez trzęsień ziemi, zbite w wagony tygodni, turkoczące w odkreślane poniedziałki i czwartki, w radosne popołudniem piątki, bo do domu. Listopad wbił się kolcem bólu w kręgosłup i niezmiennie trzyma, nie pozwalając na zbyt długie bycie w jednej pozycji, naciskając na jedną bolącą nitkę . Ciągle ją zresztą coś boli, niedobrze, może jesień właśnie tak ma powoli umierać w stronę zimy, wraz z jej ubywającą chrząstką, z czymś w powietrzu, co wprawia w dziwny niepokój, w każdy dzień otwierany porankiem, który przynosi potem nie zawsze miłe zdarzenia. Ma wrażenie, że wbiła się nie w tę foremkę, że wystaje ponad rzeczy dziejące się w mieście na Wu, ponad zaglądanie w witryny restauracji, w których na lunch je się halibuta za 99 zł i zjada oczami nazwy dziwnych potraw, dla których nawet najznamienitszy szef kuchni  wertuje kuchnie świata. Jej narzucona foremka uwiera, kiedy patrzy jak ucieka czas, dzieci przyjaciółek nagle mają po kilka lat, rosną im zęby, chrzty i komunie, umierają znajomi i ich rodzice, a ona wciąż w rozjadach i nieustannym wysiłkiem stara się nie gubić tego, co najważniejsze. Jak wiele nam potrzeba, czy ważne jest to, że się ma i posiada, a w to wszystko wpasowuje się ludzi wokół, jak robienie babek z piasku, z których i tak część się zawali i nie odbuduje już nigdy, bo się nie zadbało, przeoczyło, zapomniało, a potem bało się do tego powrócić.  Wybieramy sobie foremki całe życie i oby nie została nam tylko jedna, którą odmierzamy wszystko, nasz czas, miłość, pracowy lunch, popołudnia i wieczory, spotkania, pieskoty, wolny czas, zajęty czas, wplątując w to zawiść, zazdrość, bezempatię, pierwszą zmarszczkę, ucieczkę przed botoksem i zapach porannej kawy.
Ona przeczeka, ona schowa się w skrzydłach anioła i przeczeka tam, aż minie najbardziej nielubiany przez nią miesiąc w roku, do wyżycia jednak w wagoniku dni i w chwilowo narzuconej foremce.

18 paź 2012

M 128:

Szeleściła dziś liśćmi, udało się, za to dawno nie widziała żadnego żołędzia, chodzi dużo po określonym kwadracie miasta na Wu i omija toczące się kule pomarańczowych dyni, trzymające swoim ciężarem chodniki i straganowe półki, bo jak ktoś je oderwie i kupi i zabierze aby zmielić na placki, tarty, ciasta i zupy, to spadnie więcej liści i skończy się złocista, jeszcze piękna jesień. Tka te dni jak batik, przetyka słońcem i deszczem, nadziewa słodyczą gruszek konferencji i jabłek jonagored na popołudnia i poranki, coraz bardziej zapadające się w ciemną koncówkę roku. Na jej pracowej ulicy pootwierały się nowe sklepy, oczywiście jak zawsze puste, dla wybrańców z pełnym cyfr kontem, dla pań w dużych samochodach i panów w dżinsach, trampkach i budrysówkach. Opodal kościoła z dwoma wejściami, tam, gdzie w podwórku, prostopadle stoi witryna z butami, które cudem ktoś zauważa, zawsze gra na bałałajce starszy pan, jak sztafaż, jak troszkę zepsuta pozytywka grająca jedną melodię, wklejony w wysiadające z autobusu 108 buty na obcasie, torby i teczki z laptopami i z firmowymi, papierowymi torebkami zawierającymi śniadanie i pewnie obiad, bo czasu nie ma, bo je się przed komputerem, bo czas ucieka i miga szybko jak zmiana świateł na Ujazdowskich przy imperium pani w lokach z telewizji.
Tka się ten batik dni, aby niedługo zawiesić się, odłożyć na półkę i czasem zerknąć, jakie są w nim kolory, gdzie jest utkana w pośpiechu dziura a gdzie był należycie wyżyty czas i ścieg jest równy. Pędzi nieustannie, nie wyżywa dni jakby chciała, bo właściwie żyją tylko ich palce i głosy, w pośpiechu stukając po klawiaturze, przepychają na tych klawiaturach godziny i dni, które prowadzą ich wreszcie w swoje skrzydła i potem tylko rytm ich palców i ich rytm trwa ściśle określony, bez fałszu, jak idealnie zagrana harmonia trzyma ich i pomaga przeżyć pozostałe, chłodne jesienne dni. 
Ale nieustannie, jak dobrze zapamiętana melodia, gra tęsknienie, więc odsuwa wszystkie najsmutniejsze piosenki, odsuwa szarugi i myśli takie se bo można zwariować, uschnąć jak liść, stracić zieleń i iść sobie o tam, gdzie bardzo wielu ze skrzydłami, ale już po tej innej stronie. Ulicy, która trzyma ją w mieście na Wu po to, żeby jeszcze przez jakiś czas  wytrzymać grę na bałałajce i utkać w miarę kolorowy, tegoroczny batik.

15 paź 2012

M 127 albo płaszcz:

Kiedyś w świecie wyżywanym przez babcię panowało misterium szycia. Odkąd nastawała jesień i zimna, wilgotna ciemność, z szafy wypadała wiązka kruszącego się bagna na mole i padało stwierdzenie trzeba coś uszyć bo niestety znów pogryzły. Ciężka ciemnozielona jesionka wykończona kołnierzem z karakułów mrużyła oczy, wisząc w przedsionku i szykując się na naprawy. Pachniało naftaliną, lawendą, trzeszczały w butach drewniane prawidła, babcia wyciągała skórzane rękawiczki za duże na nią o pół palca, które teraz są zupełnie dobre bo babcia miała nieduże dłonie takie jak teraz ma ona i sprawdzała czy nie popsuło ich pół roku leżenia w przeczytanych stronach "Kobiety i Życie". Z lewej strony w przedpokoju stał czarny telefon z wykręcaną chrzęstem tarczą, w której dziurkach zanurzała palec i uczyła się melodii cyferek tańczących wokół, ukradkiem spoglądając na zawartość milczącej szafy po prawej stronie, w której mieszkały palta. To była zimowa świątynia, starannie przeglądana w stosownej porze, kiedy świat zaczynał rudzieć i pojawiały się szare renety. Druga babcia nosiła futra, miała nawet dwa i do tego wielki kożuch, którego ona się bała, przerażona wielkością kołnierza, w którym zapadał się nos.
Kiedy padało stwierdzenie iż stała się panienką i trzeba coś uszyć, w czasach domów towarowych i sklepów Społem z prażynkami, octem i oranżadą z rurką nie było łatwe do wykonania. W sklepie z długimi ladami i rzęsistym, jarzeniowym oświetleniem pełnym pajęczyn wiszących po bokach, rzędem leżały wełniane sukna, z ceną wyciśniętą stemplem i przypiętą szpilką po skosie. Lepsze materiały mieszkały w Modzie Polskiej i tam wkraczała z mamą jak do świątyni, słuchając jak pani w butach z dziurkami i bez pięty i palców, w wełnianej spódnicy i sztucznej bluzce z helanko odwijała grubą belę materiału, furcząco wystawiając i krojąc jego długi język na metry. Babcia mierzyła potem i szyła, powstawał fason jak przystało na dziecko noszące białe rajstopy w prążek, przy zakładaniu których trzeba było uważać, żeby dwie kreski były z tyłu a jedna z przodu, które nosiło prążkowaną podkoszulkę i sukienkę z wysokim karczkiem wykończoną bawełnianą koronką albo spódniczkę w szkocką kratkę i bluzkę z koniecznie okrągłym kołnierzykiem, haftem richelieu i przewiązaną na kokardę aksamitką.
Gorzej było z butami. Lakierki spod lady i chińskie tenisówki kupowało się od tajemniczych cioć, które w domach pełnych pamiątek z podróży parzyły granulowaną herbatę i rozmawiały z mamą, podczas gdy ona, nudząc się, wyobrażała sobie krainy z makatek wiszących na ścianach. Zima obfitowała w plastikowe kozaki, pierwsze były białe z granatowym pingwinkiem, noszone na zmianę z koszmarnymi relaxami, w których czuła się przeraźliwie nieelegancko, podobnie jak w kozakach w jasnoróżowym kolorze z białą podeszwą, niebywale śliskich, w których raz po raz przewracała się uciekając w śniegowej bitwie pod szkołą.
Mama plotła na drutach kilometrowe szaliki i wytwarzała fikuśne czapki, dzięki czemu ona uniknęła zarazy z elanobawełny, która opanowała wszelkie pasmanterie i głowy dzieci w podstawówce nr. 72. Każdy mieszkał w bloku wypełnionym rozlicznymi szafami, w których puchowe kurtki-koszmarki pelisy, futra, jesionki i palta wyłaniały się z napchanych małometrażowych wnętrz, tworząc już od listopada swoisty pochód, za którym ciągnął się zapach naftaliny i zniczy z dymiącym na czarno knotem od producentów prywaciarzy.
Trzydzieści lat później jesień opanował poliester a zimno nie zmalało. Nie ma pań w juniorkach i sklepów z ogłupiającymi jarzeniówkami  i nikt nie nosi plastikowych kozaków i kultowych relaxów do kożucha. Pozostały za to wspomnienia czułej ręki babci zapinającej guziki, wzorki na jej futrze z lisa i odpinany kołnierz z karakułów z wytartymi brzegami. Są rzeczy, które przeżywają i wspinają się po drabince lat na pawlacz, na który czasem z sentymentem warto zajrzeć.

7 paź 2012

126 albo jesień i powrót:

Nie zauważyła. Ani światła, bo jak byli z psem w lesie to jeszcze go nie było, ani zapachu ziemi, przymarzniętej nad ranem. Dziś z samolotowych przestworzy dostrzegła kulki dyni poturlane po prostokątnych polach, jak to tak, że nie zauważa, niedobrze, nie ma czasu takiej dyni zdobyć i ją przetworzyć odpowiednio, właściwie czas nawet ma, tylko nie w tym domu, niestety, bo jej dom wciąż w stanie totalnej tęsknoty, piszczy. Jak wróci ze swoich podróży to sprawdzi, czy ziemia na wstążce pola obok domu pachnie jak tylko jesienią, czy las podbarwia się podszewką kolorów w swojej jeszcze zieloności. To lato, tak ważne dla nich, powoli odchodzi, robiąc miejsce marznieniu rąk i stóp, które on cierpliwie otula, ociepla. Kiedy podczas takiej jesieni ktoś odchodzi, to trzęsie się wyznaczona ziemia i ten ktoś w nią wpada, robiąc miejsce innej, nowej duszy. Trudno utulić pustkę, kiedy kogoś nagle nie ma a się na to nie przygotowało. Czasami odwiedza ich motyl, puka w okno, przelatuje blisko i ona wtedy mówi, że to jego  tata, którego już tu nie ma ich odwiedził. Zawsze się to sprawdza, pomimo naciągniętej na niebo jesiennej szarugi.
Nastaną dni zimne i wypełnione zmuszaniem się do wstawania. Nastanie w kawałku spełnione marzenie o jesiennych obiadach z dyni, ciast ze śliwek, jabłek i gruszek połączonych nitkami karmelu. Najbardziej i bez końca by chciała siedzieć z nim nad tym ciastem, z herbatą w nowym kubku z ważką, wpatrzona w zielonoszary horyzont podbarwiony różową poświatą zachodu, otoczona pieskotami i kominkowym ciepłem i żeby gdzieś tam, daleko od nich toczyło się wielkomiejskie życie, bez potrzeby uczestniczenia jej w nim. Na razie jesienny spokój, z nostalgią wspomnienia o tych, którzy już tej jesieni nie zobaczą, trzyma ją w wyspanych i ciepłych ramionach domu i niech to popołudnie nie skończy się w żaden poniedziałek.

25 wrz 2012

M 125:

Ona dla nowopoznanych ludzi piecze muffiny z konfiturą, organizuje, zachwyca się jak się cieszą, obserwuje jak się śmieją, jakby po tej chwili spędzonej razem miał być koniec świata i cudowne jest to, że te, które się nie znały wcześniej, potrafią scementować się w jedną radosną całość i to jest niezwykłe. Ona w podgryzanym jesienią powietrzu wyczuwa mglistość, szeleści kasztanami szybko opadłymi i podziwia botki Clarksa na wystawie w wielkim centrum handlowym. Okruchy jesieni zauważa w militarnej, nieładnej modzie, w pojawiających się swetrach, w chęci na coś słodkiego, czego dniami szuka a nie doszukawszy się, zastanawia co to mogłoby być, co warto ugryźć właśnie teraz. W nadal zielonym lesie nie czuje jeszcze tego chłodu, który przeszywa, który mówi, że trzeba jeść zupę z dyni z oliwą i imbirem i smażyć powidła, oby zdążyła, bo już śliwki węgierki miały w zeszłym tygodniu pomarszczone pupki a ona musi do Pragi i może nie zdążyć. Przez kołowrót pracy znów ma poczucie bezcielesności, niedbałości o siebie, machinalnie wciera balsam Nutrilift i serum Olay jako remedium na poranną, zaspaną twarz porysowaną liniami nzmęczenia i konieczności, jesieni, trzydziestu pięciu lat i żywienia się pomidorami i pośpiechem.
Tymczasem przestała na razie walczyć z miastem na Wu. Oswoiła je - bo tak ma być, bo teraz jest taki czas, kiedy to hałaśliwe, tłumne i konsumpcyjne miasto staje się wartością, bo ona nie musi tak jak większość, bo zawiera ludzi, którzy zauważają tak jak i ona. Czymś, co się dzieje tylko dla niej.
Jak tęskniące pieskoty, które zawsze miauczą o jedzenie, kiedy ona wraca, chociaż przed chwilą jadły. Jak obserwowanie czy szron już nadgryza mały domek z narzędziami. Jak widok jego rozognionych oczu, rozgrzanych dłoni i stóp w skarpetkach i japonkach, kiedy specjalnie przychodzi ją budzić w urwany niedzielny poranek. Jak picie kawy w kubku rano a w szklance po południu. Jak nie zważając na zimno, robi jej masaż pleców, bo tyle się natargała walizek i nasiedziała przed komputerowym ekranem. Jak całkowite i od krańca do krańca wtulanie się i chowanie w namiocie jego ramion, którego za nic nie chce opuścić.
Jak wszystko.

Ona zawsze chciała, aby to, co łączy jego z nią było ponad te mienia i chcenia, ponad to, ile i czy się ma czy nie ma, aby to trwało niezależnie, czy się trochę zranią i zaraz naprawią, czy w lodówce jest pusto czy trochę pełniej, czy są daleko czy blisko, czy tęsknią do nieprzytomności, czy uda im się pojechać w góry czy nie.

I ma.

18 wrz 2012

M 124 albo o przyjaźni:

Ona zagryza już poniedziałkowy wieczór czekoladą, ostatnio dużo jej je, jakoś tak na dokończenie dnia. Już poniedziałkowe miasto na Wu roztelepało beżową walizkę na mokotowskim chodniku, kiedy minęła sklep z butami, który się właśnie tworzy z takimi superekstrafajoskimi na miarę, minęła celebrycki ogródek restauracyjki bogatej w kozi ser, buraki z orzechami, kurki i wysokie ceny, w której to możni tego świata czyhający na otwarcie sklepu z nadzwyczajnymi butami, chowają napełnione kwasem hialuronowym twarze za wielkimi okularami, jedząc wyłącznie dietetyczne i zdrowe rzeczy. On daleko, ustala linię obrony i okopuje się w ich domowym szańcu, gotowy do bitwy o dobrze rozwiązaną przeszłość. Żeby nie zostawić niesmaku jak źle doprawiony obiad, który się bardziej pamięta niż te podniebienne rozkosze, osiągane to tu to tam. Ostateczne rozstanie z osobą, która kiedyś znaczyła i była horyzontem, nie zawsze jest łatwe. Ona z kolei ma tak, że gdzieś daleko na takim jej horyzoncie, czuje niesmak, że stało się jak się stało, że nie wszystkich naraz można lubić, rozumieć i umieć się rozstać jak nie wychodzi. Zakończona przyjaźń, która znaczyła i przestała się z powodów zbytniego narzucania woli, pobolewa jak źle zrosnięta kość - można z nią chodzić, ale czasem uwiera. Obserwuje. Podgląda co i jak.  Przekopuje wspomnienia, znajduje rysy, góry i doły. Nie lubi, kiedy ma w sobie gdzieś głęboko nie zakończone sprawy. Nie rozplątane do końca węzły, ale je tak zostawi, bo nie ma sensu wracać do nich, skoro są już tak zaciśnięte od dawna.

Zmieniają się ludzie wokół. Są z nami ich ze względu na porę i stan, w jakim się znajdujemy, bo wypełniają w nas lukę, zalewają sobą to, czego nam w naszym pionie brakuje. A potem jak wyschnie, to często odchodzą bo moduł się wypełnił. Przyjaźń jest związkiem, czasem opartym na braku i dopełnieniu i właśnie wtedy jest najbardziej krucha. Jak misja do spełnienia w danym czasie, z początkiem i końcem. Kiedy nieudana, wtedy wisi w duszy jak nie do wyrzucenia plik, jak kartka z pamiętnika, której się nie można pozbyć.

A w mieście na Wu przyjaźni się z długimi spódnicami, czyta rzeczy z MacBooka, ciamka chleb z oliwą z talerza, krytykuje. Nosi się białe trampki lub mokasyny, podwinięte dżinsy i słuchawki na szyi. W porze lunchu zamawia białe wino, odwiedza Powiśle i kupuje coraz to bardziej wymyślne chleby. Wygala pół głowy.

 Nie ona. Ona przyjaźni się z zeszłym sezonem, z życzeniem nowego płaszcza, z włosami, które ujarzmia i pozwala im być sobą. Ona chciałaby zauważyć wszystko i wymazać z siebie każde kogoś zranienie, ale się nie da. Ona za mało jest tam, gdzie powinna, ale inaczej nie może, wciąż wisząc między światami i uwierając się nadmiarem tego, co przynosi tylko ciężki jak kamień sen. Ma wciąż i niezmiennie bezczas na przyjaźń i czas na miłość.

10 wrz 2012

M 123:

Gdyby to wszystko było proste jak 123 to świetnie. Kołowrót dni pędzi tak, że trudno się zatrzymać i tylko jego ręce są w stanie ją złapać. Coraz trudniej. Miłość rośnie wraz z rudziejącą trawą i rześkim zapachem pól, znak, że idzie jesień. Rozmyty horyzont w jeszcze ciepłym słońcu jest tak samo rozmyty jak każdy wieczór w mieście na Wu, wyostrza się tylko w piątek, kiedy wraca o tam, gdzie ona potrafi wszystko. Wkurza się, że nie pamięta. Nie dzwoni, nie składa życzeń, otacza się w poczekalni kobietami, które są wszystkie młodsze i wszystkie w ciąży i ta atakująca ją armia rozmów, dźwięków ktg, planowań, wyborów imion i rozmów o imbirze i migdałach jest nie do wytrzymania. Pęka w szwach jest zdolność mieszkania w walizce. Może umiałaby znaleźć alternatywę, ale na razie boi się o niej powiedzieć. On z miłości przesunąłby całe wielkie miasto na Wu, wraz z ulicami, meblami, kawkami, piwkami, serami kozimi i bagietkami, autobusami - bliżej. Ona usiłuje być dzielna, ale coraz częściej rozpada się na atomy, nie tylko z tęsknienia powodu. Ranowieczory są zimne i nieutulone, właściwie tylko jeden w miarę utulony w dni powszednie, kiedy on wstaje i wygania kota spod samochodu a potem zawozi ją odparowując szyby na przystanek, skąd biały bus, darując jej tylko w poniedziałek dwie dodatkowe godziny snu, zawozi ją tam, gdzie jest niemoc i konieczność.
 Tak, była w Paryżu, oglądając roześmiane, słoneczne niebo z okna biurowca. Wróciła bez smaku. Czas na niego nie pozwolił.
Marznie. Zasypia. Automatycznie pracuje. Odwraca role zupełnie już, że żyje tylko w weekendy a w resztę tygodnia usiłuje przetrwać. Survival. Czasem jest tak, że nie zdąży napisać o czymś, co było intensywne w kolorze i minęło i potem już ma inny odcień. I się denerwuje, że nie zdążyła. Że nie ma czasu na spotkania. Czasem ochoty. Że zupełnie automatycznie już porusza się po mieście na Wu, nie zauważając niczego, czy już ulice zapełniają się jesiennymi modnisiami spowitymi w ciemnozielone, modne kolory. Nie chodzi po sklepach. Od głodu ratują ją pomidory, kalarepa i cukinia. Nie ma ochoty na wiele, chociaż on ostatnio smażył dla niej frytki i to było coś. Za duża dusza na za małe, wymęczone ciało. Za dużo prędkości, za mało poczucia celu. Za mało lata, za dużo zimnych poranków, odganiających wilgotnym, lodowatym powietrzem możliwość jedzenia razem śniadania na tarasie. Tak, ona ciągle o tym samym. O nieustanne nierównowadze, którą już bardzo niedługo trzeba będzie zmienić. Ona wie. On też, tylko jak zawsze, cierpliwie czeka, co wieczór w łóżku zagarniając ramionami miejsce po swojej lewej stronie, gdzie zawsze śpi ona.

30 sie 2012

M 122 albo przyzwyczajenie:

Ona ma dwie suszarki, dwie zaparzaczki do kawy, dwa kubki, ulubiony nóż, ulubioną pościel, żel do mycia i zestaw kolczyków, które zawsze wozi ze sobą w małej szafirowej portmonetce. Przedmioty, ulubione rzeczy do jedzenia zawsze trzymają w pionie, ustawiają plan na dzień, uśmiechają.
Ona nie może bez płatków owsianych w papierowej torebce, bez spinaczy, którymi natychmiast po przyjściu do domu każe trzymać grzywkę, bez makaronu rurki, tagliatelle albo conchiglioni i za nic nie zje innych, bo jej nie będą smakować, bez jabłek, kawy i to zawsze ma w każdym domu. Jak ją najdzie, to je kabanosy z ketchupem. Albo kalarepę z tymże, wyłącznie marki Heinz. Uwielbia cukinię i czosnek, tańczą pięknie na oliwie a potem smakują jeszcze lepiej. Ona nie umie bez zielonej, jaśminowej herbaty, maczania pełnoziarnistej bagietki w oliwie, bez białego sera z miodem i orzechami i do tego kawałek czegoś posmarowanego masłem, o bez masła tez nie może.
Jak to jest, że rano ona z nim piją kawę w kubku o fioletowym gardle a po południu w grubej szklance i ona moc kawy określa po kolorze, jaki zostawia wlane mleko. I słucha się zawsze Trójki, bo innej się nie może. I czyta po raz tysięczny te same książki, chociaż zna się je na pamięć prawie do połowy i słucha muzyki tak doskonale znanej.
Jak to jest, że jeden nóż się lubi bardziej od drugiego i właściwie można wszystko jednym, chociaż w szufladzie armia cała. I można ciągle chodzić w jednym zestawie ubrań, i jak się coś nowego kupi to sobie nie wyobrażała życia właśnie bez tej rzeczy, jak mogła funkcjonować przed, skoro ta właśnie rzecz tak bardzo do wszystkiego pasuje.
Jak to jest, że trudno jest wyjść poza wiktuały, które się zawsze kupuje i nie ma odwagi spróbować czegoś nowego bo właściwie to po co, skoro tamte są takie pyszne. I to, że się chodzi jedną stroną ulicy, bo drugą jest bardzo niewygodnie bo tam pewnie jest balkon, z którego zawsze kapie. Mało jest rzeczy obojętnych. Właściwie rodzaj mleka i płynu do demakijażu nie ma znaczenia, a tak to większość jest męcząco i skrupulatnie przemyślana, bo jak inaczej.
Takie codzienności, które przyzwyczajają, trzymają w pionie jak gorset, który zaledwie czasem się rozsznurowuje po to, aby zaraz udowodnić, że właściwie to, co sprawdzone przez tryliony wydeptanych codziennych ścieżek znacznie ładniej będzie kończyć lub zaczynać dzień.
Jedyne co, to nie może przyzwyczajać się za długo do jego rąk, zwłaszcza w popołudniową niedzielę, bo potem strasznie trudno zasznurować się w trzymający w pionie gorset maili, smsów i telefonów, który pozwala przetrwać i  nie zgiąć się w pół, nie złamać pod naporem toczącej się od poniedziałku do czwartku wielkiej kuli tęsknienia.

20 sie 2012

M 121 albo tęskność:

On między jeziorami, z zakochanym w nim kotem i zbombardowany gwiazdami, tęskni. Ona, w mieście na Wu, z nowymi, ładnymi brwiami, tęskni nie mniej. Jak to się dzieje, że kiedy jego konieczność wyrywa z domu, odczuwanie tej pustki i niemocy jest jeszcze silniejsze. Dom ładnie sobie rośnie pod opieką mamy, a ona się czuje jak rzucona marionetka, bo tak. On o tam, dom daleko, rodzice w innym mieście wraz z garstką przyjaciół, jeszcze inna ich garść rozsiana w Krakowie, a w mieście na Wu już totalne resztki, które rozjadą się niedługo w swoje nowe strony z powodu miłości lub pracy. Nieobecność jest jak wisząca w próżni kotwica i to najbardziej denerwuje, że nie można się przyczepić, zaczepić, to drąży, boli, piecze i uprzykrza codzienność. Tęskność przejaskrawia, rozpierzcha myśli. Daje siłę. Wierzy, że kiedyś się skończy i nie da się do siebie przyzwyczaić. Zbija czas popołudniami, co z tego, że świerszcze za oknem, że noc ładnie pachnie, że woda strasznie szumi w rurach w pokoju w mieście na Wu, kiedy nic nie smakuje, nie podoba się, uwiera, byle nastał poranek i kawa z kawiarki z tłoczkiem i makijaż o 8.10, złożony z kreski fioletowym linerem w żelu Bobbi Brown, tuszu do rzęs They're Real, kredki Chanel w odcieniu czekoladowego brązu, którą muska dolną powiekę, korektora MUFE, różu MAC, bronzera Benefit, pudru Dior, błyszczyka nakładanego już na schodach. Potem autobus 107, 108 lub 159 i mokotowskie wystawy, koniec przeceny w sklepie Bagatt i praca a potem powrót i gdzie by tu myśli włożyć, w co, żeby jak najszybciej pofrunęły ku ciemnej nocy, naciągnęły roletę ciemności, która w sierpniu zapada jak przysłowiowa klamka. Tęskność szarpie. Obtłukuje dni w ciężkiej głowie, kusi aby jeść coś słodkiego, a bo co, bo jej tak o, to sobie pofolguje i kupi małą słodką drożdżówkę z serem i jeszcze coś czekoladowego a potem powyrzuca z sumienia śmieci, że być może jak on wróci to będzie ważyła tonę i powinna iść na basen i poćwiczyć ale jej się nie chce za nic, zastygnąć w bezruchu, przeżyć dzień i dalej. W mieście na Wu nie pachną łąki, nie spadają gwiazdy, nie ma wróbli, nie ryją krety, trzyma ją kurczowo konieczność, tęskni, zna ze słyszenia słynne knajpiane smaki, porusza się po dobrze znanej trampolinie ulic, aby przypadkiem nie odbić się dalej. W mieście na Wu kiedy zapada się w swoją kilkudniową skorupę, podbarwione tęsknieniem dni urastają do rangi gigantycznej, niestrawnej kuli, którą toczy przed sobą. Dlaczego nie potrafi się odnaleźć akurat w tej siatce ulic, a może w innej umiałaby, bo bardziej oswojona. Nie poznaje nowych ludzi, nie zwiedza, nie ma ochoty odezwać się, że jest.  Dlaczego organicznie nastawiona do wszystkiego i wiecznie czuje się jak nie u siebie i jak stworzy to już u siebie to nagle tego nie ma, bo musi tęsknić. Dlaczego tęsknienie odbiera siłę, tak mozolnie zbieraną z każdą godziną. Dobrze, że już noc. I jutro.

18 sie 2012

M 120 albo weekend bez niego:

Dzień ciemniał bardzo szybko, jakby nagle przykręcono światło i zaciągnięto zasłonę, skrywając pieskoty, zółwia i ranną kaczkę, nową mieszkankę stawu. Lato pachnie świeżością, nie wygrzaną, ciepłą nocą, z delikatną nutą skoszonej trawy, która niczym szczypta przyprawy kotłuje się w ciemnym tyglu nocy.
On tam, wśród jezior, ona tu, w ich domu, po raz pierwszy sama w wielkim łóżku, z wystawionym radarem tęsknienia nastawionym na długie fale. Z wyciszoną burzą w jej brzuchu, kiedy po raz kolejny przez chwilę uwierzyła, że sny, że pies kładący się na udach, który nigdy się tam nie kładzie, że może wreszcie Los ześle jej ową pełnię, na którą tyle czeka. Nie będzie łatwo. Wszystko, co osiągnęła, zmieniła, do czego doszła, wydarła pazurami i okupiła potworną cierpliwością i tu nie będzie inaczej. Na razie o tym nie myśli, bo ją to paraliżuje i tylko czasem poszarpie ją płacz, w samotności, w swoim kłębku, nie do dotarcie przez nikogo, do rozwiązania tylko przez nią. Dobrze, że mija.
 Na fioletowej kanapie zjada dzień po kawałku. Pójdzie pod prysznic i z oceanem wody spłucze jego poranne, żegnające ją usta i palce, osiadłe na szyi. Umyje skórę żelem Tołpy, pachnącym jak ich Toskania, na włosy nałoży odżywkę Dove. Zrobi peeling całego ciała, starannie wygładzając każdy fragment skóry, myśląc o jego ciepłych i silnych dłoniach, które jak wrócą, to sprawdzą czy jej skóra jest nieustannie miękka. Zrobi peeling twarzy i maseczkę Kleopatra  z zielonej glinki, przypominając, jak ostatnio robili razem maseczkowe miny. Nałoży balsam Gosh o cytrusowym zapachu, na stopy i ręce coś w tubce od Eveline, ulubienie fioletowej. Nowy krem z ziół, cały po rosyjsku, przywita pojedynczą noc i obudzi wyspany dzień. Może poczyta. Napisze smsa. Posłucha jak brzmi ciemność. Zaśnie na poduszce w paski, pachnącą czarnym Silanem.
 Rano na tarasie, w czerwonym szlafroku wypije kawę z kubka o fioletowym wnętrzu, zje ser biały 0% Mazurski smak z miodem lawendowym i malinami, poczyta i zmruży oczy w horyzont smagany wierzbą na wietrze. Posączy przedpołudnie. A potem spakuje nową, kremową walizkę w rzeczy niezbędne do życia w mieście na Wu i pojedzie w nowy tydzień, zakończony czekaniem, aż on przyfrunie.

10 sie 2012

M 119:

Lato zaczynało pachnieć gdzieś za Mazowszanami, wpadając cienką, zapachową strużką przez otwarte okno w dachu busa. Miasto na Wu, ściśnięte w węzeł gordyjski ulic, pomoczone deszczem, pachnie spalinami, kurzem, gdzieniegdzie zielonością, która co prawda pachnie jak kolor zielony, ale zduszenie nieco, jak na miasto na Wu przystało. Od za Radomiem chmury robią się większe, bo mają więcej miejsca na niebie, aby pokazać swoją feerię kolorów i strzępiastość kształtów. Ona uwielbia wypatrywać, aż w pewnym momencie płaski horyzont wypiętrzy się w poszarpaną linię, zwiastującą bliskość domu i inne województwo.  Za fotelem w busie chrapie studencki czosnek i ona nie ma jak przesiąść tej wyjątkowej woni, zmieszanej ze strużką lata z dachu. Czyta. Wzrusza się jak nie wiem co, czytając artykuły w pismach, które mogą jej wystarczyć na dwuipółgodzinną podróż. Łzy napływają do oczu i wtedy musi spojrzeć gdzieś na zieloności za oknem, na pola, żeby włożyć i rozjechać w nich wzruszenie, które trzyma. Ona w ogóle rozklepana jakaś. Mijają ją w kolejce, bo się nie umie odezwać w porę, będąc na krawędzi niezdecydowania w kwestii wybory sałatki w Salad Story. Zawsze zamawia Healthy Halsę z gęstym balsamico z kurczakiem w ziołach, a tym razem zaatakowała ją nicejska. I zajęło jej dobre pięć minut przyzwyczajania się do smaku nicejskiej, w tym czasie popchnęły ją tryliony spragnionych sałat kobiet, a ona się powściekała na swoje niezdecydowanie. Bo ma tak, że upatrzy sobie jakąś małą drożdżówkę, którą je raz na tydzień i jak pani da jej inną, nie o tą, z której apetycznie wystaje ser to już ma nos na kwintę. Gorzej jest z malinami - jak upatrzy sobie odpowiedni pojemnik i maszyna losująca poda jej ten z innego brzegu albo skądś indziej, to ją aż zatyka, że się nie może odezwać, że chciała ten inny. To jest choroba. Dotyczy kawałków ciasta za szybą, kanapek z ciabatki, pomidorów, malin, truskawek, jabłek, dotyczy wielkości cukinii, wypieczoności bułki lub chleba. W marketach zawsze wybiera płyny lub cokolwiek, co jest w pudełku z końca kolejki czekających na zakupowy los. Wystawia rzędy obmacanych i poodkręcanych przez rzesze, aż dopadnie nie naruszony i nie otwarty egzemplarz. Ale nie jest aż tak roztargniona jak jej mama, która nie radzi sobie z otwarciem mleka w kartonie i zawsze otwiera je w najbardziej absurdalnym miejscu, wydłubując dolny róg i siłując się z wielkim nożem. Mam potrafi kupić czarną herbatę, bo ktoś jej wmówi, że to na pewno zielona, nigdy nie dokręca słoików i ma manię kupowania kefirów, których nie dopita armia stoi w rzędzie z datą ważności marzec. To jest genetyczne. To niezdecydowanie, niejednokrotnie irytujące po wręby, po menisk wypukły, po pachy.
Ale podróże, godziny, kilowatogodziny jakie przemieściła już, ciągnąc za sobą walizkę, to już ma z siebie. Nikt z rodziny by tego nie wytrzymał.

31 lip 2012

M 118 albo w domu:

Ostatniolipcowy wieczór, cudownie spędzony w domu, jej stopy w jego dłoniach, wieczornie odpoczywają, rozmawiając z jego ciepłymi palcami, które sobie zwiedzają międzypalce, kostki i aksamitne wierzchy, by znów zawrócić do początku. Śmieszny najnowszy kot śpi jakby nim ktoś rzucił, kocia hrabina niczym egipski posążek, wmrucza się w cienką kołdrę wieczoru. Maliny jedzone widelcem, nadziane na srebrne ostrze wraz z krążkiem księżyca. Spokój. Cały świat miasta na Wu zniknął nagle w cudownie wyrwanym tygodniu, który pozwolił jej nadomowić się, nasycić się tym, czego wciąż mało, do czego tęskni i co właśnie się spełnia. Maluje dom. Nasyca się światłem. Trochę sprząta. Nie umie nic w półtonie i w półcieniu, zawsze musi wszystko maksymalnie - jak malować to do utraty tchu, ekwilibrystycznie pokonując parapety i gzymsy, przyciskając pędzel we właściwe miejsce. Ma dom. Niewiarygodne, po latach tułaczek, wynajmowania tysiąca mieszkań, wreszcie może zasadzić korzeń, rzucić kotwicę, może, jak dobrze. Wiedziała, że kiedyś się tak stanie, że każda podróż ma swój cel, tylko trzeba w nią iść z odwagą, nie bać się i jak się nie udaje to zostawić, pojechać w drugą stronę, bo może tam właśnie znajdzie się taką kotwicę i znalazła. Dom jej urósł trochę z boku, nie na miastowym szlaku, tylko tam, gdzie trochę trudniej połączyć dwa światy, ale ona zawsze była mostem, skupiającym niemożliwe z możliwym, łącznikiem między niebem a ziemią, złem a dobrem, tu i tam. A nie zawsze było łatwo, aby być między światami. Wydarzały się rzeczy, które chwiały podstawą i burzyły prawie wszystko, zastępując to, co łatwe u innych - jej najtrudniejszą drogą. Kobieta z przeszłością i mężczyzna po przejściach zatopią się w sobie, nagle dławiąc się księżycem, rytmicznie zwiedzając się w jeden niezwykły, ciepłodomowy, zaciszny i najbardziej na świecie ich, duet.

24 lip 2012

M 117 albo powrót:

Ona: przewrócona z upału w zaduszonym mieście na Wu, przeraźliwe tęskni. Nastały znów ciepłe dni, wygrzane bezlitosnym, miejskim słońcem, z pracą, która wisi jak konieczność i z powrotami do żółtego pokoju, w którym misternie wykonuje te same czynności spajające klamry dni i nocy, nawlekające na posłuszny sznureczek koraliki dni, nie do rozerwania. Nie chce jej się wyjść nigdzie, do kina, do parku, pospacerować po ulicy, powłóczyć się bez celu, pojechać na pętlę i się zagubić i znów wrócić, nie chce jej się spędzać gorączki termometru dni, nie umie, coraz bardziej nie umie sobie radzić 130 kilometrów od niego i nie wie, jak to będzie dalej, widzi zamazany horyzont, widzi plany marketingowe ale bez siły, jak tu się napędzić, aby wyszły. On: podlewa ich ogród, raz po raz przypominając sobie jak ostatnio w nim byli i wyrywali chwasty a potem pili kawę i goniły ich pieskoty i nie umie się w tym ogrodzie znaleźć, bo nigdzie jej nie ma, brązowych włosów i długiej szyi i wiszenia na telefonie i na jego ramieniu. Ona: je ziemniaki i fasolkę i ubolewa, że maliny kosztują 10 zł a nie 5, co za miasto, oby przepchnąć dzień do wieczora i iść spać, aby już stało się pojutrze i bezcenne, wyczekane jutro i dziś i jego wytęsknione, opalone ramiona. Kupiła żel do mycia - taki, jakiego używali o tam, i pachnieć jej będzie bezlitosna reszta lata tak, jak pachniało ich dwutygodniowe, beztroskie szczęście. Trzyma się poręczy prawą ręką w autobusie i patrzy na małe, białozłote kółko i tam w nim jest on i on z nią wydają resztę, machają na pożegnanie, piszą na komputerze, trzymają kubek z kawą, są. Może jednak powinna bardziej umieć wyżyć poniedziałko-piątki, nadać im rozmachu i smaku, ale nie umie. Może powinna zanurzyć się w lekturze w parkowej zieloności, ale tam większość wózków i matek i to ją też drażni, bo jeszcze bardziej oddziela od niego. Zawęża swój prostokąt, w którym się porusza, aż stanie się małym poletkiem z małą przestrzenią nie do wytrzymania uniesienia i wtedy rozpęknie się to gorące lato na atomy i wraz z jesiennym deszczem postanowi wrócić na zawsze w jego skrzydła, rozdmuchując w przestrzeń miasta na Wu spalonego kurzem i szumem - wszystko to, co zbudowała o tu.

19 lip 2012

M 116 albo w podróży:

Zachmurzone, polskie już lipcowe niebo, rozgryzła soczystą i lekko kwaśną wistabellą, forpocztą całego konglomeratu jabłek, jaki ma nastąpić nieco później. Soczystość słodkiej maliny, miękko rozgniatającej się o podniebienie przegryzła ostrym, dojrzałym, kawałkiem sera pecorino, przywiezionym z toskańskiej podróży. Ciepłe, wygrzane włoskim słońcem popołudnie, z miękko układającym się światłem, strzyżonym delikatną nutą świerszczy, tak różne od wakacyjnych wspomnień, że aż się uniosła o tam, gdzie cykady wyznaczają staccato dnia. W małym domku, wokół którego rosły drzewa piniowe, mieszkało lato. Szerokie i bardzo wygodne łóżko z czułością przyjmowało ich sny, a kamienny dach i jego opalona twarz były jej niebem. Zapach jego rozgrzanej skóry przecinanej stukotem cykad. Smak pikantnych tagliatelli z pikantnym peperoncino łagodziła słodycz pomidorów i rześkie, lekkie i chłodne białe wino, pite przy stole z kraciastą serwetą. Słodkie cantucci posłusznie nasiąkały winem, rozpadając się w ustach na migdałowo-pomarańczowe atomy. Nakłuwali zakochane oczy na ciemnozielone cyprysy powstawiane w ciemnożółte pola, przeplecione sznurami pól z winogronami i jasnozielonymi kulami oliwnych drzew. Powyginane sosny o płaskich głowach dotykały lazurowego nieba, kiedy jechali oglądać ciszę i światło we włoskich, niedużych miasteczkach. Szukała jego ręki tam, gdzie biała plaża łączyła się z rozbielonym błękitno-miętowym kolorem morza, aby nie zgubić się w jego szumie. Jechali bardzo długo samochodem, plącząc kilometry autostradami pośród gór, ona wciąż trzymając rękę na jego prawym udzie, bo on inaczej już jeździć nie potrafi. Dwa dni wcześniej, w eksplozji lata, ona w zielonej sukni, z włosami ułożonymi w fale, wycięta ze swojej epoki, trzymając go za obydwie ręce, w dużej sali, gdzie było bardzo wielu ludzi, mówili do siebie to, co związało ich na zawsze. Pamięta tylko jego rozognione oczy, głos brzmiący gdzieś obok i siłę jego rąk, w które oddaje się bezwstydnie, z całą miłością, i na fali kilkudziesięciu uśmiechów i pięknych życzeń spełniał się ich dzień, zapamiętany na zawsze, gdzie wszystkie poplątane ścieżki, bylejakości, radości i dni za dniami, splotły się już w jedną, wspólną drogę tak łatwo, jak właśnie Los by dla nich napisał właśnie taki scenariusz.

7 lip 2012

M 115:

Lato wybuchło, gorące jak ich miłość, z tą różnicą, że ona nie jest przetykana burzami, jest tym, czym miłość jest, końcem świata zamkniętym w jego silnych, opalonych, piegowatych ramionach, jest malinami i słodkimi truskawkami przyniesionymi na śniadanie do omletu, zapachem kawy przywiezionej ze Lwowa, energią, czułością, z jaką on regularnie wciera jej żele na obolałą stopę z pękniętą żyłą. Jest muzyką, nagrywaną na ich wielki dzień, pewnością, że on przeprowadzi ją na stronę, gdzie są męże i żony i tam sobie będą już na zawsze, dobrani przez magiczny palec przypadku, 19 kwietnia w zeszłym roku. Miłość jest wtedy, kiedy on zakłada kalosze i spodnie i pomimo upału łazi po pokrzywach i krzakach, bo tam boleśnie zamiauczał kot i może te zaginiona dusza tego, który stał się kocim Serafinem, a może tego, któremu trzeba pomóc. Miłość jest żółwiem, który pojawił się w ich stawie i uwielbia płatki kukurydziane, czujnymi, brązowymi oczami, które czasem ze wzruszenia napełniają się wodą szybciej, niż staw po burzy, wstawaniem po wodę w nocy, bo jej chce się pić. Budowaniem, rośnięciem, przestrzenią, która rośnie i za mali są, aby ją objąć sobą. Potęgą. Bezwiednym utulaniem i wtulaniem się w nią każdej wspólnej nocy, dopasowując się do kształtu jej snu i jej ciała, wspólnym rośnięciem, w jedną całość, jeden rytm. Trzymaniem ręki na jego udzie podczas jazdy samochodem i bez tego to on już nie umie prowadzić. Linią jego umięśnionych, lekko brązowych, nakrapianych pleców, kosmatych brwi, spod których czujnie i badawczo błyszczą mlecznoczekoladowe oczy. Uśmiechem i troską. Pocałunkiem o tu, bo już tam to za chwilę. Ta, która zawsze wierzyła w anioły, od dziecka ich szukała, czuła, wiedziała, że istnieją, chwytała je za skrzydła, aby na chwilę przystanęły, nie uciekły, były, ta, która wiedziała, że wreszcie się uda i wreszcie się spełni - dołącza do Serafinów.

30 cze 2012

M 114 albo prawie:

Sobota obudzona jak nigdy w mieście na Wu. Duszność bloku, powoli kipiący kocioł upału, i pierwsza od stu lat ich sobota nie razem, bez śniadania na tarasie, bez jajka na miękko a w niedzielę omletu z truskawkami, bez kawy, sączenia poranka, przemykania szaro-czarnych kocich mruczeń i mokrej psiej śnupy, wtulającej swoją radość w ich wspólną, zbiorową. Ona jest prawie żoną, on prawie mężem, będą sobie na chwilę oddzielnie, on we Lwowie ona tam, gdzie najbardziej wracają wspomnienia, na pierogach z jagodami u mamy. Paznokcie w kolorze mango na tle żółtej ściany. Jakieś coś na śniadanie. Trochę zaledwie wyspana kula zmęczenia, przepychana od tygodni stoczy się już niedługo i stanie ich wspólnymi, wyczekanymi wakacjami, jej pierwszymi od dobrych kilku lat. Jeszcze niedawno zdołała odwiedzić Paryż, poplątać się w deszczu na Montmartre, kupić mu cukierki karmelowe miękko rozgniatające się o podniebienie. Popaść w niepisanie, w swoją klasyczną gonitwę wyznaczaną rytmem pracy, bo właściwie mogła by pozwiedzać bardziej miasto na Wu, pójść o tam i tu, odwiedzić zakątki, które są i które lubi, ale nie umie nie chce, wpisuje się ustawicznie w mozolnie wyznaczony kwadrat i tylko czeka i czeka na to, co przyniesie koniec wakacji. Przeszczęśliwa. Zakochana miłością totalną, przywiązana powrozami, którymi stałe się sznurki, wypuszczone rok temu z jego palców. Pięknieje. Czuje niebywałą siłę miłości, nie osaczającej i warunkowej, ale lekkiej, ogromnej, tak, jakby się delikatnie fruwało nad łąką albo niebieską wodą tak po horyzont i miała często takie sny, że nic nie waży i lata tak według niej, od dziecka, tak zawsze wyglądało szczęście.

19 cze 2012

M 113:

Czai się lato, huśta i mami zimnym czerwcem, nie huknie upałem, nie krzyknie w zieloność, że już, że zaraz wakacje, że lato wszędzie, w które tylko się obudzić w jego południe. Zadeszczone, niesłodkie truskawki, ale zawsze truskawkowe, jak tylko tu mogą smakować, małe główki kalarepki, słodycz młodych ziemniaków pozawijanych w płatki młodej skórki, chrupiący koperek i zimna maślanka i tak smakował ich wspólny, piękny, leniwy weekend, celebrowany jak tylko najpełniej, najbardziej cieleśnie, najbardziej ich sposobem można. W trawiastej oazie, po której delikatnie słońcem łaskotał wiatr, biegały zdziwione koty, że ona tam właśnie leżała czytając, podpierając spodami stóp gorące słońce. Jest w niej coś z dawnych czasów, coś co sprawia, że staruszki i staruszkowie mówią do niej 'panienko', coś co pozwala właśnie w tłumie osób zatrzymać, wyłowić, zagadnąć taką oblepioną wspomnieniami duszę, a te dusze mają niezapomniany wdzięk i hart ducha i przypominają, że świat wyglądał trochę inaczej i dlaczego ona go nie znała wtedy... Ale pewnie w tamtym świecie nie spotkałaby swojego anioła, może jakiś jego okruch tu i tam, ale nie takiego, który pisze kartki na jej pustej tygodniowej połowie łóżka 'Nie lubię jak Cię tu nie ma', a może to jest tak, że właśnie on jest taki niedzisiejszy i ma właśnie ogromną, przedwojenną duszę, która właśnie dla niej urosła i na nią czekała o tam i udało się jej ją znaleźć. Ona pomimo pracowej wirówki, uzależnienia od pasty jajecznej z samu społem na Mokotowskiej, odporności na mokotowskie must have, wrzasków i ryków wuwuzeli z podwórka, piłkarskiej gorączki, eksplozji kwiatów lipy pod wielkim blokiem, zapominania rzeczy rozpiętych między dwoma domami, kiedy mylą się jej szafy i szuflady, pomimo wyjątkowego nie zgubienia jasnofioletowych okularów i notorycznego nie dopijania kawy, potrafi w biegu, w konieczności, w pośpiechu, w szumie, usłyszeć ciche 'panienko' i kupić od bardzo uprzejmego z przedniojęzykowym ł staruszka dwie pocztówki z czymś i z czymś i chwilowy dialog z nim i pewien szacunek do kobiety w jego oczach znajduje potem w ciemnych tęczówkach jego anioła, ukrytych pod kosmatymi krzaczkami brwi. I przez to czerwiec ucieka szybko w stronę lipca a ona fruwa nad ziemią.

10 cze 2012

M 112:

Czerwiec wgryza się słońcem w pęki piwonii, w przedpołudniowe drzemki pieskotów, w zapach siana skoszonego za płotem, w życie nowego kota, który wiecznie głodny i wymiętoszony zawitał do ich domu, wprowadzając swoje nowe kocie zwyczaje i nowe pieczątki łap. Duch iKota krąży nad ogrodem i pomimo nowej kociej duszy w domu, ona ma ciągle nadzieję, że jego ciekawska buzia wyłoni się sponad traw o tam, nieco dalej, że jego charakterystyczny Czerwiec rozpycha zieloność po świecie, wiwatuje kwitnącym jaśminem i burzami, rozpycha uśmiech na twarzy milionem czerwcowych smaków. Delikatna chrupkość zielonych szparagów, owija się wstążkami tagliatelii w kremowym, rozpustnym sosie, wlewającym się cienką strużką smakowego tła swoją słodkawo-cytrynową nutą. Łyk białego, półwytrawnego wina dopełnia wniebowzięcie. Pachnąca wanilią i migdałami tarta, z chrupkim chrzęstem kroi się po kamionkowej formie w apetyczny trójkąt. Kruchość delikatnego ciasta kontrastuje z aksamitnym kremem i kwaskowatością truskawek, smakowego epicentrum czerwca. Ona uwielbia gotować i gotowanie lubi ją, w prostych plackach na maślance z truskawkami i cukrem pudrem, w zupie z młodych warzyw z pęczakiem i na kurczaku, pachnącą nacią selera, koperkiem i masłem. Uwielbia otwierać lodówkę i czarować śniadaniaobiadykolacje z tego co jest. Kurczak w panierce z mielonych orzechów, pieprzu, mąki kukurydzianej i soli, pocięty na paski osiąga niebywałą i pyszną chrupkość. Lubi doprawienia, dopowiedzenia, kropki nad i w jedzeniu, których szuka się na podniebieniu, a są nimi różności w postaci dodatku pigwówki do mięs, miodu lub syropu klonowego do kwaskowatości i ostrości musztardy, orzechów i pestek dyni do warzyw, czosnku, oregano i tymianku - ulubionych przypraw, ciecierzycy, której kulki działają smakowe cuda. Nie lubi podrobów, boi się królików, raczej ich nie zje nigdy, nie przepada za kaczką i dziczyzną, za bardzo wymyślne i za bardzo mięsne i za bardzo zwierzęce dania dla niej. Nie znosi bylejakości, woli schrupać kalarepę z ketchupem 7 lub Heinz, lubi czasem groszek z majonezem kieleckim dochrupczony rzodkiewką. Kocha chłodniki o wyrazistej, czosnkowo-pieprzowej nucie, z pociętymi buraczkami, o kolorze prawie amarantu i pięknym okiem jajka pośrodku, zupy-kremy z cebuli, brokułów, pomidorów, zawsze wyraziste, dosmaczone jej sercem i może tym - po otwarciu szafki z przyprawami. Kulinarne wpadki pamięta z gotowania makaronu w zimnej wodzie, kiedy miała osiem lat, naleśnikach z samej mąki gryczanej, które łamały się na kawałki, za nic nie chcąc stać się istotą naleśnika, czasem zwarzony krem, ratowany łyżką gorącej wody. Nie lubi veget, kucharków, dosmaczaczy i nie aromatycznego pieprzu, nie lubi dań z torebki, ziarenek czegoś, co zabija smak rzeczy, do której się przylepią, rozgotowanych warzyw, słabej i niedobrej kawy, nie słodzi niczego, bo dla niej cukier zabija smak, nie znosi syropów light bo sztuczność wyczuje węchem i na sto kilometrów. Odróżnia smak jajka z numerem 1 od numeru 3, kocha chleby z Krakowa, prądnicki, kresowy pieczony na liściu kapusty, warszawskiego talara i kardynała od Lubaszki, łódzkiego na zakwasie od Gniotka, który może leżeć tydzień i odda wszystko za chlebową kromkę posmarowaną masłem z Końskich, z malinowym pomidorem i solą i konia z rzędem za słoik lekko kiszonych ogórków od mamy. I na szczęście jest posiadaczką języka geograficznego, który wyczuwa najmniejszy niuans smaku i czasem aż boli, zwłaszcza po zjedzeniu sera pleśniowego, orzecha włoskiego i gruszki, z łykiem wytrawnego czerwonego wina o owocowym, lekko słodkim posmaku i aksamitnym finiszu.

31 maj 2012

M 111 albo dziesięć lat temu:

Koniec maja otwiera okrągłe pięści peonii, delikatnie ukazując ich cudownie pachnące wnętrze, jaśmin rozpachnia płoty i wzdłuż chodniki, konwalie sypią swoje perły na cienkie, zielone łodyżki, irysy swoją trudną do narysowania sylwetką rysują zielony horyzont ogrodu. Cudowny, pachnący wilgotnym bzem maj panowszy się wszędzie, na swój koniec bycia w tym roku sypnął truskawkami, które posłusznie układane na przemian w beżowych łubiankach, opanowały prawie każdy róg ulic miasta na Wu. Uwielbiała jeść truskawki widelcem, delikatnie muskając ich bok, plecy lub zielonkawe nogi w serku waniliowym, najlepiej takim, który smakował jak z dzieciństwa, kiedy był tylko jeden rodzaj w dużym sklepie, pachnącym skwaśniałym mlekiem. Więc zanurzywszy w plastikowym pudełku jedyną w swoim rodzaju, truskawkową toń pomyślała o tym, co się wydarzyło dziesięć lat temu. Dziesięć lat temu oczekiwała znaku, cudu, wiatru, słowa, czegokolwiek, co zawahałoby ją przed byciem żoną, dziesięć lat temu była wigilia jej ślubu, jak przez mgłę pamięta reminiscencje, stop-klatki, jak w zwolnionym filmie, co się działo nazajutrz. Pamięta tylko, że stała na progu kwiaciarni ciotki, która to robiła jej wiązankę z eustomy i kaskady rozmaitych liści i czuła na twarzy wiatr i nic więcej. Nazajutrz padało. Ślub był późno, fryzjer, uwaga na francuski manicure, makijaż, pamięta, że malowała oczy jasnoróżowym cieniem w kremie, nie pamięta, jaki miała fluid ani jaki róż. Delikatna kreska eyelinerem, błyszczyk na ustach, świetlistość szczęścia na dwudziestopięcioletniej twarzy. Sukienka z blodoróżową górą i kremowym dołem, lekka, dziewczęca, wygodna, rękawiczki z palcami za łokieć, trochę jak Audrey Hepburn z "Sabriny". Obroża z pereł na szyi. Uśmiech. Ojciec prowadzący ją do ołtarza. Bardzo dużo gości w pięknym, barokowym kościele, pęk jaśminu, kłujące spinki z tyłu głowy, twarze wujków i cioć, które już nie żyją. Wirująca aura uśmiechów i poczucie, że już jest po drugiej stronie - tych, którzy są już małżeństwem. Czarny opel omega udekorowany różowymi kokardami z tiulu zawiózł ich tam, gdzie tańczyli szybkiego walca z "Trędowatej". I walc, i stłuczone kieliszki nie przyniosły szczęścia, ani ryż wytrząsany o 7 rano z włosów i sukienki na podłogę ich małej, wynajmowanej kawalerki. Potem był Kazimierz i spacery. Co będzie, pytała. Ciekawa, jak rozwinie się ich wspólne życie, bez odpowiedzi co dalej, kiedy każdego wieczoru, potrafili się długo uwodzić muzyką. I poczuli, że już chcą być razem na długo, kiedy rosła w nich ogromna kula tego, że może na zawsze, w bardzo zimowy nadranek, kiedy zmęczeni całonocnym tańczeniem do muzyki Vaya Con Dios wsiedli do autobusu jadącego w przeciwnym kierunku niż cel, kiedy już ze sobą zamieszkali i ona woziła mu kanapki do pracy i sypali do siebie drobnymi słowami na kartkach, oglądali mistrzostwa w lekkiej atletyce na pożyczonym telewizorze, łazili po górach niewyobrażalnie dużo, kiedy nagle pojawiła się w mieście na Wu po raz pierwszy i z sukcesem kilkoma kosmetykami wspinała się na makijażowe góry i to wszystko było szybkie, nowe i rosło - nie wiedziała nawet, jak bardzo ten nowo zbudowany dom, to rysowanie cienką kreską wspólnego życia może runąć. A stało się to po roku, kiedy jednym zimowym wieczorem zatrzasnął jej wieko do trumny, z której umiała się wydostać jak Lisbeth Salander. Nie kocha jej powiedział i nie wyobraża sobie życia z nią bez przyczyny ot tak walnął słowem i sobie poszedł twierdząc że nie do innej kobiety a żaden facet na świecie nie robi tego bez przyczyny. A potem tak samo pachniał bez i jaśmin, kiedy zostawiła te zgliszcza i poszła w inny koniec świata, a tam nie znalazłszy odpowiedzi na pytanie - jak będzie dalej - poszła w jeszcze inny kąt, w który nareszcie znalazł ją anioł. I teraz, kiedy za miesiąc i tydzień stanie się na powrót żoną, po dziesięciu latach, wie, że w ich nowym domu zbudowanym od dymu, w ich odległościach, słowach i palcach, w pewności, która jedyna na świecie, na pytanie jak - odpowie: cudownie. I bez cienia cienia.

21 maj 2012

M 110:

Ona: powróciwszy do miasta na Wu, zaczęła poniedziałkową górę tygodnia, której wierzchołek osiągnie w środę jak zawsze, a potem się rozkosznie stoczy w piątkową dolinę prowadzącą do domu. Lubiła te piątki, kiedy jadąc busem czekała, aż w pewnym momencie, kawałek za Radomiem, horyzost sfaluje się w lekką lamówkę niewysokich gór, obszywającą soczystą, majową zieleń. Maj chował kota jeszcze bardziej w niezmąconą toń i ona już powoli zaczęła wierzyć, że kot stał się najszybciej ich Serafinem i poluje na żaby i myszy na niebieskich połoninach, a dałaby wiele za mruczące, kochane, ciepłe od słońca futro, które chodziło krok za krokiem niczym pieskot. On: zasypiając, zszywa kumkaniem żab i coraz częstszym szumem cykad kilka wieczorów bez niej w wielką kołdrę, pod którą śpi od poniedziałku do czwartku, by później rozwinąć lewe skrzydło i w nim dać jej zasnąć. Ona: uwielbia jego mocne przedramiona, ręce wyrzeźbione bólem tysiąca pleców, ciepłe, silne i pocałowane piegami, kiedy może patrzeć, jak się napinają, jak współistnieją obok jej niedużych dłoni, jak potrafią zrobić tyle rzeczy, jak czule głaszczą zrozpaczoną kotę, jak napinają się podczas ogrodowych prac, jak trzymają kubek, kierownicę, bębnią triole i swoje rytmy, jak umieją współgrać z jej skórą, pomimo swojej siły i czasem szorstkości, są. Gdzieś w tęsknieniu za tą jego siłą, do której wraca i z której nie chce odjeżdżać, gdzieś w pracowym kołowrocie, w makijażach, które pamiętają o jej pędzlach, palcach i oczach i dzwonią, gdzieś w nareszcie ciepłej, obsypanej perłami konwalii, lekko spóźnionej wiośnie, w pierwszych truskawkach, pomidorach o smaku pomidora a nie importu, w niewyspaniu, w apetycie na kabanosy z ketchupem 7, kalarepie i groszku z majonezem, gdzieś w koniecznościach, miękkich drogach lekko przejeżdżanych szafirowym autem, jak podszewka, jak ziarnko grochu, jak natrętna, mała mucha, jak paproch, który wpadł do oka, gdzieś na samym dnie tego wszystkiego, co się dzieje, co zabrało kota i nie chce go oddać, co oddala i przybliża, co cieszy i smuci, gdzieś głęboko pojawiło się znów to dobrze znane przeczucie, że się coś zaraz zawali, bo za długo jest dobrze, że ona ma takie czujniki, że ściąga na siebie czyjeś niedoskonałości, szlamy, paprochy i odpadki i one są i one trują, tworząc blokadę, cośnietak, co nie pozwala osiagnąć jej pełni, stać się wszystkim, miłością, stać się połączeniem jego silnej i jej mniejszej dłoni, co może wybierze sobie jej szarozielone oczy i jego piegi, albo jego czarne włosy a jej ich falistość, co będzie nim albo nią, co stanie się na wieczność mostem między nimi. To jest jak robak, jak larwa, która trąca nie tylko jej intuicję, ale nikt o tym nie mówi, bo może za wcześnie, bo może nie można, bo ona jest wyczulona, a może właśnie trzeba skumulować energię i popsuć szyki i otworzyć drogę, aby spełniło się to światło, które jest tuż tuż. Które tym razem majem zabrało kota i może właśnie on poszedł o tam z misją wrócenia z tym, w tym, na co tyle czekają.

13 maj 2012

M 109 albo kot:

Im bardziej patrzyła w pysznie zielony ogród, tym bardziej nie było w nim kota. Trawa, krzewy i mały staw pełen żab i ryb zgodnie milczały, nie chciały powiedzieć, kiedy ostatnio go widziały, tajemniczo szumiąc i kumkając jakby nic się nie stało. Czekają na kota wszyscy wciąż w ich niedużym domu, aż zapuka łapą jak zawsze, aż złote oczy zapalą się w dużym oknie dużo później niż gwiazdy, aż rzewny jego głos przypomni, że wrócił i będzie jak zawsze. Co on je, gdzie śpi, czy miauczy tak dużo jak zawsze, czy śpiewa kocie piosenki, takie, jak tylko on potrafi.
Kot umiał otwierać wszystkie drzwi i szuflady, był ekspertem od podgryzania przwodów od pralki, ulubionych i arcyważnych kabli i rączek od torebek. Kot dzielnie znosił rany od pierwszej stoczonej kociej bitwy i osę wczepioną w piękne futro, wspaniale polował na muchy, w wysokim krakowskim mieszkaniu można go było trzymać i unosząc do góry - łapać nim naprzykrzającą się muchę. Kot wskakiwał do wszelkich pudeł i toreb, utulał i witał swoją panią, kiedy wracała z każdej podróży, czule liżąc ją po włosach i wmruczając się w ich wspólną dwukotową - bo z kocią siostrą - noc. Dwa koty jak sygnatury jej najbardziej burzliwego życia, dwie cierpliwe twarze, zawsze witające, zawsze niezmiennie takie same, jak dwa pewniki na świecie - że cokolwiek by się działo - one zawsze będą na świecie, wtulając stęsknione kocie kłębki w zagłębienie ramienia. Kot musi wrócić.
Chociażby złapany na sieć utkaną ze wspomnień, kiedy spał z siostrą w pralce, a ona szukała kotów po całym domu, jak spały w szufladzie bo tam im się najbardziej podobało, kiedy wywaliły z kocich nudów i oczekiwania całą zawartość innych szuflad, kiedy nauczyła je zawsze wracać na kicikici i aportowania piłek. Kot potrafił wszystko, włącznie z bezgranicznym kochaniem i spaniem w przedziwych pozach zazwyczaj z jedną ręką wyciągniętą do przodu, zawsze zasypiający na ramieniu, na brzuchu, wszędzie tam, gdzie mogło być pozornie niewygodnie, kot, który wygrzewał sobą każdy ból, odnajdując go kocim zmysłem i tak umiał znaleźć bolące kolana, brzuch i porwane od dźwigania srebrnej walizki nadgarstki. Dwa czarne kłębki natychmiast poznały jej anioła, były od razu z nim podczas ich pierwszej spędzonej nocy, kiedy ona poszła zatańczyć w rytm miasta a on na nia cierpliwie czekał właśnie okotowany w jej domu na Złotej Podkowie w Krakowie.

Dlaczego więc zieloność go ukryła, schowała w ptasie śpiewy, w zakamarki pod liśćmi, w krecie ścieżki, nie chce powiedzieć gdzie są splątane kocie ślady, gdzie pies może znaleźć trop a nie szczekać z rozpaczy, gdzie. Niech maj odda jej kota, mantra myśli oplata każde spojrzenie w budzący się i zasypiający dzień, oplata zasypiającą kotę wpatrzoną w wielkie okno, triole wystukiwane przez niego pałeczkami na kolanach podczas słuchania jazzowego koncertu i taki obrazek pełen nadziei i niepokoju ona zabierze jak uwierający talizman w tygodniowe życie w bardzo duże miasto wypełnione koniecznościami, bezkociem i totalną miłością do futra w kolorze venge, której nie sposób zgasić tygodniowym zniknięciem.

10 maj 2012

108 albo wieczór:

Pierwszy ciepły wieczór w mieście na Wu wybuchnął krzakiem bzu pod blokiem, na przekór betonom, kwadratom świateł pstrzących horyzont, na przekór pasom transmisyjnym nieustannego szumu. Drzewa, które były tu pierwsze, przed żelbetonowymi pudełkami dla ludzi, przez samochodami, najnowszą Skodą jakąś, przed szczekaniem psim, przed ludźmi w kapturach, którzy palą i są stworzeni do omijania szerokim bezobcasowym łukiem, aby tylko nie zauważyli - rosną i kwitną. Wykroiła sobie foremką okna przestrzeń w ciepłą wiosenną prawie-noc, foremką z rodzynkami świateł po drugiej stronie i pachnącą życiem, tym wszystkim, co rusza do boju, co stanowi niezmienność nawet jak wszystko się wytnie, rozjedzie i rozbuduje.
Miasto na Wu kusi parkami, ale ona zaledwie czasem do nich zajrzy, bo to nie jej drzewa, ona ich nie zna, widziała je w tefałenowskich produkcjach i z okien 159, 108 i 107, że są takie parki, o, ale bez niego, bez jego skrzydeł nie poleci w tę zieloność i nie oswoi tego, czym miasto na Wu ją kusi. Bo nie umie tak sama, może nie chce.
A kiedyś umiała, przyjeżdżała tutaj w zaduszony ursynowski beton, kiedy miasto stawało się jedną wielką patelnią, w której słońce wygrzebywało swoją łyżką ludzi z cienia mieszając ich w jedną spoconą miazgę, kiedy spalało wszystko prawie na wiór i zapach tamtego kurzu, tamtego lata pachnącego jakimś nim, jakąś namiastką tu i teraz, przywołał jeszcze świeży, ciepły wiosenny środkowomajowy wieczór. Po co ona walczy z tym, co tu się dzieje, może właśnie powinna tu i tam pójść i poznać, odnaleźć coś do lubienia, jeszcze bardziej oswoić bycie tu, może wtedy to wielkie rozdarcie, ta wieczna dwoistość nie bolała by tak... Bo wokół ich domu bardziej rosną gwiazdy i bardziej ginie kot, który gdzieś tam na nią na pewno czeka, trawa jest bardziej zielona bo w ogóle jest, z żółtych mleczów powstają żarówki, które łatwo stłuc najlżejszym wiatrem, żaby mylą się z rybami, wokół ich domu wiosna jest nieco starsza, niż w mieście na Wu, szumiącym nieustannie, z rolkami ulic, które przyklejają paprochy samochodów, świateł i kurzu. Może kiedyś nauczy się wykrawać foremką okna nieco więcej niż dźwięki i fontannę zieleni z jednego drzewa, może zaprzyjaźni się z parkiem i może przestanie myśleć o tym, że w Krakowie już dawno stałaby się władcą pierścienia zielonych, wiosennych, ukochanych Plant.

6 maj 2012

107:

Noce ciężkie od obrazów, w powodzi snów można się jedynie utopić i chociaż zasypia na jego lewym skrzydle, to stacza się ogromną przepaść nocy, w lewą stronę swojego łóżka i tam pozostawszy śni mocno i ciężko. Księżyc ogromny bardzo zbliżył twarz do ich okna, zajrzał, podglądając chciwie i tylko wywołał w niej jeszcze cięższe poranne śnienie. Może spojrzawszy na nią, zabrał z niej całą energię i jasne sny, może ma właśnie tak, że zagląda przez okna a potem jest taki duży bo zbiera spojrzenia, zbiera uśmiechy i zamyślenia wszystkich na świecie, którzy na niego mocno patrzą i przez to tak góruje jak przyklejony plasterek, jak luneta, przez którą ktoś nas podgląda i obserwuje. Ona przez dzień słoneczno-wietrzny nieprzytomna, drży już na samą myśl o podróży do miasta na Wu, o zmierzaniu się z tym, czego nie zrobiła jak powinna, boi się zwyczajnie i może to turkuć podjadek stresu tak ją zjada wespół z księżycem. A jej anioł umie łapać turkucie w słoiki i może ona też powinna się tego nauczyć, na drodze do miasta na Wu podstawić słoik i niej tam wpadają rzeczy i paprochy niechciane. Tydzień majowy, bez dotykania klawiatury, a z dotykaniem jego palców, minął kwitnąco, białymi pasami jabłoni, które ciągnęły się przez łagodne wzgórza pól. Osypane kwieciem tamburyny drzew, pod którymi kwitły oceany żółtych mleczów, malowały wspomnienia wiosny jakiej jeszcze nie widziała. Wiosna nadrabiała kwietniową zimność, wszystko kwitło na potęgę, aby na czas zdążyć, pachniał bez, pachniał kurz odbity cieniem na sandomierskiej bramie, pachniała pełna fajerwerków mleczy trawa a nad wszystkim świeciło niebo-po horyzont dopełniając biało-zielonego obrazka. Jeździli dużo, sączyła się kawa na tarasie, koty przynosiły jaszczurki, myszy i żaby, ogród zapełniał się ptasim śpiewem, szumiał bezczas zaplątany w wierzbie nad ich małym stawem, nie zrobili jeszcze tysiąca rzeczy, nie poszli do lasu z psem, nie poszli na inny spacer też z psem, nie poszli na basen, nie odwiedzili znajomych tu i tam, ciągle im mało bycia razem, ciagle zachłanni na wiosnę i siebie, przyzwyczajeni do tyludniowego bycia, niewyspani księzycowo-wiosennie, nagle muszą znów w dwa tygodniowe światy odnowić swoje tęsknienie a potem ona w piątek wieczorem znów wróci i policzy piegi na jego ustach.

24 kwi 2012

M 106 albo lubi nie lubi:

Na niepokój nalepszy kabanos od Tarczyńskiego, groszek z majonezem kieleckim - wspomnienie od babci, wspomnienie które istnieje ciągle w okrągłym stole, który stoi teraz w ich domu, a kiedyś jadła przy nim groszek właśnie i faworki na przemian, i oprócz rosołu koncertu życzeń Ireny Santor i Lubię wracać tam gdzie byłem Wodeckiego - smak groszku staje się jaskinią, w której chce się schować. Kiedy dostaje prztyka w nos, takiego małego kopa zawodowego, który już zrobił siniak i kiedy się zagoi nie wie. Całe życie nadmiernie pokorna, ambitna strasznie i jednocześnie luk pełna nie lubi właśnie takiego stanu, kiedy musi się zebrać, ustalić, przejść przez gęste sitko rozmowy i tu żaden babciny rosół nie pomoże. Może powinna mieszkać gdzieś w skrajnym ubóstwie, gdzie miałaby dwie sukienki, spała na sienniku, gotowała robaki i placki z młóconego zboża, może powinna mniej zachłannie, bo właśnie jej pisane jest rozmyślanie i ubóstwo, może nie powinna celować w najnowszą kolekcję Massimo Dutti, może nie powinna zwracać uwagi na to, że musiała zostawić napiwek kelnerowi a za ten napiwek miałaby i obiad i kolację i znów dwa kilo mniej na wadze bo kasza jaglana odchudza, może nie powinna chcieć w ogóle, nawet wyjeżdżać, bo wszędzie jest tak samo i jest google earth i Starbucks. Może powinna bardziej uwierzyć w swój sukces, patrzeć wyżej, bardziej w górę, a nie czekać na cios, odszyfrowywać wpisany fatalizm w sobie, że jak o nim pomyśli to on się zaraz pojawi, jak ukryty okropny kłębek kurzu, który się zbiera i pojawia w momencie, kiedy się wszystko wysprzątało. Więc ona tak nie lubi. Zwłaszcza posiadania pewnego przeczucia, że czas, kiedy uda jej się wywołać w swoim organizmie stan wskazujący na dwie różowe kreski, niechybnie się odwleka. Nie lubi, kiedy ma cień poczucia, że ma coś w sobie popsutego, co nie pozwala jej pójść w żadną stronę, ani sukcesu zawodowego, ani rodzinnego. Że w dalszym ciagu będzie dryfować od do, jak drewno, które czasem złapie prąd, ale w większości nie i się musi samo popychać z całej siły, żeby nabrać kierunku. Ona lubi dopilnowywać, organizować, dopinać na guzik ostatni, rysować, gotować, śpiewać, zna alfabet Morse'a i ma dobrą równowagę, umie haftować, malować, rysować, malować po twarzach i rozróżniać ciepłe niuanse czerni i zimne. Ona umie pleść warkocze, czesać, robić szkoły makijażu i lubi mówić do ludzi, nie bać się. Lubi ciepło, ale nie upały, zieloną herbatę, zieloność w ogóle i powietrze, kiedy się rano wstaje i jest o tak - właśnie - niezapomniane i kiedy motyl cytrynek jej towarzyszy w tym poranku, to ona umie uwierzyć, że to jego tata odwiedził wiosenny ogród. Lubi powietrze, poczucie pełni, walkę i osiąganie harmonii i czasem zerknie na XFactora, bo tam śpiewają. I co z tego, kiedy jest czas, kiedy więcej nie lubi przekręca się jak rewers i jest tak ciężki, że nie można go odwrócić na drugą stronę. I wtedy nie lubi zimna, deszczu, burzy, kiedy ludzie się na nią patrzą i obserwują i obwąchują, nie lubi kiedy ludzie potrącają staruszki i tak potrącone wiekiem i bagażem bólu, nie lubi bolących kolan, nie lubi jak się jej nie udaje bo nie ma wyników, nie lubi jak czas ucieka, nie lubi reklam wszędzie i braku zrozumienia dla walizki, nie lubi nie mieć siły, fast foodów i rzeczy bez celu, nie lubi wind, ciem, włochatych gąsiennic, tęsknić i zasypiać sama a większości tego czego nie lubi to i tak musi. Dryfować. W zamazany horyzont, gdzie pewnikiem są tylko anioły.

15 kwi 2012

M 105 albo o tak samo:

Wniosła szarą walizkę razem z kolanami na schody prowadzące do jej niedużego pokoju w mieście na Wu. Wtaszcza te zawartości walizkowe, trzymające się na prawie urwanej rączce, wisi to na jednym, to na drugim kolanie i czuje jak napina się jej to jeden to drugi ACL, aby potem krótkimi urywanymi ruchami przypominać, że są, istnieją, że dzisiejszych schodów nie zapomniały. Powietrze zagęszcza się wiosną i może wreszcie wystrzeli ta zieloność, na którą wszyscy czekają, jak powinna. On co wieczór włącza dla niej gwiazdy obserwowane przez prostokąt okna zimną nocą przytuloną do jego pleców bo bez wtulenia noc jest pojedynczym, egoistycznym kwadratem, pokolorowanym snami, który przemija nie zapamiętany, zwłaszcza żółtym pokoju oddalonym o 150 kilometrów w trzy razy większym mieście.
Ona kocha. Wrosła w nią ta miłość jak sekwoja, kwitnie, rozwija się coraz bardziej, na gałęziach sekwoi ciągle nowe motyle, nie do wiary, ale ciągle się mnożą. Zaczepione między nimi prawie rok temu nitki stały się powrozami, których nikt i nic nie przetnie, no skąd ta pewność, skąd. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach, w rowie mariańskim jej duszy, tam, gdzie myślała, że nigdy nikt nie zajrzy, stało się światło i jest i nie gaśnie i ona wie, że tak będzie już tak wybrała, tak wybrał on, tak wybrali. Kiedy on został u niej pierwszy raz w domu, czekając na nią na jasnej kanapie z zakochanymi w nim kotami - wiedziała, że chce już tak wracać zawsze, do uważnych brązowych oczu, do silnych rąk, których jeszcze wtedy dokładnie nie znała, do tego spokoju, który w nim i który potrafił zapomnieć o każdej za długiej podróży, o każdym zmęczeniu, nie takowości codziennej. Nie wie, jak długo będzie jeszcze potrafiła być w mieście na Wu, w którym ogarnia się szamę a nie je, w którym w ogóle się ogarnia i biegnie. Ona chce być z nim codziennie, nie przyczepiona myślą, nie zastygająca w dużym łóżku w pokoju w mieście na Wu, nie przyklejona cowieczornie do klawiatury do głosu do telefonu jednego albo drugiego, do porannego wychodzenia do pracy, kiedy na blokowym podwórku zawsze mija rudego settera, bez poczucia przyczepienia do dnia i zbijania go w godziny, aby około 19 przez wieczór przeprowadzić się na drugą stronę nocy przez palce przyklejone do klawiatury a po stokroć wolałaby do jego rąk. On ma ciepłe stopy w łóżku opatulające jej zazwyczaj zimne zasypiają w niej po kolei wszystko on gasi światło on wstaje bardziej rano bo pies on słyszy on pozwala na jej dłuższy rozkoszujący się domem sen on potem słucha jakie ona miała nocne obrazy w głowie szykuje kawę podgrzewa wodę dba kroi rzodkiewki na idealne plasterki przytula czerwony szlafrok w którym ona się mieści razem ze swoim porannym niemrawym byciem siedzą przy okrągłym stole zrzucając zachwycone rozmruczane koty jedząc zawsze puszysty omlet w niedzielę i ona chce tak codziennie nie tylko przez dwa poranki w tygodniu żeby on widział ją również w poniedziałki wtorki środy czwartki bo może będzie miała inne sny co innego zjedzą na śniadanie i zasną może nie o dwudziestej drugiej a później lub wcześniej ona tego nie wie bo nie próbowała.
Każdego poniedziałku budzi się jednak o czwartej potem dopakowuje walizkę i świt wita już w busie, który zawozi ją o tam, gdzie mozolnie obydwoje wspinają się po górze tygodnia z której około środy spadają godzinami w dół aby dotoczyć się ledwie jakoś do piątku o 19.30 kiedy wysiada ze srebrną walizką prosto w jego ciepłe ręce ciemne uradowane oczy i potem on zapala dla niej gwiazdy i bardzo bardzo czuła jest ich noc.

6 kwi 2012

M 104:

Znów dni zjedzone nie wiadomo gdzie, marzec stoczył się przepisowo do swoich trzydziestu jeden aby znów w górę wzbić się w kwiecień. Wiosna pomału zamacza końce niektórych krzaków malując je na bladozielono, powoli to wszystko pęka, rośnie i pachnie, jeszcze zaledwie, jeszcze delikatnie. Skwery upstrzyły się naręczami żonkili i tulipanów w wymyślnych kolorach, gdzieniegdzie jeszcze widzi się berety, puchowe kurtki i kozaki, bo wciąż zimnawo, wciąż nie tak. Nad ich domem krążyły bociany, w oczku wodnym zaczęło się życie, ryby poprzeciągały nogi i rozpoczęły życie, kot upolował ptaka i tym samym zaczął swoją wiosnę. Niemrawo się w niej ona zaczyna, trzęsie deszczem i wiatrem, każe nosić nieśmiertelny turkusowy sweter, przytrafia zapalenie spojówek, pachnie wietrznym kocim futrem i boli gardłem.
W wieczór pełen powietrza i mokrej trawy "Within the realm of a dying sun" przypomina dźwięki, które po raz pierwszy usłyszała, mając dwanaście lat. W pokoju u koleżanki cała ściana wyłożona kasetami, kusiła tytułami na grzbietach. Chodząc z walkmanem dzień po dniu z czasem umiała już prawie wszystkie dźwięki. Przekraczając próg muzyki, wchodziła do innego świata. Dead can dance, This Mortal Coil, głos Elisabeth Fraser w Treasure Cocteau Twins brzmiał jak szpilka wkłuwana w balon nadętej matematyki, pękający z hukiem dzwonkiem na wyczekaną przerwę, na której można było przez chwilę zanurzyć w przepustce dźwięków. Muzyka wynaczała kolejne światy, które można było namalować akwarelą po swojemu i takie najbardziej lubiła wieczory, ona, nastolatka przyklejona do radia lub guzika play, niepopularne zajęcie w czasach, kiedy większość uczyła się palić papierosy lub chodzić w butach na obcasach. Pierwsza nagrana kaseta przewijana na chińskim ołówku z obgryzioną różową gumką, skrywała muzyczne skarby zabierane ze sobą wszędzie. Każdy ma swoje melodie, do których wraca, w których się chowa i które wyobrażają i przywołują. Mogłaby sobie wgrać je w nowoczesny smartfon czy inny fon pełen guzików i możliwości, ale woli zachować dźwięk z kasety puszczanej na płaskim Grundigu, który dostała na komunię, nieważne, że używany, miała magnetofon. Xavier, Cantara, Summoning of the muse. Przestrzeń nigdzie nie spotykana. Zapadała się w tę muzykę, w jej przypomnienie, kiedy było jej nijak, kiedy musiała się wesprzeć na swojej pierwotnej ścianie dźwięków, aby znaleźć odpowiedź na to, co toczyło ją tu i teraz. Dużo płacze, turlając się po swojej ścianie i szukając wyrwy, która pomoże jej wyjść. Martwi się naruszonym prawym ACL, które jest jak ugryzienie od losu, wyrwa w górze lodowej kolan, z którymi walczyć będzie przez całe życie. Muzyka. Zawsze ta sama, pomimo zmian miliona, robienia po raz kolejny bardzo łzawych porządków w głowie, pór roku i kolejnych świąt. Bardzo niedostępna, w wysprzątanym domu i spłakanych myślach, w przesłuchanych dźwiękach, kołysze w jego skrzydłach, które nie pytają o nic, tylko są i szeleszczą po swojemu ich piosenkę.

22 mar 2012

M 103 albo gdzieś w marcu:

Stała bardzo wcześnie rano w autobusie, który miał ją zawieźć do jej samolotu i zastanawiała się, jak udźwignie dzień. Naprzeciwko niej wielka słuchawka z harmonijką na końcu, przyłożona do lewego ucha wielkiej twarzy samolotu, wpuszczała ludzi. Tupały obcasy, szorowały kciuki o touch pad Blackerry i HTC, najmodniejsze małe komputerki w bizness-świecie. Jej Blacbkerry - porysowany, bo w torbie zawsze ma takie chochliki co siedzą i rysują szlaczki na ekranie, jako jedyny na wyświetlaczu ma kota rozciągniętego na fioletowej kanapie. Wypada mieć nic, bo to biznes. Regarding...Thank you....Best regards...Unfortunately....Wokoło wprawne kciuki opiłowanych paznokci wstukują klawisze. Ona znów pomiędzy światami. W walizce, której właśnie urwała się rączka i stała się walizką-staruszką, oklejoną kodami lotów, porysowaną przez zęby dwóch zim, z nadgryzionym jabłkiem na honorowym miejscu. Kiedy będzie mogła oprzeć się plecami o własne łóżko...Nie pręt w autobusie, nie samolotowe krzesło-windę, które w godzinę zawozi ją do Pragi, mimowolnie podnosząc i opuszczając, nie poduszkowe królestwo w hotelu oznaczonego kodem dobrze znanego środka do dezynfekcji. Kiedy poczuje, że nie żyje pracując, z przerwą na dom i lot na jego skrzydłach, tylko żyje i fruwa z przerwą na pracową konieczność. O tam będąc, zajrzała wszędzie, doprowadzając do ostatecznych protestów prawe kolano. Chodziła w górę i w dół, poszła bardzo rano na spacer, kiedy nie było ludzi i miasto było wtulone jedynie w stukot i warkot dostawców jedzenia i pudeł po to, aby machina turystyki mogła doskonale funkcjonować nawet późno w noc. Zachód słońca zastała patrząc na kosa, który śpiewał obok delikatnie napęczniałej forsycji, gdzieś na zamkowym zboczu, pachniała ziemia. Tam była z nią wiosna, a już niżej był tylko jeszcze zimowy kamień i wagony włoskich wycieczek, które mijała, wtulając się w swoje tempo i zakamarki murów. Gdzieś z boku, w uliczce po drugiej stronie najbardziej rozdeptanego mostu strzeżonego przez posągi i sprzedawców drucianych kolczyków, napotkała zapach mało uczęszczanego kościoła, który przywitał ją z pustymi i szerokimi ramionami doskonałą ciszą. Kościoły już przestają tak pachnieć, coraz bardziej zachuchane i zapstrykane przez wszystkowidzących ze Wschodu, którzy oglądają ławki, wyrzeźbione lalki, do których ludzie się modlą, ale za nic nie rozumieją, że tam właśnie mieszka najważniejszy na świecie duch. Wyszedłszy z zapachu modlitwy, z objęć niewymownej ciszy, ruszyła w górę, by wnet znaleźć się w kamiennych pasażach, w których idealnie i doskonale można się zgubić, idąc jedynie w stronę światła. Udało się. To, że ono jest, nigdy nie pozwala zabłądzić i do tego wyprowadza za rękę na ulice z tabliczką, która w dodatku istnieje w niedużej mapie wziętej ze zdezynfekowanego hotelu. Poszła w kierunku światła stworzonego przez ludzi, w biżuterię, pamiątki, sklepy, które rzadko kiedy śpią a człowiek od kasy fiskalnej w środku to już bardzo mało, w eleganckie ulice z zachwycającym, secesyjnym deltalem, poubierane w naprawione kostiumy, w okna wystaw, gdzie znane marki wyginają się manekinami i aranżacjami w arcymodne do muszenia posiadania ubrania i dodatki. I gdzieś za rogiem, ważkolubna ona, znalazła sklep pełen tykających zegarków, usiany czasem, cyframi i mechanizmami, a pośród cyferblatów, tarcz i wskazówek, znalazła poduszkę, na której spały ważki-broszki, czekając na jej ręce i oczy i jeszcze nie na możliwości spięcia jej szala, bo im bardziej vintage tym droższe. Powiedziawszy im do widzenia zapewniła, że jeszcze je kiedyś odwiedzi i poszła dalej, myśląc o tym, czego jej zabrakło w jej czasie, że nie może być słynną makijażystką dyktującą trendy, gdzie była, kiedy bił dzwon i zabierali na Stanowiska, żeby teraz mieć wpływ na takie manekiny, kolory, nosić jedwabie i kaszmiry, a przecież jest bardzo pracowita, wie dużo co z czym i przede wszystkim dlaczego. I tak idąc męczyła miękkie buty Hilfigera stukając nimi o twardą nawierzchnię ulic. Kupiła po drodze takie coś z czekoladą i jeszcze w kształcie rury z cukrem i mając o tam wszystkie diety bez węglowodanów, poszła w stronę swojego snu, bo tuż przed nim stał jej anioł z palcami na klawiaturze i pisząc do niego, zakończyła długi spacer z własnymi myślami pod słonecznym niebem.

12 mar 2012

M 102:

Beztytułowy. Szarpany walizką. Turkuć podjadek, który zżera. Tasiemiec uzbrojony, ten podobno gorszy. Zepsuty alternator, który nie ładuje prądu. Nie chce jej się być miłą, bezcielesne coś we fioletowym płaszczu i szarych butach zaczęło kolejny tydzień w mieście na Wu, które wtłacza w jej przegrzany mózg tysiące bodźców. Co ucieszy i naładuje to zaraz tego nie ma, to się zeżre, połknie, stanie się bezbarwne i zanim dobierze odpowiednich kolorów, to minie sto tysięcy lat. Dużo płacze, oczyszcza się, nie oczyszcza, nie wiadomo co, najchętniej nie mówiłaby słowa, nic. Coś jej się pozatykało, wlało się niedobre paliwo i szarpie, nie ma siły iść do przodu, chociaż on z całej siły uruchamia katalizator swoich ramion, tłumi, tuli, kołysze i uspokaja a mimo to ona wciąż płacze. Coś jej się wyraźnie popsuło. Ma ochotę i zaraz jej nie ma, na czekoladę, na kawę, na gruszkę, na serek bazyliowy z rukolą i suszonym pomidorem a jak już to zje to co z tego, to tylko jedzenie, niedobrze tak, nie można. Gdzie jest przyczyna. Gdzie jest dziura w całym, gdzie puścił szew w jej idealnym świecie ze światłem, które zachmurzył prawie wiosenny poniedziałek. Nadal odczuwa - ale złe rzeczy. Nadal śni - ale złe sny. Może znajdzie igłę z nitką, zaszyje w książkę, w nicniemówienie, w brak słów, w nieemocjonalność, w czerń, nie fiolet nie granat nie szary nie turkus, w bezsmak, w ciemność. Może trzeba wejść najbardziej w swoją czarną dziurę i wtedy znajdzie się światło od razu. Może trzeba tylko o sobie i z sobą, ale to najtrudniejsze. Może nie trzeba się denerwować na walizkę, którą zaczepia i podrywa dziurawymi zębami chodnik i przez to ciągle ją szarpie za rękę. Może wyczerpie się płyn do spryskiwaczy, nie naleje się nowy, wtedy przestanie przetwarzać wszystko co złe wokół i nie zostanie jej nic innego, jak patrzeć w słońce. Wtedy nie będzie miała wyjścia.

29 lut 2012

M 101:

wpadła w turbulencję miasta na Wu które wygładza słońcem i gładkimi bezśnieżnymi ulicami wszystkie potłuczenia i kanty które nastały dzisiaj w przyklejonym do lutego dniu który zdarza się raz na cztery lata. Rozgnieciona na miazgę wyssana roztelepana rozedrgana przypadkowa chaotyczna nie umiejąca angielskich słów nie czująca smaku nie mająca apetytu na nic miesza się jej śniadanie z kolacją bo tak naprawdę wciąż je to samo czyli płatki orkiszowe z jogurtem albo z mlekiem sojowym albo ser biały z miodem i kromkę chleba z urzępolonym masłem a raczej jego kawałkami przyklejonymi do chleba talar od lubaszki i to samo ma rano i wieczorem bo nie ma weny i smaku i kupuje to co wytrzyma w lodówce bo przecież ciągle jest w biegu ciągle o tam czyli w kołowrotku jak chomik w kółku z którego ostatnio coraz trudniej wysiąść. Poranne rytuały matko jak nie chce mi się wstać włosy odrastają faliście i denerwują bo strasznie ich dużo a ich czas do cięcia dopiero za miesiąc bo Przemek wcześniej nie ma jak potem kawa z zaparzacza z tłoczkiem i fejsbuk i pudel od rana i wiadomości na gazeta.pl i makijaż radically no surgetics givenchy kryje złe sny które narysowały linie na twarzy kredka z art deco strasznie się coś rozmazuje potem tusz który się ciężko zmywa i na koniec lokalny koloryt czyli róż jaki pod ręką ma i obowiązkowy psik perfum bo bez nich nie wyjdzie nigdy. Nie ma siły coś jest nie tak on jest za daleko pieskoty za daleko wiosna za daleko zbliża się tylko ogromny sen który zaraz ją złapie żeby tylko zdążyła zmyć uporczywy tusz zanim nastanie marzec.

25 lut 2012

M 100:

Ma w sumie osiem lat. W połowie trzydziestolecia zatrzymała się na przystanku, na którym spojrzała nieco wstecz, aby rozgryźć i rozplątać nieco to, co już zastygło i co przeszłością się stało. Odkąd przestała mieć męża dawno temu nieoczekiwanie, nauczyła się zapominać rzeczy minione i niewygodne, wyrzucać z siebie wszelkie śmieci nie takie, po co je trzymać, bo co są wspomnienia uwierające, nie pamięta i już, białe plamy, białe kartki, które teraz zapisuje tylko literami wartymi uwagi. Swoisty recykling w duszy, wypracowany latami, pozwalający zwalczać złe chwile wyłącznie dobrymi, jak wycieranie chińską gumką każdego szkicu ołówkiem 4HB. Umiejętność spadania na miękkie podłoże i wspinania się mozolnie co dnia po szczeblach wiary w to, że zawsze się uda, pomogło w osiągnięciu stanu harmonii totalnej. Ale zanim doszła do doskonałych lat ośmiu, było różnie i nie zawsze bardzo. Miała swoje piątki, kiedy wracała z obtłuczenia pociągowego z walizką, kupowała w galerii wino i sałatę, i jadąc do domu, w domu witało ją światło pustej lodówki i dwa mruczące, stęsknione futra. Wchodziła do wanny po czubek nosa wypełnionej pienistym zmywaczem poniedziałkuwtorkuśrodyczwartkuipiątku, a potem w wielkim łóżku wypijała butelkę wina, na siłę starając się wpaść wyłącznie w objęcia Morfeusza broń Boże demaskatorskiego telefonu couciebie. Nie no super, wszystko ok, a rozpadanie się na kawałki, nawet będąc przelotnie z kimś, sklejała kupowanymi ubraniami, tworząc wyklejankę w duszy, patchwork z samotności, z braku końca, braku w ogóle. Ale trzymała ją zawsze jej nitka, niezłomne coś, co sprawia, że pomimo ogromnej ceny, jaką się płaci za każdą dobrą rzecz - pojawia się nagroda. Bo nic nie jest za darmo i nic nie jest wieczne, na każdy uśmiech, udaną randkę, wspinanie się po drabinie pracy, zawsze wymagało u niej odpowiedniego odosobnienia, bycia na pustyni, bycia w samym środku siebie, nawet jak coś bardzo uwiera i boli.
Urodziny. Pamięta swoje dwudzieste pierwsze, kiedy w pustym, już nie istniejącym mieszkaniu, piła herbatę z bardzo cienkiej i bardzo starej porcelany, po którą trzeba było wchodzić na wielką drabinę i balansując na trzeszczących szczeblach - ostrożnie postawić ją na dębowym parkiecie. Urodziny z kwiatami, z niespodziankami, z zapaleniem płuc, szczęśliwe i bezsilne, samotne i z nieudanymi, dziwnymi imprezami, na których w szarej sukience, z przyklejonymi rzęsami udowadniała światu jak bardzo jej wszystko się udaje jak sobie cudownie radzi z popsutymi kolanami i rozkładem pociągów w głowie. W urodziny zawsze myśli, co mogłaby jeszcze poprawić i co zrobiła dobrze a co źle i co umie, a czego jeszcze nie. Nie rysuje pastelami, kartony milczą, palce nie brudzą się od pasteli od paru lat, prawie zapomniała jaki ma charakter pisma, bo długopis zastąpiły przyciskane klawisze. Nie pisała maili sto milionów lat, nie pamięta kiedy ostatnio rozmawiała z osobami miłymi jej sercu, które kiedyś były ważne, a których kontur rozmył się jak wyblakły rysunek na słońcu. Wciąż jest uzależniona od kreski na oku, od kawy arabiki z zaparzaczki z tłoczkiem, od zielonej herbaty, rukoli, orzechów, nieumiarkowana w piciu czerwonego wina. Wciąż lubi odmóżdżające gazetki, kolor fioletowy, pieskoty, moczy szczotkę z pastą do zębów bo nie umie myć ich na sucho, ma cztery balsamy do ciała wcierane zależnie od nastroju, uwielbia zapach paczuli, peonii, kwiatu pomarańczy i róży, zawsze ma przy sobie butelkę wody bo w kółko ja pije, ma trylion błyszczyków i nie można jej wyciągnąć z kuchni, bo w dwie godzimy potrafi zrobić obiad dla pułku wojska, w dodatku wielodaniowy. Umie spędzać czas w podróży, zauważa, umie zasnąć w milisekundę w każdych warunkach, nie znosi zimna i zimnej wody i zamarza również błyskawicznie. W swoje ósme urodziny lubi miejsce, w które ją życie zaprowadziło, bo nareszcie może wpaść w tor harmonii, w azymut wyznaczony właściwie i to jej się należy po siedmiu latach dryfowania, życia w portach jednak nie tych, zakończonych sztormami o dziesięciostopniowej skali Beauforta.

23 lut 2012

M 99 albo o zmarszczkach:

Luty, pomimo iż niecodziennie dłuższy o dzień, skrócił się niewyobrażalnie i zwyczajnie uciekł. Świat odetchnął od kleszczy mrozu, które niewyobrażalnie mocno zacisnęły się na palcach, nosach, brodach, akumulatorach, koksownikach, ciepłych herbatach i piernikowej latte na sojowym mleku i zimowym, nielubianym przez zmarzniętych, świecie. Wtulona w przestrzeń szarego kaptura, w echo swojego oddechu, ciągnąc przez zaspy obdartą z powodu miliona podróży walizkę z naderwaną rączką, mija reklamy z Beckhamem w majtkach, któremu mróz niestraszny, David będący zalążkiem wiosny, która tuż tuż za progiem, bożyszcze nie jej ale wielbicieli majtek w zimie na pewno, bo ma brzuch w kaloryfer wcale nie ładniejszy od brzucha jej anioła. Potrącają ją stukoty kozaków na szpilkach, strącają z niewyspania zapachy kawy, ciągnące się przez pół podziemi, w których labiryncie gubiła się niezmiennie przez lat kilka, wrzucona w kołowrotek przejść, mieszana jak w ludzkiej betoniarce. Wyszedłszy z tunelu, nie poślizgnąwszy się na schodach zasypanych solą z chlorem, namoczyła rzęsy w wirujących, drobnych śniegu i poszła do pracy, robiąc po drodze zamach na linię i kupując u Lubaszki bułkę z serem bo ją uwielbia i grzeszy przez to przepięknie.
Miasto na Wu w szarobiałych plamach śniegu, w brei o konsystencji rozmoczonej chałwy, kusi wystawami z wiosenną kolekcją i zapowiada pastelowy lans. Na fali będą soczystości rozświetlające ponure marce i nieco bardziej świetliste kwietnie i pojawią się te wiosenne looki w rzeczywistości, nie dostosowawszy się jeszcze do zmiennej polskiej pogody, będą moknąć w butach z odkrytymi palcami, prezentując najnowszy pedicure hybrydowy z kolekcji OPI, zaledwie przysłonięty nie drącą się rajstopą Gatty w kolorze również z najnowszej kolekcji. Tymczasem przez chwilę uczestniczyła w targowisku próżności, gdzie kobiety z nowymi twarzami od igiełek zawierających Tajemnicze Substancje na nowo uczą się marszczyć nosy i czoła co im nie zawsze ładnie wychodzi. Jak bardzo świat kawy w papierowym kubku, szampana z truskawką, dekoltu po mezoterapii, ust z kolagenem, rzęs wklejanych 1:1, doczepianych włosów i hybrydowych paznokci, łososia w sosie i soli w warzywach, trendy biżu i lilou, gołych nóg bez grama żyłki, blizny i nierówności w szpilkach w mróz i śnieg - jest daleki od żółtego domu z ogrodem w pośniegowe plamy, od linii na psiej śnupie, od rozłożonych w kocim rozmemłaniu futer, od jego ciemnych, troskliwych oczu w aureoli kosmatych, kiedyś oparzonych i przez to sterczących brwi, od jego drobnej i naznaczonej kreskami zmarszczek twarzy. Na jej twarzy czas powoli i delikatnie rysuje twardym ołówkiem linie pod oczami, podnoszące się od uśmiechu, wygładza to, co powinno być powoli zmarszczone, ona młodnieje od jego rąk i nie musi uczyć się nowej mimiki jak większość kobiet w mieście na Wu – tych, co prześcigają się z czasem i wygrywają tę walkę co najmniej o dwadzieścia lat. Na targowisku próżności jej paznokcie bez hybrydy, jej rzęsy, krótkie włosy, brak kopertówki, cienie pod oczami nie wypełnione niczym oprócz cienia, waga w normie – nie są dziś na sprzedaż i nie nadają się do żadnego zdjęcia. Ona umie bez iluzji, bez naciągania, bez nowego z tamtą wiosną na sobie przeżyć koniec lutego, pomimo iż jest paskudny wiatrodeszczem i sieka na kawałki wszystko. Nawet jej dobry nastrój, sklejany tygodniowym urlopem na fioletowej kanapie.