30 lis 2020

M 321 albo małoenergetycznie:

Słoneczna ten koniec listopada, ze studnią księżyca wsuniętą już od szesnastej, jak stoi na światłach opodal stacji to sobie popatrzy, jak ten plasterek niezmiennie tkwi po jej lewej stronie, ponad te wszystkie szyldy, połamany dachami horyzont domów i miękki od drzew. Trochę ma wrażenie, że jeździ jak na motorze w aerodynamicznym tunelu z lekko rozłożonymi łokciami, jak na filmach, które on uwielbia, gdzie się ścigają w nadprzestrzeni, więc ona też tak trochę potrafi, omijając meandry chorób, niepotrzebności, jakby coś ją umiało ominąć. To trochę jak na zawodach biegowych, kiedy przepycha się w tłumie szukając luki, podobnie. Coś nie pozwala jej patrzeć wstecz, idzie do przodu, w jakiejś dziwnej sile, pomimo mocnej, listopadowej senności, która jak kożuch na budyniu przykrywa to, co może być dobre i słodkie, a nie jest, bo bezsłońce i przenikliwość odczuwana w palcach, bo mogłaby wieczorami oglądać seriale i jeść solone chrupki Reksio, bo niewyspanie jest duszne jak spanie w namiocie enes w sierpniową, ciepłą noc, kiedy zapach gumy przenika przez ten milszy, suchego igliwia. Są te poranki podnoszone podwójnym espresso i nic, są zimne prysznice, które coś, ale naciągną energię do popołudnia a potem też nic, są biegi, które po drugim kilometrze robią ciepło a po dziesiątym uziemiają i uzimniają tak mocno, że szczękając zębami wjeżdża pod prysznic i usiłuje znaleźć nim równowagę, ale wciąż o nią trudno. Są popołudnia około piętnastej oszczędzające słoneczny prąd i robi się ciemno, dni o nie przeczytanej książce, z uwagą zaczepioną o bezmyślnego pudelka, obserwujące pierwszy śnieg i pustki na drzewach. Ogród zamarza wraz z jeszcze letnimi truchłami roślin, niby bałagan, a jakoś wszystko tworzy ochronną tarczę. Ma spokój. Ciągle wokół około zera, a w niej o wiele więcej, pomimo, że więcej śpi niż żyje.



27 lis 2020

M 320 albo o snach z betonu:

To jest trochę jak kręcenie liną jak się skakało kiedyś w podstawówce, góra dół i trzeba skakać żeby się nie potknąć bo inaczej skucha, trochę zimno trochę jeszcze nie. Powoli zagląda tam gdzie nie zaglądała całe lata, tam dużo płacze nie może wstać na tyle żeby w ogóle zrobić coś więcej jej zimno wtedy musi być w piżamie w szlafroku pod kołdrą 220x200 i dopiero wtedy może zapaść się na chwilę w sen może lepszy niż w nocy bo ten od dwudziestej trzeciej jest lepki gęsty przerywany niewyspany zaklejający i nie przynoszący ulgi jakby spać nie potrafiła, kto nauczy. Jak wyłączyć te guziki ze snami kto je wkłada do głowy kiedy zasypia zalana nagłym betonem,  jakby ją ktoś wciągał na siłę na drugą stronę, zasuwał księżyc jak ciężki właz do innego świata i może dlatego ona tak śni że chyba bardziej nie można. Trochę jak zasuwanie ciężkich kotar  paryskich kabaretów z przełęczy wieków, można się zadusić sennym kurzem, owinąć w miękki plusz, zapaść za kulisy i nie znajdzie żaden subiekt, żaden kompan na szklankę z absyntem lub smukły aperitif z wermutu.  Zamknęła się trochę w kapsule w której łapie ładne listopadowe kawałki w których mgły kładą się na poduszkach z wciąż mocno zielonych mchów, na których szadź zaczęła malować odcienie jasnej szarości, kiedy czerwone zachody słońca upiększą każdą ulicę a ona goni kulę słońca od dachu do dachu jeżdżąc za nią szafirowym samochodem aż wreszcie ją znajduje. Wszystko po to aby potem znów zapaść się w sen który nie miał być z betonu  a jest bo miało być tak miło bo zasnęła na jego lewym skrzydle rozkruszona w palcach na gwiazdy.