28 gru 2019

M 303 albo jak dywizjon:

Ma wciąż wrażenie że jest jak pilot który nie wypuszcza steru z rąk właściwie tylko przedostaje się przez te siedem-osiem godzin w nocy na druga stronę tego samego jak na powietrznym poligonie z załadowaną amunicją której na razie nie ładuje. Lata tu i tam z prędkością i odległością za dużą wciąż gotowa na atak i do odparcia ciosów zasypana koniecznościami z odwieszonym pisaniem tak bardzo że bardziej się nie da. Nie biega właściwie sączy jedynie jakieś drobne kroki truchtu na niedużych dystansach wplątana w sieć niebycia tu i teraz w pełni bo naprawia opiekuje się wozi czeka znów wozi i tak w kółko.  Raz na jakiś czas rozpyli na skórze Chanel 5 Eau Premiere nawet do dresów i szarego swetra oversize pokonując łazienkowy poremontowy kurz jakby ten zapach był symbolem luksusu którego czasem potrzebuje. Kiedy przyjdzie jej wyłączyć samolot to zapewne spadnie a nie chciałaby jeszcze za jakiś czas kiedy porwany grudzień wprawia w nieustające turbulencje rzucając ją po drogach miastach i różnych łóżkach i materacach różnej miękkości na które jej kręgosłup ściśnięty na szesnastu kręgach zazwyczaj reaguje bólem bo tak już ma. Dziwny ten grudzień skupiony na naciskaniu gazu i patrzeniu na uciekającej benzynie ze świętami wplecionymi w jakiś nadmiar w ciągle za mało jego palców bo pada pod ciężkim toporem snu nie wypuszczając steru i najpewniej zaprowadzi tak siebie na planetę kolejnego roku o dwóch dwudziestkach i wtedy zobaczy co za zakrętem.


30 lis 2019

M 302 albo o ekstremum:

Granica to nie jest mur chiński, żelbeton, statua wolności, koloseum,  coś nie do ruszenia za Chiny, to jest coś bardziej jak wyżuty donald, który lada chwila może pęknąć, jak półcentymetrowa guma, na której skakało się męczko na kolankach w rzymskich, bo na udach to nigdy się jej nie udało. Granica to swoiste ekstremum, które osiąga coraz częściej, bo przecież zawsze może, zawsze potrafi, zawsze. Ekstremum jest wtedy, kiedy jest głodna i ma w mózgu podłączone synapsy, które trzaskają i muszą nadążyć nad znalezieniem stolika, pokierowaniem trzema talerzami, kiedy starsza ona mozolnie wysupłuje pieniądze z portmonetki i nie bardzo wie, co z tymi talerzami zrobić, a mała ona natychmiast chce do toalety i w jednej miliseksundzie trzeba podjąć decyzję co jest ważniejsze i wtedy ona wbija cyrkiel uważności  w tu i teraz i zakreśla trasę z małą ją i starszą nią i jakoś jej się udaje zatoczyć koło i nie zgubić ani jednej ani drugiej.
Ekstremum jest wtedy, kiedy jedzie czterysta trzydzieści kilometrów w jednym kawałku nie porozrywanym na przerwy i bardzo ją boli prawa noga, bo przestawił się jej staw biodrowo krzyżowy i naciska i sprawia, że prawa noga drętwieje i kończy się ten ostry ból gdzieś powyżej lędźwi, ale trzeba dojechać, kilometry się prują tak, jak powinno na autostradzie. Ekstremum jest wtedy, kiedy jej ciało woła, że ma dość, żeby już przestała, że boli, a ona na małymi nimi tu i tam, bo trzeba wyjść z tego ciała, żeby innym było dobrze i to tym, którzy są związani z nią najbardziej na świecie. Ekstremum jest wtedy, kiedy czuje, że ta guma do skakania bardzo się napięła, a ona jeszcze musi coś zrobić bez skuchy. A potem zapadnie się w sen, który się nad nią zatrzaśnie jak popsuta roleta, gęsty jak jesienna mgła, w której nic nie widać, nawet momentu, w którym ma się obudzić. W sen oparty o sierp księżyca, ostry, intensywny i niewyspany, podparty z rana dwiema kawami, wciąż bez ulgi.

31 paź 2019

M 301:

W ostatnim dniu października przyrosła do kuchennej podłogi, gotując wegański bigos z ciemną soczewicą i grzybami, podlewany sowicie czerwonym Carmenere Cono Sur, gigantyczny sagan rosołu pyrkoczący bez pokrywki z dbałością o jego klarowność, szarlotkę na kruchym spodzie, z kardamonem i bezą i może to jest remedium na bycie jedną nogą w listopadzie, który zaczyna się światłem, a październikiem, który kończy się pierwszym sporym mrozem. Gdzieś poza jej domem o spiczastym dachu walą się światy jak bierki i nikt nie wie, którą wyciągnąć, żeby nie zawaliło się do reszty. Albo tkwią w konfiguracji nie do ruszenia, a jak się ruszą to tak, że za nic nie da się naprawić. Co się dzieje, że tyle popsuć, nadgryzień, braku i nadmiaru, niemocy i niemiłej konieczności, że każdy wchodzi w swój tunel i wywala kretowisko zupełnie w drugim kierunku, chociaż zaczynał z tego samego punktu. Jak to jest, że niektórzy rozumieją w mig, przemeblowują, działają, rysują gwaszem, chociaż zawsze woleli akwarelą, a obraz i tak powstanie, może inny, ale wciąż ich. Trochę jest więc jak na wydechu, jakby wdech nie dostarczał tlenu, a jedynie męczył, na wydechu trudno o energię jak nie wiem co. Może nów wypluł jeszcze za mało księżyca, może jest za szybko ciemno i za zimno każdego ranka, bo ostatnio śpi w puchatym szlafroku, jakby wciąż jej było za mało i za mało. W ich domu nastał mały, ciekawski kot, trawa w ogrodzie zaczyna podglądać parapet, a jesień, od przepysznie złotej, ciepłej i niebywałej jak podkolorowana pocztówka, jak zdjęcie ze zbyt dużym dodatkiem cynobru, przechodzi w bardziej chłodne tony, wysmagane pierwszym mrozem zaproszonym na sam ogon października. Gotuje zatem i rozmyśla. Że wciąż za dużo wojen i jest ich coraz więcej, bez nadziei na czyjekolwiek zwycięstwo, nieustający poligon z niewyczerpaną amunicją. Tak właśnie jest.



6 paź 2019

M 300 albo powinien być 27 października:

Trzysta odcinków tego, co działo się przez te osiem lat, nie do wiary, jak wywróciła się podszewką na świat, jak odjechało jej to życie w walizce, kiedy kurczowo trzymała się swoich rytuałów, bo one trzymały ją jak zszywki, podobnie jak respiratory przyjaciół podłączane wtedy, kiedy brakowało powietrza. Jest teraz trochę na górze trochę na dole, z mózgiem podziobanym szczegółami do wzięcia, zapamiętania, przypomnienia, jak sokół, który cierpliwie poluje na mentalną zdobycz. Sto odcinków temu mniejsza ona nauczyła się chodzić, a ona nawet nie myślała, jak pójdzie jeszcze dalej w jeszcze większe dzianie się, bo żyje intensywnie, z dużym smakiem na wszystko, nie ma letnio, bylejako, tylko z przesuwaniem granic, testowaniem, ile jeszcze można. Zachłannie, jakby miało nie być jutra, ale czasem ponad siły. Sto wpisów temu nie wyobrażała sobie, że będzie biegać, że będzie maleńka ona, że pójdzie tyloma nowymi drogami. Miała tak samo krótkie włosy, chociaż teraz zapuszcza i zaczyna wyglądać jak mop, miała uwielbienie do carmenere, primitivo i syrah, przeplatanych lżejszym pinot noir, mniej podeptaną skórę przez kurze łapki i przyciśniętą lwią zmarszczką, grubsze łydki i ładniejszy brzuch, nie przecięty brzydko pamiątką porodu szytą naprędce, po której umierała z bólu na długo. Każdy sukces  to fasada, za którą stoi zszywanie się po kawałku po wielu ranach i siniakach, to jak dociskanie ołówka przy temperowaniu, jak wzdychanie, że jeszcze trochę i będzie jak ma być, przy sobie, najbliżej jak można. I jak spojrzy za siebie, to działo się odważnie, nigdy na pół gwizdka, zawsze całą sobą i może dlatego ma siłę na życiowe maratony, ekstremalne podbiegi i niezłomne trzymanie tempa. Niech będzie, jak jest, nasycenie. Wciąż w cieple jego ramion, z miękkością ust i brązowych oczu, ze zgrzytaniem o nie wyprane skarpetki do biegania i potykaniem się o drobiazgi bez miejsca. Z miłością totalną i długodystansową, malowaną ochrą, umbrą, sepią, khaki, cynobrem i szafranem, w jesiennym tyglu kolorów, które wrze już wspólnie ósmy rok. Szczęście to świadomość tu i teraz, bo jutra może nie być. Frazes, który codzienne pomaga zauważać i wtedy ma swój wewnętrzny milion dolarów.





17 wrz 2019

M 299 albo co boli:

Kiedy na skrzyżowaniu mija pustą ciężarówkę do przewozu zwierząt, jadącą od strony miejsca, gdzie jest śmierć, jak mija panią zagubioną w wielkim sklepie w butach z dziurami i zanim zdążyła znaleźć jakieś pieniądze i pójść z tą panią kupić coś nowego, to już jej nie było, zniknęła zdmuchnięta przez tłum. Kiedy słyszy dźwięki siekiery, od rana otwiera widoki cmentarzy, jakie zostają po drzewach pamiętających połowę dziewiętnastego wieku, bo jakieś coś, co miało kiedyś mózg podejmuje decyzję o ich niebycie, kiedy na skraju lasu giną wilki od zabłąkanej kuli kolejnego możnowładcy, takie, którym ktoś kiedyś poświęcił czas i kawał życia, kiedy zamiast drzew sadzi się beton a potem narzeka na powodzie, upały i męczarnie, boli.
Kiedy ktoś umiera tak po prostu, zdmuchnięty jak spadochron z dmuchawca, odchodzi nagle i niespodziewanie, jak przewrócony pionek na szachownicy. Kiedy maleńka ona krzyczy pół nocy, bo ją boli a ona już straciła cały arsenał amunicji, aby jej pomóc. Kiedy tęskni, bo ktoś jest daleko, a nawet jak jest blisko, ale go tu nie ma tu i teraz, boli. Kiedy płaska stolnica pełni księżyca nie rozwałkowała jej niepokoju, nie rozbiegała pętelką nad stawem, kiedy ma w sobie poczucie tego, że coś się stanie, boli.
Kiedy we wczesnojesienny, jeszczesłoneczny świat wąską strużką wlewa się zapowiedź tego, że plastik i beton, również ten mentalny, będzie niszczył mozolnie budowany świat, że będzie jeszcze więcej jednorazówek, okrucieństwa, niespójności i nierównowagi, kiedy spadną wszystkie niechciane już mirabelki bo zabrakło jej słoików na ich słodkie złapanie i ziemia stała się żółta, to też boli.
Dlatego wraca do ciepłych rąk, do małych ramion otulających jej szyję, do mchów i lasów niezmąconych jeszcze nikim. Do jej ulubionych rytuałów, kiedy przez ręce przechodzi sierść dwóch psów i kota. Kiedy ma za oknem zieleń, której nic nie ruszy. Jak na tratwie.


17 sie 2019

M 298 albo o popsuciu:

Burza była taka, jakby niebo miało się wyrwać korzeniami piorunów, jakby wszystko, co poniżej horyzontu stawało na ściance, a fotoreporterzy z góry oślepiali by fleszami wszystko, co na ziemi. I ją i małą ją, leżącą w łóżku wypełnionym porwanym snem, jak wyspa, w której najmocniej biło jej serce i czy mała je usłyszy, czy nie, to nie wiedziała, bo na tej wyspie z kołdry i strachu działo się dużo i nie chciało zapaść w kojący sen. Ma jakoś tak, że jej nie wychodzi, że się psuje wszystko na raz, że nie chce współpracować, zacina się, jest nie takie, jakie być powinno. Po dniu jak lep na muchy, w którym ciężko ruszać nogami w stężonej mazi dnia, zapada się w tak głęboki sen, że jest ogromnie po drugiej stronie, bardzo daleko zwiedza cudne manowce, sączy senne opowieści, wyraziste, duszące, jakby ktoś zakrywał jej nos pierzyną, kto zresztą śpi jeszcze pod nią, górą gęsich piór zaszytych w różowy adamaszek, w którą można było właściwie spaść z pierwszego piętra i nic się nie stało. Żyje w pożyczonym komputerze, który nie płynie pod jej palcami jak jej uśpiony, ma nadzieję, że nie na wieki, laptop, może i on zasnął tak mocno jak ona i może i jego trzeba będzie budzić do skutku, bo u niej z tym ciężko i dlaczego tak, to ona nie wie. A potem pojawia się soczysty plaster księżyca, który kusi, przypomina, że ktoś ich wciąż chciwie podgląda, jest jak guzik, który włącza i wyłącza natarczywą noc, bez konkurencji perseidów chociaż połowa sierpnia. Dziwny ten sierpień jakiś, nie pachnie wygrzanymi polami, powoli sypie pierwszymi gruszkami, a przegapiła pierwsze celesty , bo celesty zawsze jadła najsampierw na gdańskim targu, a ponieważ w tym roku tam nie byli, to jakoś nie wbiła zębów w soczysty, chrupiący miąższ ukochanych jabłek początku lata. Gdzieś tam skubią się po drodze, wiedzą, że są, jeżdżą wszędzie razem jak lubią i wciąż są tak blisko, że bardziej nie można. Od zapadania się w głuchą pierzynę snu, poprzez sążniste, letnie burze, aż po ciężki kaliber niewyspania - jakieś to lato bez rytmu.

31 lip 2019

M 297 albo wakacje:

To, że jej komputer umarł, to źle, bardzo źle i nie wiadomo, czy się naprawi, a ona uwielbia właśnie takie, nie inne, palce płyną po klawiaturze bez przystanków na wdech i wydech, na zacięcie się, bo coś się nieznanego wciśnie, pojawi jakaś tabela, tam tego nie ma, jest samo pisanie, ale póki co pulpit ciemny jak gwóźdź do trumny i ma nadzieję, że się go odbije, bo inaczej byłoby naprawdę źle. Jak zostawili milczącego laptopa w szpitalu dla takich, co chorują, to pojechali w takie miejsce, gdzie na przełęczy miesięcy właściwie nie ma ludzi, gdzie plaże szerokie jak stolnice z semoliną, ugniataną morską wodą, gdzie muszle mają inny kształt, a od morza można dostać falami w twarz i to jest cudowne. Spowolniła bardzo w tej zieloności bogatej w mchy i paprocie, gdzie klucze gęsi otwierają niebo na niebieski kolor, gdzie wiatr każe zakładać cienki sweter, bo rośnie zimno na jej ramionach. Są sobie razem, turkocząc się w nadmorskim piasku, z konkursem na najbardziej brudne nogi i kolejne pęcherze, bo jeszcze nie wymyślono takich butów, które przejdą z nią bez agresji i gryzienia jej ponad dziesięć kilometrów. Gdzieś w tych lasach, poduszkach z trawy, pagórkach i pustocie, ukradkiem całują się w sól na szyi, odganiają owady, idą bardziej lub mniej spiesznie, rozwalając wniwecz statystyki przeciętnego urlopowicza, który uzbrojony w puszki, gumę, plastik i drewno, idzie krokiem robiącym głębokie ślady aby wyleżeć dwieście gram frytek, smażoną rybę, gofra z bitą śmietaną, lody z polewą i piramidą syropu glukozowo-fruktozowego, ice tea lub pepsi, bo po takiej dawce cukru i tłuszczu to tylko można jak żuczek wyleżeć to, co w brzuchu piszczy. Na szczęście trafili w jakieś okno pogodowe, gdzie nie ma nadmiernego zalewu pań w makijażu, meliskach z kokardami i na obcasach, pieseczkach pod pachą, wystylizowanych na pobyt w nadmorskim kurorcie, nie mam nadmiaru ludzi powciskanych w  ubrania co najmniej siedem kilo temu, mogą się czuć normalnie, a nie jak przybysze z planety, gdzie jedzenie musi być szybkie i dużo. Trafili w miejsce, gdzie raz po raz rozplątują węzły leśnych ścieżek i to lubią najbardziej.

17 lip 2019

M 296 albo ślad:

Przygląda się sobie w tym lipcu i temu, co ją odciąga od wsunięcia się w te litery, może chrupkość czereśni, które turla się językiem, strzelając sokiem, jak białe kulki na krzaku, które się zrywało i rozdeptywało butem z apetycznym chrzęstem. Może trzeba było nareszcie przykleić plasterek księżyca, powiesić go na niebie, zrobić lunetę, kalejdoskop do podglądania, w którym można zobaczyć, że wyjechali trzymając się za ręce, w szaloną zieloność i cichość, najbardziej ze sobą i w sobie jak można. Cudownie było iść przez wygrzane, leniwe pola, a mijając te pracowite, podziwiać kilkanaście bocianów kroczących za traktorami zbierającymi trawę i spotkać się w miejscu, gdzie rzeka rozdziela niebo od ziemi szaroniebieską wstęgą, iść w piasku i kurzu, w sobie, jeść kwaśne porzeczki z pola, a potem leżeć pod kocem pijąc herbatę z pączkami róży i mierzyć się ze ścianą zieleni, kto silniejszy, jej chłonący wzrok czy ona. Dobrze jest obudzić się w nie swojej pościeli, kiedy za oknem świder ciszy wbija się tak mocno, że oddech staje się łomotem, a potem patrzeć, jak wraca on z biegania, zwiedzania krokami okolicy i z radością w brązowych oczach spada na nią jak niespodziewany, letni deszcz, dla którego rzuca się parasol w kąt i oddaje żywiołowi po czubki rzęs.  I czasem zamyśli ją, czy zostawi po sobie ślad i ile ich będzie, czy to błyszczyk Deborah w kolorze malwy na cienkim brzegu ostatniego, nie stłuczonego kieliszka do czerwonego wina, czy to będzie piżama, czy zdjęcia robione na szybko w pobiegowym szale. A może śladem będzie wspomnienie tego, jak przyrządzała jedzenie dla przyjaciół i bliskich, przez te wszystkie lata, a było ich dobre trzydzieści, jak odcedzała makaron w podkoszulce z braku sitka, jak potrafiła ugotować obiad ze światła w lodówce, jak chodząc po targu ciągnie się za nią welon pomysłów na obiady, przekąski i kolacje. Może zostanie po niej pisanie, chociaż zawsze mogą paść wszystkie serwery świata i wymażą się miliony napisanych liter i kto je powtórzy. Może gdzieś jeszcze ktoś trzyma listy przez nią pisane, wiersze, myśli układane w pionowy słupek, trzema kreskami słów szkicujące co tu i teraz. Może ktoś kiedyś przyjdzie z takim proszkiem i specjalnym światłem i poszuka jeszcze więcej śladów, bo może jest ich więcej niż tylko to, co sączy się z jej palców. Bałwochwalczo chciałaby mieć poczucie, że zostawia po sobie nie tylko dym na niebie jak po przelocie samolotu, jak kręgi na wodzie po rzuceniu kamykiem, jak wypadnięty i nie odkurzony włos, gdzieś w szczelinie szarej podłogi, jak spacer z przyjaciółmi, który bez zdjęć zaciera datę w pamięci i co się działo przed i po. Chciałaby.


30 cze 2019

M 295 albo jaśminu nie widzenie:

W ostatnią noc czerwcową, kiedy świerszcze robią żabom konkurencję, zastanawia się, co jej uciekło, a co nie przez ten miesiąc. Pomięła jaśmin, bo jakoś nie po drodze było jej wtulić się w pachnące, białe płatki, tam, gdzie zazwyczaj rośnie nic ją nie zaprowadziło, żaden powód, a tam gdzie jeździ lub biega, po prostu go nie ma. Zdarzało jej się powisieć w czasie, jak w przyjemnej, bliżej nieokreślonej toni, z nicnierobieniem na chwilę, na słuchanie tego, jak bije jej serce, w które miejsce wlewa się oddech, a w które trochę mniej. Przejechała jakieś miliony kilometrów, przyglądając się tylko, ile much  zrobiło cmentarz na szybie jej samochodu, jak podnosiło się i upadało słońce w ciężki od zmęczenia horyzont, w sieć jej zmrużonych rzęs. Znużona gdzieś w środku upalnego dnia, kiedy od liter oderwane palce musiały poleżeć w bezruchu na fioletowej kanapie, czuła, jak jego głos wbija się w jej kruchy sen jak łyżka w skorupkę jajka i trzeba potem wstać i strasznym wysiłkiem podnieść ciśnienie 88/53, podlać je respiratorem kawy i wsadzić się do samochodu, aby wykonać czynności bez użycia kory mózgowej oprócz przejazdu przez skrzyżowanie. Pominęła czytanie książek, ale od liter nie oderwana ani na moment, wyciąga rzęsy przyschniętym tuszem L'Oreal i nie może się zdecydować na kolejny, jakby to była kwestia nadrzędna, a w sumie jest, bo lubi takie jak pawi ogon, jak jego rozstawione palce rąk, jak przerośnięte już surfinie, no lubi takie. Nie spieszy się, bo się nie da, bo upał spowalnia tak, że nie można inaczej niż wolniej i rzadziej biegać, pić z pięć kaw dziennie, jeść bób, czereśnie, fasolkę i być sobie w sobie w pełni, w ostatnią noc czerwca, jej ulubionego miesiąca, bo wtedy jeszcze można kupić mamuta bez łyka, małe, przepyszne ziemniaki, pochrupać marchew szczerze młodą, skrócić noc do maksimum i po prostu się cieszyć, że kolejny czerwiec, wyżyty do minuty zostawił w niej tyle, chociaż zabrał jaśmin.


25 cze 2019

M 294 albo o bezsmaku:

Koniec czerwca zaczyna pachnieć lipami, róże kwitną jak nigdy i zieloność szaleje, chociaż i upał jak słoik naciska na fragment ziemi, na którym żyje. Być może trzysta kilometrów od niej, gdzieś w stronę ukraińskich bezdroży, zmarszczek gór lub zieloności Mazur jest jakiś inny słoik upalnego powietrza, może jeszcze bardziej dusznego. Dni pachnące olejkiem paczulowym i nieustającą stertą prasowania, wiecznie w niedoczasie, w ciśnieniu takim, że żyć się nie da, ma wrażenie, że przesuwa nogi, a nie chodzi, a jak zapada się w sen to tak głęboko, że można ją wywlec na drugą stronę i nic nie poczuje. Wieczory szyte rechotem żab, pachnące surfiniami, podlewane cydrem z ligoli, dobrońskim, lub półwytrawnym miłosławskim, chrupane sałatką z arbuza, fety, selera naciowego, rukoli, pieprzu, tymiankowej soli, octu balsamicznego i oliwy. Sama przyjemność po odwiedzinach restauracji, które serwują wegetariańskie ersatze, gdzie na stole króluje maggi, w kotlecie jaglanym oprócz kaszy jest posiekane jajko i szczątek pietruszki a to wszystko leży na warzywach, pośród których bałagani się marchewka z rosołu. W czasach, kiedy tajniki kuchni są maglowane wzdłuż i wszerz, które walą po oczach bardziej niż promocja na karkówkę i ceny benzyny, wciąż pojawia się wszechobecna frytura, bo lud jej żąda, więc skąpane w smażeninie muszą być kotlety, jajko poche zabite przez ilość octu i dosmażone w panierce, frytki z proszku i wszystko, co da się usmażyć, a jak pojawi się indywiduum nie jedzące mięsa, to może zjeść podwójne frytki z nieśmiertelnymi surówkami, bo wiedza o najprostszych choćby wegańskich kotletach jest mizerna jak trawa rosnąca na piasku w czterdziestostopniowym upale. Po co czerwcowe warzywa, skoro sezon na mrożonki trwa cały rok, wystarczy wyjąć i już, obrane, zblanszowane, brak roboty a klient głodny, to i tak zje. Straszne to jest, to propagowanie bylejakości i zapchajdziury, bo tak się je a może jednak nie wszyscy, a ona nie jest jak każda i nie będzie. I z rozkoszą potrafi docenić maleńkie płatki nagietka w cudownie świeżej i chrupiącej sałatce, kroplę oliwy truflowej, ścieg czarnuszki wpleciony w chleb, a nie pusty i suchy, wyjałowiony tost pszenny, który jest tylko do zapomnienia i zapchania luki o nazwie pieczywo. Nie, nie jest jej wszystko jedno, jedzenie bez serca i bez duszy nie dla niej. Wszystko musi być jakieś, bo wtedy tu i teraz jest do zapamiętania.




31 maj 2019

M 293:

Jak już przestało padać, wsączać się w ziemię, wilgotnieć, uciekać przed padadeszczem według małych nich, jak rozkwitło, zakumkało, zapachniało i poszło w maksymalną zieloność, jak ze maleńkich skrzypów zrobiły się choinki, jak się rozślimaczyły paprocie na długość, porosły osty i różne takie, które się ciężko wyrywa, to się zrobiło gorąco. A ona to się zatrzyma, to biegnie, zatrzyma nad przewracanym naleśnikiem, które zjedzą wszystkie natychmiast, nad warzywną orkiestrą, która codziennie gra dopasowując się do tego, na co mają ochotę. A potem biegnie najszybciej jak potrafi, jak w tunelu aerodynamicznym, a potem się cieszy, że mogła że jednak umiała. Ale coś za coś, nie ma, że nie boli, bo kolano daje upust swoim fochom, wymęczyła, za szybko dla niego, za dużo, za mocno i boli i spina się i nie chce współpracować ani po wstaniu ani przy siedzeniu, chociaż masuje, roluje nakłuwa dba. No tak ma, że na zewnątrz pięknie, a wewnątrz nie zawsze. Coś za coś. Spina tę codzienność tak, aby zawsze było jakoś, chociaż dni rozmazują się jak nos kota na szybie i nie wiem kiedy minął już maj, w którym ani razu nie powąchała konwalii a lewkonie widziała zduszone w folii w markecie. Tak się nie robi, podobnie, jak nie ucina się im korzeni, bo umierają tak szybko jak ostatnie godziny wieczoru, na siłę naciągane, że jeszcze może. A nie bardzo. Zapada się w ciężką noc, jakby ktoś ją rzucił na łóżko i nie wie, kiedy nagle staje się rano. Zaskakujące.

19 maj 2019

M 292 albo o codzienności:

Kipi w niej jak nasączona deszczem zieloność, przygląda się czerwonemu klonowi w ogrodzie, jak pochylił głowę z tej wilgoci, bo czegoś ma za dużo i ona też tak ma. To jest trochę jak chodzenie po linie, patrzy przed siebie, ale czasem kiwa ją na boki i kiedy właśnie ma spaść, to pojawia się coś, co nie pozwala, dmuchnie pod skrzydła i ona idzie sobie dalej. Skąd jej się ta energia bierze, to ona nie wie, bo zaczyna dzień od rozcierania szóstej dwadzieścia pod powiekami, rozganiając resztki poplątanych, zawsze filmowych snów, a potem te obrazy zostają dobite dwoma małymi ciałkami, jedno w piżamie w kościotrupa zawija się w jej nogach, drugie, o ciepłych, pulchnych stopkach każe naciągać kołdrę krzycząc przykryj. Całość trwa kilka chwil, bo potem trzeba przejść przez koncert jęczenia o kawałek kołdry, wycałować fragmenty wystające spod niej i udać się do pokoju, aby stoczyć batalię o dopasowanie spinki do wzoru na majtkach i sukience. Kiedy dom opustoszeje, ona przez chwilę wchłania to, co za oknem, a potem idzie w konieczności, które podpierają każdy dzień, składające się z liter nasączonych podwójnym ristretto z dobrej arabiki, z usuwania resztek dnia z wczoraj, z tego, aby dom był jasny i jak twierdza. I jak jego nie ma w południe i później, a potem stykają się przedramionami, ona prawą, on lewą stroną uda na fioletowej kanapie i nie tylko tym, to jej jest za mało jego, jakby ktoś nie dostarczył energii na czas a zasoby się wyczerpały. Piękne są takie drobiazgi, które zszywają dzień i pod którymi kładzie się wieczorem, nawet jeśli dzień do cna przeładowany jak mały wóz z wielkim sianem. A kiedy pełnia księżyca, okrągły plaster na niebie, przez który jesteśmy podglądani chciwie, wprawia ją w dziwny niepokój z tych obserwacji, najlepiej  rano pójść na spacer z psem i popatrzeć, co i gdzie kwitnie, jak pachnie fioletowy bez w ogrodzie, jak przekwitł pigwowiec i powoli pączkuje jaśmin. Czasami lepiej iść niż ciągle biegać, bo  wtedy wielu rzeczy się nie zauważy.



30 kwi 2019

M 291:

Jak biegła nad Bug pachnącą, wczesnowiosenną łąką, tak po prostu, na przełaj, to było absolutnie cudownie.  Rzeka poszarpana zaroślami i rosochatymi drzewami, krętą  linią wyznaczała gdzie wschód a gdzie nie. Bo tam, gdzie rosną pałace i dwory, gdzie się ocala i nie ocala od zapomnienia, gdzie zieloność taka, jak nigdzie indziej, to jest jej któraś podszewka, może jednak halka z jedwabiu z delikatnym angielskim haftem, kto zresztą dzisiaj nosi halki pod ubraniem, nikt... Gdzie się podziały czasy, kiedy prawie każdy umiał jeździć konno, a kobiety w damskim dosiadzie, jak tak galopować, w sukni, gorsecie, kapeluszu i rękawiczkach, dzisiaj rzadko kto w ogóle w nakryciach głowy chadza. Rozdarta pomiędzy międzyczasami, gdzieś z wpojonymi manierami sprzed wieków, które zanikają, bo się tak do końca nie da im hołdować, ma jakiś trzepot serca w miejscach, gdzie ocala się od zapomnienia to, co zostało sprzed stu lat. Pachnie wszystko wokół, rośnie ta wiosna, sypie płatkami kwiatów, zagląda łapczywie w ogrodową zieloność z fioletowej kanapy, z której ciągle stuka bo pisze. Podgląda, co się nosi i po co i z czym i przeniosła by się w czasy "Tygodnika Mód i Powieści" albo "Bluszczu". Albo francuskiego "Vogue'a". Bo ona kiedyś zamieni te swoje dresy z Insomni i dzianiny z Massimo Dutti na bycie bardziej chic. Bo teraz pantery, worki na jedno ramię to nie to co New Look Diora, chociaż nie da się za bardzo w tym iść na plac zabaw, chociaż do szafirowego automobilu wsiąść można, lekko naciskając gaz butem na niezbyt wysokiej szpilce, to akurat potrafi. Gdzie się podziały jedwabie, perkalowe sukienki i batystowe bluzki, wszędobylski poliester z akrylem zamienił świat w jeden wielki iskrzący sweter, którego nie ma ochoty nosić. Jeśli kaszmir i alpaka, to za miliony, podobnie jak jedwab czy merceryzowana bawełna. Jak tu się pogodzić, że wszystko jest z plastiku, zawiera cukier i nie jest na zawsze. Taki jej kwiecień. Materiałoznawczy i wspomnieniowy.

8 kwi 2019

M 290 albo guardian angel:

Przeszedł ten marzec niepiśmiennie, jak mogła tego nie zauważyć, jak. Bo kudłaty pies ma złamaną łapę a ten drugi, który był pierwszym świadkiem jej wielu radości i obaw, który utulał, rozumiał i kochał tak, ze bardziej nie można, odszedł za sprawą czarodziejskiej igły, która przeprowadziła go na drugą stronę w miejsce, gdzie już nie ma bólu, psiego cierpienia i oglądania pani, która bez przerwy płacze tuląc jego łeb z sypiącą się od śmierci sierścią. Więc po prostu nie mogła od tego dwudziestego siódmego marca, w dzień słoneczny, kiedy ziemia pachniała wzywając go do siebie, nie mogła pisać, postarać się o chociaż jedną kroplę słowa, bo wszystkie siły skierowała na łzy. A potem ją zabrało nad morze, rozjechała mapę nitką pociągu pachnącego toaletą i mydłem, zapachem z czasów, kiedy właściwie w pociągu mieszkała i wyciągała swoje truchło ostatnimi resztkami sił w czeluść taksówki, a potem topiła w wannie cały tydzień, zmęczona zmęczeniem zmęczeń. Od czasów bycia truchłem minęły lata świetlne, teraz żyje tak, że chyba bardziej nie można i robi wszystko, żeby się to nie przestało. Bo to tak jest, że od kiedy na jej drodze pojawił się on, to jest tak, jak ma być. Miłość jest wtedy, kiedy ona idzie nad morze i wie, że on jest tuz obok, i w rześki poranek i kiedy głaszcze delikatny piasek i kiedy je bajgla z jajkiem od kury zielononóżki z sosem aioli. Jest wtedy, kiedy leży w dużym łóżku na samym brzegu z przyzwyczajenia, bo on obok wejdzie pod kołdrę  również jej snu i będzie ją odkrywał palcami.  Jest wtedy, kiedy potrzeba podzielić myśl nawet przez przerywający telefon. Kiedy ona wie, że jest czas i rytm między nimi, jak fale, które są mniejsze i większe. Kiedy ma wrażenie, że pośród ludzi, których mija w tempie 5:46, słuchając ze Spotify Alternative 90's i przyspieszając na 5:31 w rytmie "Unfinished symphathy" Massive Attack, spotka jego brązowe oczy. Jest wtedy, kiedy on jest pięćset osiem kilometrów dalej i ona wie, że to nie jest daleko. I bardzo lubi wracać i sprawdzać, że nic się nie zmieniło, oprócz jej włosów pachnących nadmorskim wiatrem. Anioł stróż zawsze to wyczuje.


17 mar 2019

M 289 albo przedwiośnie:

Przez Lol Surprise, gumki do włosów, milion wydłubanych z czeluści nie wie czego plastików, karteczek, misiów, skarpetek, bo teraz trzeba na boso, bluzek do założenia jeszcze na raz, robi się bałagan i ona nie wie, czy istnieją jakieś domy, w których tego nie ma, czy też ona i on biegają co chwilę coś podnosząc, wycierając, układając, chowając, wyciągając i tak w kółko. Jakaś drażliwa jest, tą pachnącą, budzącą się wiosną, ale żeby dobrze poczuć jak pachnie las trzeba pozwiedzać kilometrami to i owo, chociaż niekoniecznie od razu dwadzieścia. Drażni ją to, że ludzie w sklepie wszystko pakują do foliowych torebek, jedno kiwi jedną cytrynę trzy jabłka jednego ogórka, bo przecież bezcenne czeluście ich jeszcze bardziej plastikowych toreb na pewno się pobrudzą a owoce i warzywa zgniotą na miazgę. Że ustawicznie słyszy tydzień czasu, miesiąc czasu, dobrze że nie dzień czasu ale godzina już owszem. Że ten tydzień, miesiąc i godzina są wyznaczane właśnie czasem, nie planem w kalendarzu, który tak naprawdę umownym jest. Drażni ją, że jakieś ciśnienie niskie i nic nie można, i po każdym bieganiu okropnie bolą ją piszczele, wolałaby sobie je zbić młotkiem do szarości byłoby tak samo. Ale lubi i biega, bo nie mam w niej granicy, że nie można, granicą jest jej ciało, lekko nadpsute przez rozmaite nie takie działania dawno temu i teraz to skutkuje i dlatego też raczej nigdy nie przebiegnie maratonu, zresztą nie czuje tego w żadnej części siebie i na pewno nie musi. Milion lat temu nie robiła sobie maseczki, chociaż ma ich z sześć, w tym ulubioną z miodem. Cieszy się, że nareszcie udało jej się dobrać takie coś do twarzy, które zdejmuje wiosenną szarość z twarzy i to jest podkład L'Essentiel Guerlain, który ma wszystko, co ona lubi i cała przyjemność po jego stronie, miękki, jedwabisty, świetlisty, mało kryjący, ale niebywale wygładzający i jeszcze jak nałoży go po nocnej randce z kremem Yonelle, to w ogóle jest bosko i uśmiecha na czas picia kawy, dwa razy ristretto i pianka na 18 sekund. I wiosna ta właśnie taka - stęskniona palcami, boląca tu i ówdzie, zamaskowana kosmetykiem, podziwiająca tulipany i smakująca zapach kawy, w wiecznym niedoczasie z tym, co powinna. Jest jak jest, nie ma co przyspieszać do  tempa 5:10, kiedy się nie może.


28 lut 2019

M 288:

Rozdeptała luty trochę Sauconami a trochę Brooksami na całe sto dwadzieścia dwa kilometry i ma z lekka dosyć, niech już będzie ten koniec marca, kiedy wreszcie nie będzie musiała zbijać sekund jak gorączki, bo trzeba tak, żeby potem sobie powiesić na szyi wieniec laurowy, że wyznaczyła sobie taki cel i oto jest. Gdzieś pomiędzy krokami majaczy las i zapach wiosny, ziemi nieśmiało trzymającej ramionami resztki zimy, czy to już się zacznie, czy jeszcze trzeba będzie poczekać i jakiś agonalny dźwięk mrozu skuje  na biało to, co już przytuliło się do ciepłego.  Koniec lutego to też jej urodziny, spokój i oczekiwanie na to, co będzie, cisza w środku, jak smak kremowego sosu z nerkowców, jak mascarpone roztapiające się na chrupkiej bezie z wyrwą na borówkę amerykańską, jak mleczna czekolada z Belgii w słoiku trzymana na czarną godzinę jak w latach jej dzieciństwa, kiedy coś słodkiego zza granicy leżało do czasów aż spleśniało, zmurszało i okryło się niesławą, bo szkoda było zjeść bo drugi raz mógł nie nastąpić. Więc jest w niej miękko jak w pierzynie u babci, leżąca na łóżku w ostatnim pokoju w amfiladzie, w którym zawsze było chłodno, tykał zegar i wisiało zdjęcie taty od komunii i to pamięta jakby to było wczoraj, ale tego pokoju już nie ma, bo dom babci już nie istnieje. 
Zanim on dojdzie do ich łóżka w sypialni, zanim go wciągnie cienkie światło sączące się z małej lampy, zanim pozamyka drzwi, psi sen, dźwięki w radiu, popstryka srebrnym kontaktem, to ona już śpi tak, że bardziej nie można, bo trafiła ją kula snu tak skutecznie, że wpadła w sen i się w nim utopiła. Zawsze na lewym boku, z gałęzią cienkiego nadgarstka powieszoną na kołdrze w paski, na samym brzegu łóżka, odpływa w swoje sny, zawsze barwne i duże i do zapamiętania rano.
Jest zatem dobrze, nie trzeba więcej, bo ma tyle, że dziękuje za to co jest w każdej minucie. Więc trzyma to jak dmuchawiec swoje spadochrony. Kiedyś może polecą i zasieją dalej i to też dobrze.


19 lut 2019

M 287:

Zagubiła się gdzieś pomiędzy spadającymi lutowymi dniami, jakoś tak zupełnie bez ładu i składu, nie pamięta, kiedy sobie robiła peeling, wciąż stawia na to samo serum The Ordinary z miedzią i krem z napisami po japońsku i nie ma weny na więcej, chociaż na półce więcej ma. Niby mieli urlop, ale nie od wszystkiego, bo od wszystkiego się nie da, ale głowa wciąż wciągnięta w echo wyrzutów sumienia, bo nie pisała konieczności, a potem, jak już musiała, to małe one chorowały na jej rękach i nie można było i kupa liter leży do rozładowania a jest tak rozmemłana, że nie jest w stanie w porę ich rozplątać jak powinna, zawsze ma opóźnienie, zawsze. Bo nagle szuka tego, co nie trzeba, bo on lubi drop 4 mm i takich butów do biegania jest mało i ona musi poszukać, czy na pewno. Świat stanął na dropie i trudno pisać, jak trzeba szukać. Jakoś jej niekonkretnie w niczym, jakby nie szła do przodu ani do tyłu, jakby coś miało smak, a zaraz je traciło, chociaż gotuje z rozmachem i dobrze, tak sobie miesza i doprawia, bawi się w kuchni, co uwielbia. Z pisaniem ma tak, jak z robieniem na szydełku, czasem słowa ułożą się w ścieg, ale trzeba je spruć i ułożyć na nowo, czasem wyjdą krzywo i wtedy trzeba jeszcze raz. Niekiedy jest ich tak dużo, że nie można o ani jedno więcej, tak, jakby jadło się wiele ulubionych rzeczy, na przykład sushi, a po przekroczeniu menisku wypukłego pojawiły by się california maki z pieczonym łososiem lub krewetką w tempurze albo sernik nowojorski, albo wirtuozerskie eklerki z takiej cukierni w Gdańsku i wtedy jest ten moment, że naprawdę nie można. Tak jak ze słowami.

31 sty 2019

M 286 albo najgorzej:


Najgorzej jest zacząć ze wszystkim, począwszy od rana, kiedy trzeba strząsnąć z lewego boku ciężki sen, bo na prawym nie siedzi, a potem wypłukać jego resztki wodą z cytryną ze szklanki stojącej na radiu po dziadku. Najgorzej jest zjeść śniadanie z automatu a nie z serca, bo to z serca to wymaga więcej czasu a czasami jej się nie chce uruchamiać niczego poza dwukrotnym wciśnięciem ristretto i mlecznej pianki na czternaście sekund w ekspresie Jura Ena 8 i cudem czekać na kawę bo trzeba dolać wody, przepłukać tackę, wyrzucić fusy, przepłukać system do mleka, odkamienić i wyczyścić i zanim doczeka się tej kawy to uśnie. Najgorzej to nie wymyślić niczego  do zapamiętania poza dwiema kromkami żytniego chleba z serem i miodem. Ma dni, że wkurza ją wszystko i wcale nie chce być miła i dowala komentarze tu i ówdzie i to też jest ona, tak wrzeszcząca na kogoś, kto idzie za wolno, na kogoś, kto pisze bzdury i one się potem przyklejają do oka jak paproch od wyschniętego tuszu, jest czasem cały dzień. Wkurza ją, że w łazience coś śmierdzi i nie może znaleźć tego czegoś pomimo psikania, płukania, wieszania, wietrzenia i szukania po raz wtóry i że woda ciągle cieknie i jak się kranu nie przekręci w prawo to piszczy tak jak Dakota Fanning w filmie "Wojna światów".  Najgorzej jest zacząć wyciągać naczynia ze zmywarki ruchem jednostajnie przyspieszonym ale nie pamięta na to wzoru bo zawsze miała ledwie trójkę z fizyki bo jest ściśleumysłowo upośledzona. Najgorzej jest wysiąść z samochodu i zacząć biegać, wcisnąć 5:58 między szczękające zęby i nie jęczeć, że te kółka wokół zalewu w Wąchocku są takie duże i wyglądają jak odwrócona gumka od cebuli dymki w folii. Najgorzej jest wyłuskać cenną chwilę w ciągu dnia a potem pojechać do sklepu i kupić wszystko to, co jest pomiędzy a nie najważniejsze i jeszcze się nawściekać, że ludzie kilka razy wykręcają samochód na lewą stronę, zamiast na prawą a wystarczy pomyśleć, że tamtędy też się zjedzie. Najgorzej jest przysypać się koniecznościami jak nadmiarem folii bąbelkowej w przesyłce, można się zastrzelić i udusić prawie jednocześnie. Najgorzej jest być śpiącym tak, że ledwo się trafia w miękką piżamę z Oysho, która wynagradza ten  stan a w lustrze przez pół godziny zmywać z oczu tusz Bourjois, który wiesza firanki, ale zmywa się długo i tłusto. A czasu nie ma, jest, ale zanim dojdzie do łóżka i położy się na lewym boku to już zaplącze się w sen, w którym zapomniała, jak się lata. A potem się nie wyśpi. Też najgorzej.

22 sty 2019

M 285 albo jak pachnie tu i teraz:

Nie pamięta, kiedy używała cieni do powiek, a kiedyś bez cienia nie było jej oczu. Dzisiaj cienie ma pod, czasami zduszone korektorem Max Factor, wokół podeptane śmiechem ścieżki, zaczynające płynąć aż do skroni. Pamięta, że dziesięć lat temu używała Vitalumiere Chanel i Pamplelune Guerlaina, zapach, który musi mieć zawsze a teraz nie ma, więc nie ma nic na zawsze. Tak samo lubiła zapach mielonej kawy i siarki jak się zapala zapałkę, rozmarzniętej wiosną ziemi i pomidorów tuż przy zielonym ogonku. Pamięta jak pachniał pies babci i wnętrze jej drugiego samochodu, niezwykły zapach paczuli, nie do odtworzenia. Gdzieś przepycha te zapachy przez cały dzień, od samego rana, kiedy wtula nos w ich małe szyje a potem i w jego pachnącą Bottega Veneta. Zapach ten zostaje gdzieś na krawędzi nosa przez całe przedpołudnie i nie zmąci go nawet arabika cudownie rozgryzana ekspresem Jura. Litery nie spływały, bo nie mogły, bo obezwładniona tym, co się dzieje na zewnątrz, musiała z całej siły trzymać się krawędzi siebie, żeby nie wpaść jak we śnie. Bo śniło jej się, że siedzi w długiej sukience na krawędzi szerokiego parapetu wypełnionego spokojną, dość czystą wodą i nagle odchyliła się do tyłu, chcąc lekko powisieć na krawędzi i nagle wpadła do tej wody, lecąc plecami w dół i w dół zimnej toni i woda zaklejała jej usta ale mimo to oddychała i ktoś w tym śnie powiedział, że jeszcze nie czas, taki kształt wody jakiś i wtedy się obudziła. Bo ona jedno skończyła i znów zaczyna kolejne i to niezmiernie cieszy. Dziesięć lat temu nie wiedziała gdzie jest, w jakimś miejscu w Krakowie, a przed nią było tak dużo, że nie wie, jak to w sobie zmieściła, a dało się. Jakby skoczyła w tę wielką toń i dała radę nie utopić się w tym, co było potem. Księżyc ją poplątał, konieczności słowne odsunęły od tego, co najbardziej jej, ale wszystko płynie w swoim rytmie jak ostatnie pięćdziesiąt osiem czterdzieści osiem na dziesięć kilometrów. Jest jak jest na tu i teraz. I pachnie For Her Narcisio Rodriguez, róża, gardenia, piżmo, przyprawione cedrem i wetiwerem, ale z chęcią wróciłaby do swoim pierwszych perfum Dune Diora, cudownie ponadczasowych jak lubi, gdzie na posłaniu z ambry leży peonia, goździki i lilia.


1 sty 2019

M 284 albo pod palcami:

Zamiast literami, palce jej były zajęte siekaniem, rozdrabnianiem, nurzaniem się w różnych konsystencjach, chrupkościach i pyłach, różnych fakturach i sprzętach. Od sypkości mąki tortowej, poprzez drobne grudki brązowego cukru, chrzęst rozbijanych jajek, zdejmowanie pierścionka z ametystem i diamentami, żeby nie wgryźć w niego zbyt wielu okruchów maślanej toni, która po chwili będzie kulą a za moment ciastkiem. Zajęte sztywnym obrzeżem foremki w kształcie gwiazdki, przekładające delikatnie rozmaite kształty w czeluść stu osiemdziesięciu stopni i trzymające łopatkę do wyjmowania już takich, jakie być powinny. O zapachu śledzia, obowiązkowo cebuli, kardamonu i kiszonej kapusty. Stęsknione do liter, zmęczone na tyle, że zasypiały gdzieś w drodze do jego szyi. Głaszczące gładką sierść psa staruszka, który coraz bardziej biegnie wreszcie zdrowymi łapami na niebieskiej połoninie i szare futro pręgowanej kotki. Zimnawe, bo ciągle nosi rękawiczki nie tam, gdzie powinna, czyli poza palcami, rozgrzane w rękawiczkach  tych biegających razem z nią i w mig schładzane kiedy je zdejmie. Czeszące gęste włosy małej jej i bardziej puszyste i jaśniejsze mniejszej jej. Wydłubujące osiem potężnych dziadów z psiej sierści drugiego psa. Ostrożnie trzymające kryształowy kieliszek z pachnącym, białym winem Solaris z winnicy Turnau, obejmujące go czerwonozłotymi paznokciami, dzięki którym czuje się jakaś taka dorosła. Chciałaby, żeby te palce i w tym roku wciąż miały kogo głaskać i mieścić się w całej jego dłoni. Aby mogły obierać owoce i potem wkładać je w słoiki, parząc się gorącymi nakrętkami. Aby wciąż były pracowite jak są, aby współgrały z głową i z oczami i tworzyły jeszcze więcej słów do zamyślenia. Aby mogła wiązać buty przed bieganiem i rozwiązywać po z myślą, że dobrze poszło. Czuć stabilność kierownicy jej ulubionego auta. Rozpakowywać w minutę lizaki w kulkach, które są skomplikowanie zawiązane na białym patyczku. Z żalem ten patyczek wyrzucić do grafitowego kosza z myślą, co się z nim dalej stanie i co z tym plastikiem. Chciałaby, aby jak najdłużej były wszystkie i nic nie bolało. Aby czuła ten swój świat pod palcami i potrafiła go opisać. Żeby był. Żeby była.