Znów dni zjedzone nie wiadomo gdzie, marzec stoczył się przepisowo do swoich trzydziestu jeden aby znów w górę wzbić się w kwiecień. Wiosna pomału zamacza końce niektórych krzaków malując je na bladozielono, powoli to wszystko pęka, rośnie i pachnie, jeszcze zaledwie, jeszcze delikatnie. Skwery upstrzyły się naręczami żonkili i tulipanów w wymyślnych kolorach, gdzieniegdzie jeszcze widzi się berety, puchowe kurtki i kozaki, bo wciąż zimnawo, wciąż nie tak. Nad ich domem krążyły bociany, w oczku wodnym zaczęło się życie, ryby poprzeciągały nogi i rozpoczęły życie, kot upolował ptaka i tym samym zaczął swoją wiosnę. Niemrawo się w niej ona zaczyna, trzęsie deszczem i wiatrem, każe nosić nieśmiertelny turkusowy sweter, przytrafia zapalenie spojówek, pachnie wietrznym kocim futrem i boli gardłem.
W wieczór pełen powietrza i mokrej trawy "Within the realm of a dying sun" przypomina dźwięki, które po raz pierwszy usłyszała, mając dwanaście lat. W pokoju u koleżanki cała ściana wyłożona kasetami, kusiła tytułami na grzbietach. Chodząc z walkmanem dzień po dniu z czasem umiała już prawie wszystkie dźwięki. Przekraczając próg muzyki, wchodziła do innego świata. Dead can dance, This Mortal Coil, głos Elisabeth Fraser w Treasure Cocteau Twins brzmiał jak szpilka wkłuwana w balon nadętej matematyki, pękający z hukiem dzwonkiem na wyczekaną przerwę, na której można było przez chwilę zanurzyć w przepustce dźwięków. Muzyka wynaczała kolejne światy, które można było namalować akwarelą po swojemu i takie najbardziej lubiła wieczory, ona, nastolatka przyklejona do radia lub guzika play, niepopularne zajęcie w czasach, kiedy większość uczyła się palić papierosy lub chodzić w butach na obcasach. Pierwsza nagrana kaseta przewijana na chińskim ołówku z obgryzioną różową gumką, skrywała muzyczne skarby zabierane ze sobą wszędzie. Każdy ma swoje melodie, do których wraca, w których się chowa i które wyobrażają i przywołują. Mogłaby sobie wgrać je w nowoczesny smartfon czy inny fon pełen guzików i możliwości, ale woli zachować dźwięk z kasety puszczanej na płaskim Grundigu, który dostała na komunię, nieważne, że używany, miała magnetofon. Xavier, Cantara, Summoning of the muse. Przestrzeń nigdzie nie spotykana. Zapadała się w tę muzykę, w jej przypomnienie, kiedy było jej nijak, kiedy musiała się wesprzeć na swojej pierwotnej ścianie dźwięków, aby znaleźć odpowiedź na to, co toczyło ją tu i teraz. Dużo płacze, turlając się po swojej ścianie i szukając wyrwy, która pomoże jej wyjść. Martwi się naruszonym prawym ACL, które jest jak ugryzienie od losu, wyrwa w górze lodowej kolan, z którymi walczyć będzie przez całe życie. Muzyka. Zawsze ta sama, pomimo zmian miliona, robienia po raz kolejny bardzo łzawych porządków w głowie, pór roku i kolejnych świąt. Bardzo niedostępna, w wysprzątanym domu i spłakanych myślach, w przesłuchanych dźwiękach, kołysze w jego skrzydłach, które nie pytają o nic, tylko są i szeleszczą po swojemu ich piosenkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz