31 maj 2019

M 293:

Jak już przestało padać, wsączać się w ziemię, wilgotnieć, uciekać przed padadeszczem według małych nich, jak rozkwitło, zakumkało, zapachniało i poszło w maksymalną zieloność, jak ze maleńkich skrzypów zrobiły się choinki, jak się rozślimaczyły paprocie na długość, porosły osty i różne takie, które się ciężko wyrywa, to się zrobiło gorąco. A ona to się zatrzyma, to biegnie, zatrzyma nad przewracanym naleśnikiem, które zjedzą wszystkie natychmiast, nad warzywną orkiestrą, która codziennie gra dopasowując się do tego, na co mają ochotę. A potem biegnie najszybciej jak potrafi, jak w tunelu aerodynamicznym, a potem się cieszy, że mogła że jednak umiała. Ale coś za coś, nie ma, że nie boli, bo kolano daje upust swoim fochom, wymęczyła, za szybko dla niego, za dużo, za mocno i boli i spina się i nie chce współpracować ani po wstaniu ani przy siedzeniu, chociaż masuje, roluje nakłuwa dba. No tak ma, że na zewnątrz pięknie, a wewnątrz nie zawsze. Coś za coś. Spina tę codzienność tak, aby zawsze było jakoś, chociaż dni rozmazują się jak nos kota na szybie i nie wiem kiedy minął już maj, w którym ani razu nie powąchała konwalii a lewkonie widziała zduszone w folii w markecie. Tak się nie robi, podobnie, jak nie ucina się im korzeni, bo umierają tak szybko jak ostatnie godziny wieczoru, na siłę naciągane, że jeszcze może. A nie bardzo. Zapada się w ciężką noc, jakby ktoś ją rzucił na łóżko i nie wie, kiedy nagle staje się rano. Zaskakujące.

19 maj 2019

M 292 albo o codzienności:

Kipi w niej jak nasączona deszczem zieloność, przygląda się czerwonemu klonowi w ogrodzie, jak pochylił głowę z tej wilgoci, bo czegoś ma za dużo i ona też tak ma. To jest trochę jak chodzenie po linie, patrzy przed siebie, ale czasem kiwa ją na boki i kiedy właśnie ma spaść, to pojawia się coś, co nie pozwala, dmuchnie pod skrzydła i ona idzie sobie dalej. Skąd jej się ta energia bierze, to ona nie wie, bo zaczyna dzień od rozcierania szóstej dwadzieścia pod powiekami, rozganiając resztki poplątanych, zawsze filmowych snów, a potem te obrazy zostają dobite dwoma małymi ciałkami, jedno w piżamie w kościotrupa zawija się w jej nogach, drugie, o ciepłych, pulchnych stopkach każe naciągać kołdrę krzycząc przykryj. Całość trwa kilka chwil, bo potem trzeba przejść przez koncert jęczenia o kawałek kołdry, wycałować fragmenty wystające spod niej i udać się do pokoju, aby stoczyć batalię o dopasowanie spinki do wzoru na majtkach i sukience. Kiedy dom opustoszeje, ona przez chwilę wchłania to, co za oknem, a potem idzie w konieczności, które podpierają każdy dzień, składające się z liter nasączonych podwójnym ristretto z dobrej arabiki, z usuwania resztek dnia z wczoraj, z tego, aby dom był jasny i jak twierdza. I jak jego nie ma w południe i później, a potem stykają się przedramionami, ona prawą, on lewą stroną uda na fioletowej kanapie i nie tylko tym, to jej jest za mało jego, jakby ktoś nie dostarczył energii na czas a zasoby się wyczerpały. Piękne są takie drobiazgi, które zszywają dzień i pod którymi kładzie się wieczorem, nawet jeśli dzień do cna przeładowany jak mały wóz z wielkim sianem. A kiedy pełnia księżyca, okrągły plaster na niebie, przez który jesteśmy podglądani chciwie, wprawia ją w dziwny niepokój z tych obserwacji, najlepiej  rano pójść na spacer z psem i popatrzeć, co i gdzie kwitnie, jak pachnie fioletowy bez w ogrodzie, jak przekwitł pigwowiec i powoli pączkuje jaśmin. Czasami lepiej iść niż ciągle biegać, bo  wtedy wielu rzeczy się nie zauważy.