31 sty 2018

M 262 albo Piwniczna:

Jak cicho, jak świetliście, jak spokojnie i księżycowo. Można leżeć obok większej jej na wygodnym łóżku i patrzeć w prostokątne niebo w dachu, jak mieszają się w nim chmury gęste jak z włóczki, przetykane cekinami gwiazd. I to wełniane niebo spada na nią wieczorem pełnym powietrza, spada jak atak jego ramion i ust i jest bardziej skuteczny od ataku Imperium w Gwiezdnych Wojnach. Są bardzo razem, najbardziej jak można, w kolejne wietrzne popołudnie wpatrują się w pomarańczowy horyzont, za którym upadło słońce i przez nie drzewa są jak wycięte z papieru albo poplątane z drutu jak biżuteria wire wrapping. Bezczas i szum wody, wplątany między domy utkane z kominów, załamań dachów i podjazdów, bardzo wiele z nich jest nieczynnych albo żyjących kurczowo tylko jednym oknem, kilkoma suszącymi się ubraniami i plasterkiem anteny satelitarnej. Jak przyjadą tu jeszcze kiedyś, w tę serdeczność i senność, to może niektóre z nich na zawsze zamilkną i będą o sobie tylko przypominały zatartymi szyldami, że działo się.
Może to swojego rodzaju pasja, wybieranie niby popularnych, ale takich miejsc, że więcej milczenia i przeszłości do zauważania, niż gwaru i świateł. Lubią prześlizgiwać się po górach krokami i wzrokiem, a góry dla niej zawsze były wciągające jak magnes, narkotyk, który uzależnił ją dawno temu i wstrzymały ją tylko kolana, nie pozwalając iść tam, gdzie mało kto chodzi. W wyższych górach jest się poza swoimi granicami, zadziwia się, że można dalej i dalej, pomimo wysiłku, że chmury, że ślisko, albo nagle przyjazną staje się przyjazna twarz grani i pozwala na ostrożne podeptanie jej. Chociaż w tych wysokich była już bardzo dawno, wciąż słyszy świst wiatru, serce, które tłucze uszy i skronie od środka, wciąż wie, jak to jest być tam, gdzie pół roku marzy, żeby policzyć czerwoną trawę na szarych skałach.
Teraz jest w innym miejscu i w zupełnie innym świecie podgląda sobie te niższe i bardziej półkoliste zbocza, za którymi słońce spada równie spektakularnie a księżyc ma bukowy kołnierz. Nic, tylko patrzeć w jego guzik, który nacisnąć można jak alarm, że noc, że niepokój, że świeci nieprzytomnie i widzą to wszyscy w sennym, niedużym i urokliwym mieście, w którym oni kochają się równie nieprzytomnie i to im nie spadnie za horyzont.

17 sty 2018

M 261 albo o bieganiu i podszewkach:

Ona: rozmraża krokami to, co było nie do naprawienia, wzięła się za bieganie, przełamała to, czego kiedyś nie znosiła, a teraz lubi, dotyka krokami chodników, kamienie, korzeni, mchu, zwiedza turkusowymi podeszwami ścieżki, drogi i ściegi, którymi poszyty jest prastary las, rosnący na wysokości zmrużenia oczu z jej domu. Na początku to jak wchodzenie na górę swoich słabości, przesiedzianych kanap, zjedzonych wieczorem czekolad, które sobie poszły na szczęście nie w jej ciało, szaleńczej pracy duetu serca z oddechem, cierpliwości, że za którymś kilometrem endorfiny rzucą się jej na szyję i obłąkańczo przestanie walić puls. I nagle pojawi się lekkość, która podnosi jej nogi, że można, że chce się i poranna bułka z miodem i zielona herbata mają swój sens i nie zostaną w udach tylko w kilometrach. Popsuta trochę, naprawia się sama, bo lepiej, żeby bolało od ruszania się, niż od nie ruszania.

On: biega dużo, lekko i bez wysiłku, jakby droga przesuwała mu się pod nogami, tak po prostu, w wyciętych kawałkach czasu pomiędzy pracą a kolacją, lubi na niego patrzeć, jak ubrany w niebieskości i przenikliwe, brązowe oczy, znika w czeluści zimy, żeby potem nadotykać się ziemi i wytupać endorfiny, wypróbować saucony albo brooksy, podzielić radość z kudłatym psem o mądrych oczach i w niebieskich szelkach.

Ona: ma czas, że inspiruje, bo robi wciąż dziwne zdjęcia, zauważa cienie, krople, głębie i ostrości, przygląda się ludziom, robi tak, że można, pomimo, że wydawało się, że nie. Widzi w nich podszewki, coś, co ich uwiera lub cieszy, wyciąga spod spodu nastroje jak bierki, nie naruszając zewnętrznej konstrukcji. Dba o dobre teraz, żeby mieć dobre wczoraj, bo jak się spojrzy wstecz w dniach, to każdy ten dzień będzie dobrze wyżyty, na miarę tego, co w danym dniu wydarzyć się mogło. Wtedy dni mają inny smak, jakby się jadło najlepsze francuskie makaroniki albo cudownie gorzkoczekoladowe trufle i pamięta się je na długo.

On: ma wciąż ciepłe ręce i lubi ją w nie wtulać w każdej chwili. Dobrze im, i rękom i jej.